Trwa ładowanie...
fragment
29-03-2016 19:33

Nagrobek z lastryko

Nagrobek z lastrykoŹródło: Inne
d1l9f9l
d1l9f9l

1.

Na tym zdjęciu są moi dziadkowie na wakacjach w Chorwacji w 2005 roku, ponad trzydzieści lat przed moimi narodzinami. Wtedy wszyscy jeździli na wakacje do Chorwacji, więc nie ma tu żadnej sensacji ani niezwykłości. Byli dwójką zagranicznych turystów pośród ośmiu milionów odwiedzających tamtego lata Chorwację. Z tych ośmiu milionów dwa miliony to byli Polacy, więc dziadkowie za każdym razem, na każdym rogu, gdy tylko słyszeli syczący polski język miotający najgorsze obelgi i najbardziej wulgarne przekleństwa z witalnością katiusz, milkli i wreszcie mieli pretekst, żeby ze sobą nie rozmawiać. Tak lawirowali pomiędzy słowami i ciszą, i bywało pewnie, że modlili się laicko, aby opatrzność zesłała im polską rodzinę przy stoliku obok w restauracji lub na portowej promenadzie. Mogli wtedy w ciszy znosić te głośne, proste pretensje i wydumane żądania innych Polaków do swoich żon, mężów, dzieci, kelnerów, kucharzy, recepcjonistów, Chorwatów, Włochów i Niemców, i porozumiewać się tylko skrzywieniami ust i
rozszerzaniem oczu. Na tym zdjęciu on (letnia koszula Springfield, 129 złotych, lniane spodnie, Galeria Mokotów, 199 złotych, sandały HD, sklep Szuz Szop, 299 złotych, torba Dr. Martens, sklep firmowy na Marszałkowskiej, wyprzedaż, 99.90 złotych) obejmuje ją (top na ramiączkach Jackpot, 59.90 złotych, spódniczka no name z second handu na Chmielnej, 35 złotych, klapki w kwiatki H&M, 19,75 złotych, lakier do paznokci Max Factor, sklep Sephora, 30 złotych, okulary przeciwsłoneczne podróbka Armani, uliczne stoisko pod dworcem Śródmieście, 20 złotych) i spoglądają oboje w obiektyw aparatu Canon Power Shot A95 (Media Markt, ul. Ostrobramska, 1135 złotych). To zdjęcie jest jednym z siedmiuset dwudziestu milionów pamiątkowych fotografii, jakie w lecie 2005 roku wykonano w Chorwacji za pomocą pięciu milionów trzystu czternastu tysięcy cyfrówek, z czego milion siedemset sześćdziesiąt trzy tysiące dwieście czterdzieści trzy zdjęcia od razu skasowano, a resztę pokazano znajomym po powrocie. Jego atrakcyjność polega na
tym, że moi dziadkowie wyglądają na nim na żywych, choć są już trochę martwi. Umrzeć do końca mieli dopiero wiele lat później, ale w tamtym roku zaczęli już nieco gnić. Szczególnie dziadek – jako starszy i bardziej zepsuty. Zdjęcie zabrałem z mieszkania przy Łowickiej, razem z paroma książkami i kilkoma starymi kompaktami, bo lubię to, co zbędne. Podobają mi się nieorganiczne śmieci, które można przetrzymywać dowolnie długo, bez lęku, że zagnieżdżą się w nich robaki. Lubię utlenione kompakty i zaśniedziałe książki; nie trzeba tracić czasu na słuchanie i czytanie, a jednocześnie coś się posiada, jakieś dobro, choć trochę niwelujące ogrom posiadanego zła. Czyste śmieci, niepotrzebne resztki dawnej nadprodukcji literackiej, muzycznej, fotograficznej, dawnych sztuk masowych i elitarnych. Zabrałem więc nieco śmieci z tamtego mieszkania i dorzuciłem do tego, co już miałem wcześniej – atlasu samochodowego Europy z końca XX wieku z zaznaczonymi wszystkimi autostradami i tunelami wykutymi w alpejskich skałach,
katalogu firmy meblowej IKEA i antologii młodej poezji polskiej, wydanej w Krakowie mniej więcej w tym czasie co katalog IKEI. Jednorazowe produkty, wszystko zupełnie bez wartości, aż miło popatrzeć na okładki, przekartkować ostrożnie, żeby się nie rozpadło. Chyba jedyne zachowane egzemplarze, choć zdaje się, że nie podnosi to ich zerowej wartości rynkowej, bo nie ma antykwariatów i nie istnieją kolekcjonerzy zainteresowani posiadaniem, a więc kupieniem ode mnie atlasu samochodowego Europy, katalogu IKEI i antologii młodej poezji polskiej sprzed ponad 70 lat. Nawet jeśli można się z nich dowiedzieć, jak wyglądała sieć europejskich dróg, ile kosztował kawałek kartonu w paski Sztokholm oraz ładnie pogięty drut o nazwie Uppsala, oraz o czym chciałaby mówić poezja, która nic nie mówi. Lubię dziwne, absurdalne słowa, które znajduję na wkładkach do płyt i w antologii wierszy. Nie muszę rozumieć – wystarczy, że czuję ich niepojętość, nieprzystawalność i muzealność; gdyby ktoś tytanicznym wysiłkiem zechciał stworzyć
muzeum zapomnianych form stylistycznych i rozpoznawalnych kiedyś słów, miałby we mnie wiernego gościa. Strasznie to ciekawe widzieć, jak ludzkość nieudolnie usiłowała oddać swoje proste i głupie myśli, strojąc je w metafory, porównania, i neologizmy. Jak bardzo się wysilała, aby z jasnych przekazów stworzyć wstęgi Moebiusa. Trochę szkoda, że nikt już tego nie zbada, nie spróbuje wyjaśnić, czemu pisano tak dużo o samotności, tęsknocie i tym podobnych oczywistościach, używając zupełnie niezrozumiałych słów. Dziwne praktyki miały wtedy miejsce, dziwny to był świat, głupi i tępy, ale czy to dobrze, że się skończył? Nie lubię rzeczy, które muszę mieć, bo jeśli nawet lubię coś mieć, to nienawidzę musieć. Nie lubię papierosów, od których jestem uzależniony, i moich wyblakłych na słońcu ubrań, bo muszę je nosić; nie znoszę swoich spiętych drutem okularów, na których używanie skazuje mnie niedowidztwo, nienawidzę się golić i równie mocno nienawidzę zarostu. Czuję się brudny, gdy pierwsze włoski cicho i bezboleśnie
wybijają spod skóry, odczuwam w sobie śmierdzącość i bezdomność, gdy swędzący zarost ma trzy dni, lecz coraz mocniej przeraża mnie konieczność sięgnięcia po maszynkę. Zdaje się, że jest w tym pewien paradoks, ale zaiste – gównianego ciężaru. Nie mam rzeczy, którą bym naprawdę lubił, a przecież nie mam zbyt wiele. Niestety, większość z nich jest mi niezbędna i dopiero te znaleziska po dziadkach swoją niepotrzebnością równoważą choć trochę konieczną nicość całej reszty. Zdjęcie z Chorwacji – najpiękniejsza z niepotrzebnych rzeczy, bo pokazuje wspaniałą kobietę i oszalałego mężczyznę połączonych irracjonalnym uczuciem – wisi teraz w kuchni mieszkania na Saskiej Kępie, gdzie się niedawno wprowadziłem. Nie jestem już bezdomny, a jedynie tak się czuję, co zresztą nie ma o tyle znaczenia, że zawsze czułem się beznadziejnie, a z czasem czuję się coraz gorzej. Jestem domny, jak dawni ludzie, mam własne miejsce do stękania, narzekania i umierania. Żyję pośród niemych płyt, książek i zdjęć, zupełnie jak moi dziadkowie,
choć nie ma w moim mieszkaniu na ulicy Zwycięzców ani miłości, ani nienawiści, ani nawet zwykłych, neutralnych rozmów o potrzebie kupienia chleba, gazety, papieru toaletowego. Jest we mnie tylko spokój słonia, który wie, co ze sobą zrobić w chwili, gdy zbliża się słoniowa wieczność. Mieszkam w domu obok knajpy, w której można nielegalnie dostać kartoflany bimber i arabskie papierosy, rzeczy co najmniej przydane, a jeśli chodzi o papierosy – niezbędne. Pierwszy raz w życiu mieszkam koło knajpy i zupełnie nie mam ochoty do niej chodzić, może dlatego, że muszę. Przykrość polega na tym, że papierosy w knajpie nie tylko są nielegalne, ale i zabójczo drogie. Knajpa też jest nielegalna i wchodzi się do niej przez pralnię na rogu Zakopiańskiej, mówiąc: „Chciałbym odebrać futro ze sztucznych nutrii”. Oni odpowiadają: „Ależ pan oddawał futro ze sztucznych tchórzy”, na co trzeba rzec: „Ach, pomyliłem się, to było futro ze sztucznych norek”. W każdym razie takie kretyńskie hasło obowiązywało tydzień temu i jeśli
właściciele tej pralnianej knajpy, do której nikt nie przynosi ubrań, pościeli, ręczników ani firanek, jeśli oni nie są skrajnymi idiotami, to hasło powinno dziś brzmieć inaczej. „Gdzie mógłbym kupić tabletki na strach?” – pyta konspiracyjnie klient, „A czy boi się pan śmierci?” – pada zwrotne pytanie. „Nie, ja boję się życia” – odpowiadam i wpuszczają mnie dalej, tam gdzie w ciemnościach rozświetlonych czarnymi żarówkami siedzą ludzie, przyciągnięci tu przez strach za włosy, za nogi, za serce; palą papierosy, zapijając bimbrem, a potem piją bimber, zagryzając tytoniowym dymem. Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek przynosił tu coś do prania, nawet pieniądze, więc chciałbym zobaczyć kogoś, kto w ogóle ma jakieś futro, z czegokolwiek. Kto dźwiga na plecach coś ciężkiego, co nie jest ciągłym lękiem, niepewnością bądź tylko zupełną rezygnacją. Kłopot w tym, że nie wiem, co zrobię, jeśli rzeczywiście zmienią hasło, a papierosy się skończą. Na dobrą sprawę nie mam nic lepszego do roboty niż palenie. Spokojne
zajęcie, które – póki co – bezboleśnie zabija czas. W pewnym momencie zabijanie czasu będzie bardziej boleć, ciało zacznie chudnąć, tłuszcz i mięśnie zamieniać się w tkanki bólu. A przecież jedyne, co jeszcze da się zabić, to czas. Wszystko inne już zostało zabite. Nigdy nie miałem okazji spróbować tych wszystkich zabitych rzeczy. Został mi tylko czas, mogę obżerać się nim do przesytu, jeść go na śniadanie łyżkami jak zupę mleczną, kroić wielkie krwiste steki czasu na obiad, napychać się sandwiczami czasu na kolację i spać potem przez długie, ciężkie godziny, aż kolejny poranek nie postawi mnie przed wyborem, w jakiej formie czas będzie dziś moim posiłkiem. Czas nie smakuje, ale syci, a to najważniejsze. Miliardy ludzi sprzed lat marzyły o czasie. Wciąż głodni czasu, przejedzeni niedoczasem, zapychali się fast foodami wolnych chwil łapanych w biegu, między jednym zajęciem a drugim. Aby w przyszłości mieć więcej czasu, w teraźniejszości więcej pracowali. Starali się lepiej zarabiać, aby kiedyś móc wydawać
pieniądze na mający nadejść czas wolny. Wyczekiwana paruzja czasu jednak nigdy nie następowała. Ponieważ nauczyli się, że wszystko jest do kupienia, sądzili, że czas także sprzedaje się w ładnych pudełkach i pakuje do firmowych toreb, papierowych, bo ekologicznych i eleganckich jednocześnie. Jestem ziszczeniem ich marzeń o wolnym czasie, choć nie mogli wiedzieć, że te marzenia zrealizują się jako nudny horror. Ja o czasie nie marzyłem, ale mam go w nadmiarze. Nic nie musiałem robić, żeby go dostać. Jakbym dostał w mordę – za darmo i bez pytania, czy chcę. Ale nie chcę w mordę, dlatego wypowiadam po raz kolejny idiotyczną formułę „Chciałbym odebrać futro ze sztucznych nutrii” i przepłacam za trzy paczki arabskich papierosów, zamiast iść na bazar pięć przecznic stąd i kupić taniej, ale z narażeniem życia. Wolę zabijać czas, niż zostać zabitym, całkiem prosty wybór. Życie postawiło mnie przed prostymi wyborami, chyba powinienem się cieszyć. To moje pierwsze własne mieszkanie, choć aż się boję tak o nim myśleć.
Drżę przed własnością, bo ciężko się ją zostawia. Przyzwyczajony do swoich rzeczy człowiek traci odwagę, choć ja nie jestem pewien, czy byłem odważny, zanim zostałem właścicielem tego mieszkania, które jest tylko krótkim przystankiem w mojej drodze ku innej chwilowości. Będę więc tu mieszkał ze świadomością, że ten ostateczny dom jest tylko na trochę. Własność oznacza problem z podjęciem decyzji. A ja nienawidzę podejmowania decyzji. Wszystkie, które do tej pory w życiu podjąłem, były złe. Co gorsza, podejmowałem je bez przekonania i radości, bez determinacji i odwagi. Nawet zabijanie w moim wykonaniu jest niepewne, niezdecydowane i gdyby dało się zabić trochę, ale nie do końca, chciałbym tak robić. Podobnie chciałbym popełniać samobójstwa: na śmierć, ale tak żeby potem można było znów żyć i kiedy życie na powrót stanie się nie do zniesienia, zabić się jeszcze raz. Jeśli mógłbym świadomie i z przekonaniem dokonywać niewłaściwych decyzji, byłbym miliarderem swoich błędów, bajecznie bogatym kolekcjonerem
klęsk, ale okazało się to dla mnie nieosiągalne. Pozostałem ubogim właścicielem małych błędów. Choć trzeba przyznać, że świat ostatnio nie wymaga ode mnie decydowania nawet o sobie. Pozwala mi trwać w spokoju i nie zawraca sobie mną głowy. Głowa świata jest od dawna w jego dupie – stamtąd trudniej kogokolwiek zauważyć. Mnie tym bardziej. Jak dla mnie – może tak zostać. Szczęśliwie nie mam pieniędzy, a te, które miewam, wydaję na przemycane papierosy i kawę, o którą coraz trudniej. Kawę można kupić łatwo i legalnie, bez silenia się na wyrafinowanie tajne hasła. Ten nałóg nie podlega ściganiu. Ale kawa jest strasznie droga. Wybrałem sobie niestety rujnujące nałogi, jestem luksusowym mężczyzną. Dlaczego nie uzależniłem się od onanizmu? Równie zabójcze jak papierosy, ale darmowe. Chyba chodzi o to, że za darmo nie ma przyjemności. Gdybym musiał za to płacić, sprawa warta byłaby zachodu. Jeśli onanizm dostawałoby się po wypowiedzeniu tajnego hasła i przejściu przez tajny korytarz, i gdyby czasami onanizmu
brakowało, i trzeba byłoby na niego czekać całymi długimi, ciemnymi, zimnymi nocami, jeślibym na onanizm wydawał większe pieniądze niż na kawę i papierosy, dałoby się mówić nawet o rozkoszy. Być może brakuje mi wyobraźni. Przeżyłem rzeczy niewyobrażalne, które wyjałowiły mnie z pomysłowości. Nie chcę walić. Wolę palić. A najbardziej to palić i pić kawę. Wydaje mi się, że dziś już nikomu nie chce się onanizować. Właściwie nie ma po co. Szkoda energii. Kiedyś chyba więcej czasu poświęcano na rozmowy i rozmyślanie o pieniądzach. Więcej czasu marnowano też na onanizm. Liczenie pieniędzy i walenie konia stanowiły solidne fundamenty tamtej kultury, po której został katalog IKEI i antologia młodej poezji. Jak widać, nie na tyle solidne jednak, żeby utrzymać w pionie stary świat. Nie były to takie fundamenty jak te, na których stały świątynie Majów i Azteków. Po nich pozostała, prócz kamiennych piramid, piłka nożna, w którą grali jednak, odbijając skórzaną kulę biodrami. Jest to chyba trochę bardziej wyrafinowane
niż kopanie. Jeśli chodzi o składanie ofiar, też byli bardziej wyrafinowani, co nie oznacza, że delikatniejsi. My mordujemy dzisiaj delikatniej, może dlatego że z mniejszym przekonaniem. Ale nie pozbędziemy się mordowania, bo to czysta fizjologia, jak jedzenie, spanie i wydalanie. Spróbujmy wyprzeć się jedzenia – umrzemy z głodu, wyprzeć się spania – zdechniemy z wycieńczenia, oprzyjmy się konieczności wydalania, a wybuchniemy jak rozdeptane purchawki. Masturbacyjny fundament kultury, w której żył mój dziadek, pokruszył się, a stojące na nim budowle osunęły się w proch, bo zaschnięta sperma kruszy się i nie jest w stanie unieść żadnego pałacu ani zamku. Udręczony członek opada, a wraz z nim idzie w dół gospodarka i kultura, giełda i listy bestsellerów, cała rzeczywistość flaczeje, parcieje i traci wigor. Główna refleksja życiowa dziadka dotyczyła pieniędzy, onanizm zdaje się pozostawał na drugim planie. Czy mieć ich dużo, tych pieniędzy, rozważał dziadek, kosztem własnej wolności i czasu, czy też mieć mało,
ale nic nie musieć. A może mieć ich aż tyle, żeby nic nie musieć; tak, to jest stan najdoskonalszy, odkrywał dziadek, wyskakując gwałtownie z wanny, ale jak go osiągnąć? Tak się zapadał w te rozmyślania, że całe jego ciało czerwieniało od gwałtownego wycierania szorstkim ręcznikiem, bo zapominał przestać się wycierać. Całe ciało prócz twarzy, która zadowolona z najnowszego odkrycia odbijała się niewyraźnie w zaparowanym lustrze. Czy zabić się prawie śmiertelnie pracą po 12 godzin dziennie w wielkiej firmie sprzedającej idee produktów, awansować, zająć kluczowe stanowisko, przejąć pakiet kontrolny akcji, a następnie sprzedać go i żyć do śmierci z odsetek bankowych, zastanawiał się dziadek. Ale jeśli zabiję się śmiertelnie, zanim się wzbogacę? – martwił się nagle. A jeśli naprawdę umrę na śmierć z przepracowania, czyż nie jest to gorsza śmierć niż ta popełniona z nudów i przyzwyczajenia? I nie mogąc dojść do porozumienia z samym sobą, dziadek raz się wzbogacał, ale zaraz potem przerażony wizją pracy-zabójcy
rzucał ją, jak rzuca się palenie albo picie. Z przekonaniem o ostatecznym uwolnieniu się i stłumioną świadomością, że nałóg i tak kiedyś powróci. I biedniał potem tak bardzo, i tak zaskakująco szybko, że znów musiał się przed pracodawcami upokarzać i mozolnie wzbogacać, by potem, stojąc już na granicy umiarkowanego bogactwa, spadać łatwo w przepaść biedy. Jego organizm wcale nie zauważał rzucenia pracy i nadal w takim samym tempie trawił i domagał się drogich posiłków oraz alkoholi w barach, nie zwalniając metabolizmu. A ciało dziadka tak samo szybko jak dawniej zużywało i brudziło ubrania, wymuszając zakupy nowych majtek, skarpetek, koszul oraz proszków do prania i płynów do płukania. Bieda sprowadzała dziadka do odpowiedniego wymiaru, co on nazywał oczyszczeniem, mimo że w biedzie rzadziej się mył. Bo jak się okazało, jedyne, czego mniej potrzebował, to mydeł, żeli, szamponów i peelingów. Dziadek brudził się i pocił o wiele intensywniej, gdy więcej zarabiał; kiedy przestawał zarabiać, jego pory ograniczały
produkcję potu, włosy przestawały się przetłuszczać, a skóra twarzy obsypywać łojowymi pryszczykami. Nawet włosy zarastające mu uszy, wykłębiające się z dziurek od nosa, krzaczkujące na plecach i na klatce piersiowej rosły jakby wolniej, choć nadal uparcie. Dziadek jednak nie wytrzymywał długo w ubóstwie i po kilku tygodniach, może paru miesiącach, znów składał aplikację, przynosił życiorys, dzwonił, pytał, załatwiał, i jak zwykle kończyło się to sukcesem, i dziadek dostawał kolejną pracę, z której po kilkunastu miesiącach, może dwóch-trzech latach, postanawiał się ostatecznie wyzwolić. Te dylematy są mi całkowicie obce i dziś brzmią muzealnie, jak książki noblistów i piosenki o miłości. W moim wypadku sprawa jest załatwiona – pieniądze w większej niż prawie żadna ilości nie wchodzą w grę. Późny wnuk osiągnął stan, nad którym rozmyślanie zatruło umysł jego przodka. Trzeba było czasu pokoju, czasu wojny i czasu katastrofy, żeby ziściły się marzenia, choć oczywiście nie tak, jak powinny. Mimo że wiem gdzie
jestem, bo umiem nazwać dzielnicę i ulicę, na której mieszkam, to jednocześnie jestem nigdzie, bo nie potrafię nazwać czasu, w którym żyję ani przewidzieć niedalekiej nawet przyszłości; zarówno swojej, jak i tego, co mnie otacza: kraju, świata, wszechświata i tym podobnych bzdur. Ciekawe, że kiedyś umiano jednak przewidywać przyszłość, a jeśli nawet robiono to źle, to jednak wierzono w te przepowiednie. Tak, refleksje dziadka, jeśli krążyły również wokół onanizmu, to chyba na dalekich orbitach. Zapewne nie wystarczało mu czasu i energii na masturbację, bo wszystkie swoje wizje i pomysły koncentrował wokół kwestii związanych z pracą, nie-pracą, pieniędzmi oraz ich brakiem. To, że jego myśli plątały się wokół kobiet, nie pozostawia wątpliwości, ale czy miały ciąg dalszy pod kołdrą, pod prysznicem, na sedesie? Nie wykluczam, że nachodziły go fale upodleń onanistycznych, pod wpływem wspomnień, projekcji, wszystkiego, co nie było aktualnie prawdziwe, a jednocześnie pozwalało szybko i bez większego wysiłku, z
niewielką pomocą przeszłości lub niespełnialnej przyszłości, znów powrócić do teraźniejszości. Wyprawy dziadka w rejony kameralnych rojeń o innej rzeczywistości niż ta, na którą uważał się niewinnie skazany, kończyły się zawsze szybko stłumionym buntem. Dziadek był skrajnie heteroseksualny, była to wówczas powszechna przypadłość, nie sądzę, by jakoś bardzo odstawał od dominującej większości. Lubił mieć kobiety bez łupieżu i grzybicy, z gładką, nakremowaną skórą, z włosami, które nie łamały się ani nie rozdwajały, kobiety umiejące uporać się z problemem cellulitisu i okresu, z białymi zębami, w czarnej bieliźnie. Lubił mieć prawdziwe kobiety. Pisał do niech e-maile i esemesy, dzwonił, umawiał się, przekładał spotkania, przepraszał, kłamał, pożądał kobiet z teledysków, porzucał kobiety z rzeczywistości, wysłuchiwał wyrzutów, może miał nawet jakieś własne wyrzuty sumienia, ale zagłuszał je drinkami, wzruszającymi piosenkami oraz francuskimi i koreańskimi filmami. W reklamach po wieczornych wiadomościach (czy
kochał się w ich prezenterce, tej w garsonce, w bluzce, z włosami, rzęsami i brwiami?) kobiety z grzybicą stóp miały długie, piękne nogi, a kobiety z połamanymi włosami, miały faliste i gęste loki. Między kilkusetodcinkowymi serialami pojawiały się w antraktach piękniejsze od aktorek (tych w sukienkach, z ustami i sutkami) chore kobiety, których jeszcze dłuższe, smuklejsze nogi pokrywały żylaki i krwawe nacieki. Te z popękaną skórą miały gładkie ciała, których bardzo chciał dotknąć, może nawet delikatnie pocałować, polizać, poślinić, mimo że zasadniczy głos dobywający się gdzieś z wnętrza tych kobiet, jakby siedział w nich dybuk, informował go, iż ciała są chropowate, pomarszczone, pogięte, pełne bolesnych ran. On jednak pragnął wsadzić palec w te rany, zbadać, czy naprawdę istnieją i czy rzeczywiście sprawiają takie straszne cierpienie, sugerowane przez zmrużenie oczu czy podniesienie górnej wargi. Kobiety, których pragnął, cierpiały, dotykały skroni kciukami, wskazującymi i środkowymi palcami obu dłoni,
ich oczy się zamykały, a usta otwierały w bezgłośnym krzyku, ich piękne, białe zęby pękały od lizania lodów, odłamywały się od gryzienia spaghetti, kruszyły od czekolady. Pewnie dlatego zdarzało mu się, zanim poznał moją babcię, spotykać z kobietami mającymi krótkie nogi i krótkie włosy, za to bez widocznych objawów chorób skórnych. Chodził często na randki z dziewczynami o małych zębach, na których odłożył się wieloletni nalot od kawy, herbaty i papierosów, mimo że szorowały te swoje drobne, krzywe pieńki zalecanymi pastami. Nie bolały ich dziury w tych zębach, nie doskwierały im żylaki, bo nie miały żylaków ani na swoich krótkich, trochę za grubych nogach, ani w odbytach, ani na podniebieniach, w przełykach. Bolały je wszystkie inne rzeczy, zwłaszcza serca, choć nie miały choroby wieńcowej. Serca bolały je z powodu cierpienia, jakie zadawał im cały świat, a wraz ze światem mój dziadek. W konsekwencji dziadek uznawał się za nadwrażliwą ofiarę kulturowej bezduszności. Nie miał tego, co pragnął mieć, dostawał
to, czego raczej nie chciał. Potrafił sobie jednak dużo wmówić i osiągał w tym sukces, a jak wiadomo, sukces był najważniejszy. Gros dziadkowej energii szło na przekonywanie samego siebie, co powodowało, że usiłując przekonać innych, nie był już tak wiarygodny. Nikt nie chciał mu wierzyć, co wprawiało go w bolesną konsternację, bo sobie przecież wierzył bez zastrzeżeń. W tej specjalności był człowiekiem sukcesu, zrobił karierę i się zrealizował. A więc dokonał trzech rzeczy, których mnie się nie udało. Jestem, zdaje się, doskonałym przeciwieństwem mojego dziadka. Kwestii, czy jestem podobny do mojego ojca, nie da się jednak rozwiązać, bo nie mam ojca. Moim jedynym rodzicem była matka, która teraz ma w swoim bezimiennym grobie ciepłą satysfakcję – jak zwykle wyszło na jej. Zmarnowałem się, nie ma dwóch zdań. Tylko czy naprawdę jest to moja wina, czy też mogę się podzielić choć częścią odpowiedzialności z historią XXI wieku? Czy ktoś widział równie zasraną historię jak dzieje tego stulecia? Och, zawsze
wychodziło na jej, bez względu na to, na co i którędy wychodziło, górą, dołem, na twardo, na miękko, zawsze prawda była po jej stronie, choćby fałszywa, ale jednak prawda. Posiadała genialną zdolność wmawiania wszystkim dookoła, że cokolwiek nie miałoby miejsca, ona to przewidziała, ale nikt nie chciał jej słuchać, i proszę bardzo, stąd wszystkie nieszczęścia. Trzęsieni ziemi w Pakistanie, dziesiątki tysięcy ofiar. A nie mówiłam? Wielodniowa sraczka wnuczka sąsiadów z dołu. A nie mówiłam? Pani spod szóstki poszła szybko do piachu. A nie mówiłam? Cena ropy osiągnęła 1000 dolarów za baryłkę. A nie mówiłam? Gdyby wszyscy jej słuchali, pani spod szóstki żyłaby do tej pory i nie miałaby raka, benzynę rozdawano by za darmo, a ziemia nie odważyłaby się już nigdy i nigdzie zatrząść. Ale głupi świat nie chciał jej słuchać. No i do diabła ze światem. Niech się idzie pieprzyć. Nie potrzeba nam świata. Nie? Na pewno? No to nie. I proszę bardzo – świata rzeczywiście już nie ma. W sumie jak zwykle wyszło na jej. W swoim
najgłębszym, najświętszym przekonaniu zawsze miała rację. Potrafiłaby przewidzieć każdą oczywistość i zapobiec dowolnemu nieszczęściu, gdyby tylko dano jej szansę. Kiedy zrozumiała, że to przekonanie jest najświętsze, pojęła automatycznie, że ona sama jest święta. Jest skutek, była zatem wcześniej przyczyna. Logika była jej żelazną bronią, której używała bezwzględnie. Logika jej prywatnego chowu, uprawiana pod szkłem, z dala od zatrutego środowiska, wyrosła na wierną jak pies, mięsożerną roślinę. Moja matka uznała się za skatowaną męczennicę, patronkę talerzy i płynu do mycia naczyń, pogromczynię przypalonego tłuszczu, który w starciu z nią nie miał żadnych szans, wizjonerkę proszku do czyszczenia zlewozmywaka, niosącą wysoko sztandar ścierki do kurzu. Była Marianną na barykadzie kuchni, Joanną d’Arc klozetu, Emilią Plater garnków, władczynią wszystkich warzyw i mięs, wywaru wołowego i gotowanych kartofli, którym rozkazywała, aby gotowały się tak, żeby być miękkie, ale się nie rozpadać. Jak ona to robiła,
skąd wiedziała, że akurat w tej minucie naszego krótkiego życia należy odcedzić kartofle, że marchew właśnie osiągnęła doskonałość swej delikatnej miękkości, seler zelżał odpowiednio, buraki doszły do siebie, a pory wydelikatniały? Imponująca była wiedza mojej matki o pośmiertnych właściwościach wieprzy, wołów i cielaków, o nielotnych tragediach kurczaków i indyków; na wiedzy o martwych zwierzętach i wyrwanych z ziemi jarzynach budowała przeświadczenie o swojej ogólnej mądrości w sprawie ludzi i miejsca, które zamieszkują. Chciała z tłuszczu zrobić złoto, z rosołu szampana, z żołądka mózg, a z łaknienia świadomość. Słyszę, jak teraz monotonnie dudni spod ziemi: Gdybyś się mnie choć raz w życiu posłuchał, nie miałbyś tych wszystkich kłopotów. Żyłbyś normalnie jak człowiek, bo byłbyś normalnym człowiekiem, a nie jakimś niewiadomoczym, które żyje niewiadomopoco. Co ty robisz ze swoim życiem, to jest twoja sprawa i nie mam zamiaru się do tego wtrącać, ale gdybyś posłuchał mnie chociaż raz, nie zrobiłbyś tego
wszystkiego, co zrobiłeś, mówiła nalewając zupę do mojego talerza albo wkładając włoszczyznę do garnka lub wrzucając na wrzątek skrupulatnie obrane kartofle z precyzyjnie wydłubanymi czarnymi oczkami, po których zostawały brązowiejące plamki. Każda marchew oskrobana tak, żeby usunąć najmniejszy ślad brudu, a jednocześnie nie uronić ani jednej czystej obierki, dowodziła moich błędów, bo gdzie mi było do tej chirurgii, gdzie do tego warzywnego zegarmistrzostwa? Każda pietruszka i każdy seler dowodziły mojej pierdołowatości i wołowodupności. Ale ty oczywiście wiedziałeś swoje, powtarzała matka przy każdej skrobanej pietruszce i każdej marchewce. Moja wołowodupność, do której uparcie wracała, musiała mieć związek z wołowiną, na której gotowała wywary, więc za każdym razem, kiedy powracała do swojej kuchennej pieśni o moim upadku, czułem się jak poćwiartowana krowa gotowana w garnku z warzywami. No to teraz masz, dodawała matka w takt chlupania wpadających do garnka kartofli, i pewnie już jest za późno, żebyś
nauczył się żyć normalnie. No mam. Nie wiem tylko, czy człowiek w ogóle żyje normalnie. Normalnie to nawet umrzeć nie można, więc co dopiero normalnie żyć? I zastanawiam się, jak można nie mieć kłopotów po ogólnoświatowej katastrofie. Bezgłośnie nienawidziłem jej masowo produkowanego „a nie mówiłam”, tego powracającego jak wykupiona w prime time reklama „gdybyś chociaż raz w życiu mnie posłuchał”, dołączanego czasami za darmo dla stałych klientów „ja jednak zawsze mam rację”. Tych jednoznacznych, ciężkich westchnień, aluzyjnych stęknięć, teatralnego ocierania potu z czoła, gwałtownego siadania na krześle z jęknięciem i łapaniem się za głowę, tego kuchennego Stanisławskiego, odgrywanego latami dla jednego widza. Dlatego teatr nigdy mnie nie wabił swoją umownością i nawet w szkole się nim nie interesowałem, choć nachodziły mnie skrajne zainteresowania, pośród których pornografia i loty kosmiczne były w pewnym momencie dominujące. Choć w sumie nic w tym nadzwyczajnego, nikt się już teatrem nie interesował, a
uczniów, którzy łaskawie patrzyli na pornografię i loty w kosmos, było całkiem sporo. Za czasów młodości mojego dziadka podobno popularny był amerykański serial „Kosmos 1999” i rosyjskie papierosy „Kosmos”, jeśli zaś chodzi o pornografię, to niestety, dostępna była tylko w niemieckiej wersji językowej. W naszej szkole wszyscy przeżyliśmy fascynację grą „Kosmos 2222” i napojem „Kosmiczna Pustka”, bo jeśli chodzi o papierosy, to ciężko przeżyć fascynację czymś, co jest prawie zupełnie nieosiągalne. Czegoś, co nie jest dostępne, można pożądać i pragnąć ale fascynować się tym nie da. Paliliśmy zdobyte za duże pieniądze, przemycane assady i husajny tak łapczywie, tak rozpaczliwie, że nie starczało już czasu ani siły, by się nimi zafascynować. Trzeba było dostarczyć organizmowi nikotyny, ustom dymu, rękom zajęcia, a fascynację zostawić na to, co każdy z nas miał w swoim komputerze i w swojej lodówce. Spędzaliśmy całe noce i dnie, nie wstając od monitorów i otwierając tylko kolejne Kosmiczne Pustki. Żaden z nas
nigdy nie był w teatrze i nigdy nie wpadł mu do głowy pomysł, by się tam udać. Być może dlatego, że matka każdego z nas odgrywała swoje monodramy w kuchniach, z których chcieliśmy uciec, gdzieś daleko, gdzieś w kosmos, ale ciągle w nich siedzieliśmy, słuchając plusku wpadających do wrzątku kartofli i deklamowanych z prawdziwą pasją zrzędliwych rad i upartych napomnień. Ciekawsze dramaturgicznie rzeczy działy się w sklepach i na stacjach benzynowych. Było to straszniejsze i niebezpieczniejsze niż teatr oraz „Kosmos 2222” razem wzięte. Można tam było ujrzeć piękniejsze niż w teatrach i komputerach kobiety w skrajnej histerii, straszniejsi mężczyźni ujawniali w tych miejscach swoje ciemne strony, spokojniejsze matki okazywały się podłymi kurwami, emocje były tam bogatsze, wypowiadane sekwencje mądrzejsze, lepszy tekst, lepsza gra i reżyseria, wyraźniej padało światło i mocniej oddziaływała muzyka, bo to był teatr ostateczny. Jeśli ktoś tam umierał, to starał się to zrobić naprawdę; krew, pot i gówno mieszały
się ze sobą w prawdziwych proporcjach – wszystkie wydalano ze strachu. Po co mi były sztuczne uczucia odgrywane za marne pieniądze z dotacji, skoro można widzieć performance codzienności za darmo. Co innego filmy, horrory, dreszczowce, masakry piłami, dekapitacje maczetami, jedzenie ofiar żywcem. Każdy z nas lubił patrzeć na takie rzeczy. Przeoglądani „Kosmosem 2222”, przepici „Kosmiczną Pustką” gapiliśmy się szeroko rozwartymi oczami na urywane głowy, wyciągane hakami żyły, wyszarpywane kłami jelita i wydłubywane szponami oczy. Wzbudzaliśmy w sobie sztuczny śmiech, mający pokryć prawdziwy lęk przed nieprawdziwościami na ekranie. Mnie też się to raczej podobało, odpowiadał mi ten smak sztucznych flaków, mózgów rozbryzgujących się na naszych twarzach, krwi wlewającej się nam w usta. Dzięki temu jednak nie chciałem nigdy zabić mojej matki, bo zrozumiałem z tych filmów, że jednak śmierć, mimo że tak łatwa i dostępna, jest paskudna i nieestetyczna, i moja matka, nawet mimo swojej potworności, na takie
okropieństwa, jakie oglądałem prawie każdego wieczoru, nie zasługuje. A i ja wolałem się nie brudzić i trudzić za bardzo, bo zawsze byłem leniwy i unikałem wysiłku, a żeby porządnie porąbać ciało, poćwiartować, połamać kości, zebrać wnętrzności do torby, wytrzeć podłogę, a potem to wszystko gdzieś wywieźć, zakopać, trzeba się jednak zawziąć, zamęczyć, a ofiara miała być tylko jedna. Nie żałuję, że tego nie zrobiłem. Mimo wszystkiego, co mnie z nią łączyło, byłem kochającym synem. A ona była chyba porządną matką, a w każdym razie starała się i bardzo mocno w to wierzyła. Nikt do mnie w życiu nie powiedział „Ty skurwysynu!”. To o czymś świadczy, nie? Nie słuchałem jej, nauczyłem się nie słyszeć jej głosu, nawet kiedy podnosiła go z wysiłkiem. Specjalnie dla mnie zaczęła mówić bezgłośnie i mogłem co najwyżej zgadywać słowa z ruchu jej ust, ale mnie te słowa ani trochę nie interesowały. Zresztą znałem je wszystkie na pamięć, tę tabliczkę mnożenia nieszczęść, patriotyczny wiersz na święto powstania, akademię ku
czci własnej z okazji kolejnej swojej rocznicy. Wolałem patrzeć; patrząc, sprawiałem wrażenie zasłuchanego, mimo że uszy natychmiast zarastały mi niewidzialną pajęczyną. Od pewnego momentu spoglądałem na nią jak pies przepraszający, że zesrał się w pokoju na dywan. Była w tym fałszywa nuta i były prawdziwe uczucia (niechęci, znudzenia, złości), zlewające się z tymi sztucznymi zasłuchaniami, uwierzeniami, obietnicami w jedną cuchnącą kuchennymi dusznościami breję. I widziałem ją, jak coraz szybciej się garbi i marszczy, chudnie i flaczeje, jak jej nogi pokrywają się siatką fioletowych połączeń, a ręce brązowymi plamkami, dłonie zaczynają coraz mocniej drżeć, coraz trudniej utrzymać jej ciężkie garnki i pozorny spokój, kiedyś będący jej cenną marką. Widziałem rzadkie włosy odgarniane wierzchem mokrej ręki wyciągniętej ze spienionego zlewozmywaka, w którym nieustannie i obłąkańczo myła talerze i patelnie. Pozbawiona wszelkich nałogów, które wypełniały ciało i umysł jej ojca, całkowicie poświęciła się swojej
nerwicy ciągłego zmywania i przecierania mokrą ściereczką blatu stołu, moja Matka Dziewica.

d1l9f9l
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1l9f9l