Nadchodzi
W wilgotnych jamach i czerwonych rzekach śnię o zmarłych. O szarych kolumnach anonimowych armii i łunach za nimi. O taborach i dzieciach, o kudłach zlepionych krwią i rozprutych brzuchach matek. Wstawaj, mówię sobie, i rozklejam powieki.
Leżę w tej chwili i jakoś nie mogę się podnieść. Nic mnie nie boli, chyba nie.
Teraz czekam już w kuchni, aż woda się zagotuje, wbijam jajka, zaraz białawy kożuch rozlewa się na powierzchni. Nie słodzę już kawy, ale nie zaczęła mi smakować, piję małym łykami. Jajka są gotowe. Jem.
Lubię te poranne pół godziny, kiedy świat jeszcze śpi, a ja wcale, mogę rozwalić się przed telewizorem, wyciągnąć wygodnie nogi. Jest mi obojętne, co nadają, właściwie obraz mógłby uwolnić się od dźwięku albo zmieszać z innym, tak żeby na wiadomościach brzmiał głos z telezakupów. Myślę, czy nie zadzwonić do taty. Tato sobie radę da.
Człowiek w pewnym wieku nie śmierdzi, a przynajmniej ja myślę o sobie jako o kimś pozbawionym zapachu, zupełnie jak telewizor: wydaję dźwięki, mam jakąś barwę i swoje własne nasycenie, jednak nie pachnę, a gdyby mnie polizać, okazałbym się zupełnie bez smaku. Ruszam się też niemrawo. Boże, jakie bzdury przychodzą człowiekowi do głowy o świcie. Śmieję się, wstaję. Jestem już ubrany: koszula rozpięta pod szyją, brązowa marynarka, dobrze, gotowy do drogi. Zegarek. Nie ma jeszcze siódmej, zastanawiam się, co robić, skoro orka zaczyna się o dziesiątej, jak bym nie poszedł, będę za wcześnie. Nie lubię się spóźniać, ale i w czekaniu nie znajduję nic przyjemnego. Zerkam w kalendarz, nic nie wyskoczyło, żadna niespodzianka nie wylazła spomiędzy kartek, czego trochę żałuję. Po ósmej dzwoni telefon.
— Cześć — słyszę.
— No witam.
— Będziesz?
— Aha. Idę.
— To wpadnij. Wiesz, co się stało?
— Nie, nie wiem.
— Barciszak chce cię uwalić. Nie sądzę, żeby to przeszło, nawet na pewno nie przejdzie. Mirek będzie za tobą na mur, no a Raczyk, wiadomo.
— Chuj z Raczykiem — mówię. Robię pauzę i dodaję:
— Czy on się kiedyś ode mnie odpierdoli?
— Nie wiem, stary. Twój ojciec.
— Mój ojciec szcza pod siebie, człowieku. Mało im? Mało mu zaszkodzili?
— No wiesz...
— Powiem ci tak: Mój ojciec ma mnie w czterech literach, i to tak głęboko, że nie wiem, jak wygląda słońce. Jeśli Barciszak z resztą chcą mnie uwalić, to zrobią mu tym przyjemność. Powie jeszcze, że to moja wina.
Odkładam słuchawkę. Zastanawiam się, czy jestem zadowolony, czy niezadowolony. Czytam książkę, której nie rozumiem.
Wychodzę, jest dziewiąta. Od Instytutu dzieli mnie pięć przystanków, ale lekarz poradził mi chodzenie. Więc chodzę, dobrze, że jest ciepło jak na taką porę, dobrze, że ludzi wielu nie ma, tych, których mijam, wcale nie trącam. Sprawdzam czas, zwalniam, przysiadam na ławce. Czuję się w tej chwili starzej, niż powinienem, przyglądam się swoim dłoniom, zaciskam w pięści. Są chude. Mam włochate nadgarstki.
Myślę sobie, że to dobrze, że nie mam żadnych problemów ze zdrowiem. Koledzy mają, a ja nie. Kilka lat temu bolało mnie w krzyżu, i to tak, że nie mogłem się schylić, tato akurat zjechał do Krakowa, był z tym cyrk, użeranie się, schylanie i ledwo dawałem radę. Oblewam się potem w najmniej spodziewanych sytuacjach: w środku wykładu, w sklepie albo tuż przed zaśnięciem. Usuwali mi hemoroidy na wiosnę zeszłego roku, miałem w dupie małą rurkę, ale zakleszczyła w sobie złośliwą żyłkę i odpadła. Inni, myślę, to co innego. Taki Szamański habilitował się dwa lata przede mną, młody facet, wylało mu się coś w głowie i teraz chodzi o dwóch laskach. Albo wcale. Pech chciał, wziął sobie studentkę, dwadzieścia trzy lata, ładna jak cholera, po co jej półtrup. Uświadamiam sobie nagle, że chyba nie prześpię się już z młodą kobietą. Przepełnia mnie smutek. A może się prześpię. W życiu nigdy nic nie wiadomo. Barciszak też jest chory, nie wiem nawet, co mu jest.Taki żółty troll, z samej skóry. Ma szkielet? Nie wiem, czy ma.
Chyba ma. Kiedyś miał, to był kawał faceta i zawsze trzymał się prosto. A Raczyk, nie wiem jakim cudem w ogóle on żyje, dwa metry, brzuch jak bęben, a młodszy ode mnie. Czterdzieści osiem lat. Zawał jak nic. Niech zdycha, mówię sobie — wstaję, dwadzieścia po — niech zdycha. Mam ręce w kieszeniach, wieje chłodny wiatr, muszę mrużyć oczy. Sprawdzam jeszcze komórkę, czy nikt nie dzwonił. Gdybym na przykład miał działkę, mógłbym tam jeździć co weekend, mało tego, mógłbym zapraszać tam tych wszystkich sukinsynów, żeby widzieli, że nie wiedzie mi się źle. Wracam do nich myślą i jestem wściekły, to żaden splendor być szefem instytutu, choćby to był Instytut Badań Prasowych, ale zawsze, ale można, ale przecież — czemu nie ja. Co to znaczy, że zabrać? Przegłosować?
No mogę.
Mijam kobietę w eleganckim płaszczu, przesyła mi spojrzenie. Takie dziwne. Pewno jej się nie podobam, bo jestem niski. Ale sprawdzam, nic mnie nie ochlapało, koszula nie wychodzi ze spodni, jestem zapięty pod szyję. Można wrócić do sukinsynów, wracam szybciej, niż zdołałem o wracaniu pomyśleć, zdumiewa mnie taka mała zazdrość, bo rozumiem ukraść milion dolarów, skręcić kark ministrowi, lecz czemu, u diabła, ludzie szarpią się za drobne? Jak te robale. Chcecie ten fotelik, bierzcie, mnie to pasuje, więcej czasu dla mnie. Barciszak. Suchy, papierowy, oczka złe, a łapki mu krążą, jakby próbował coś zwędzić, zawsze tłucze łyżeczką. Raczyk. Olbrzym bez cienia gracji, ponury drab o oczach jakby w nie naszczać, dudni, a nie gada, kołysze się, nie chodzi, tępy, ograniczony, wyczyszczony z wyobraźni tłuk.
Teraz gapi się na mnie starsze małżeństwo, ona siwa, on grzyb. Chwyta ją mocniej, nie umie wzroku ode mnie oderwać.
Barciszak, Raczyk. Jak oni się nauczyli czytać?
— Skurwysyny. Skurwysyny.
Preclarka podnosi głowę, nagle pojmuję, przyspieszam, bo mi wstyd. To nie były myśli, ja gadałem do siebie, szedłem przez miasto, na Filipa, i przez całą drogę mówiłem na głos: skurwysyny, skurwysyny.
Uwielbiam nieruchome widoki za oknem. To czwarte piętro, poddasze, spoglądam na dachy kamienic, na rzadkie drzewa i bloki za nimi. Wiem, że między kamienicami są podwórka, na podwórkach dzieci i trzepaki, ulicami chodzą ludzie, jeżdżą samochody. Nie obchodzi mnie to. Cieszę się, że niebo jest czyste, bez chmur i ptaków. Wszystko zastygło, nikogo w oknach, nikogo na balkonach. Cieszę się, ten bezruch jest chyba dla mnie. Do pokoju wpada zaaferowany Raczyk i już, już do mnie z ręką.
— Serwus — mówię mu.
A on mi o pracy. Składamy kolejny numer „Kwartalnika Prasoznawczego” i Raczyk się nie wysra, jeśli przedtem nie opowie mi o wszystkich kłopotach z drukiem. Jego wielkie ciało faluje przy każdej sylabie, do tego nieustannie mruży oczy. A ja się nie złoszczę, jestem troszkę poirytowany.
Mówię:
— To ścieśnij, nie przełamie się, tamtego wyeksponuj.
Raczyk rozumie. Chyba. Pyta:
— A jak tam u ciebie?
Łapię w lot.
— Dobrze. Tylko na samą myśl o papierach coś mi się robi.
— Świetnie cię rozumiem — odpowiada Raczyk i idzie w jasną cholerę. Gapię się w okno, żadnego drżenia, nic z tego, o czym tyle słyszałem. Znajduję w sobie spokój w miarę wpatrywania się w miejski bezruch, w miarę jak kroki Raczyka przestają dudnić. Zalega cisza, na zewnątrz, wewnątrz mnie. Pukanie. Coś każe mi się podnieść, zupełnie nie wiem czemu, wchodzi dziewczyna, opadam na fotel z cichym westchnieniem.
Dziewczyna jest nieśmiała i przy kości.
Ma bluzeczkę odsłaniającą pulchne ramiona, jasne włosy zaplecione w warkocz, spod sukienki wystają solidne nogi. Próbuję utrzymać wzrok na jej czerwonej twarzy, proszę, żeby usiadła. Mówi do mnie brzydko, niechlujnie. Patrzę na nią, cały się spinam, wyobrażam sobie to ciało odarte z ubrań, płaskie piersi, mięsisty tyłek, jak obraca się przede mną, różowe krocze jak dwa płaty mięsa, moje dłonie na jej szyi. Widzę to wszystko jednocześnie, w wielkim zwarciu, nachyl się do mnie, nachyl — proszę, żeby powtórzyła, źle słyszę.
— ...nie zdążyłam, naprawdę. Wiem, że powinnam.
Pracuję w pizzerii, czasem do drugiej, trzeciej w nocy, wracam na butach, nie zawsze mogę, nie zawsze mam czas. Zajęcia się skończą, spróbuję. Mój konspekt...
— Tak, widziałem, pamiętam — kłamię.
Jest zupełnie siebie nieświadoma, w gruncie rzeczy to najzwyklejsza z dziewczyn, tłusta i głupia, gorący kawał mięsa, w który chcę włożyć palec, dwadzieścia lat temu nawet bym na taką nie spojrzał. Nic nie dostrzegł. Ale jej skóra jest bez zmarszczek. Jej uśmiech nie zostawia śladów na twarzy, jej oczy tępe, przykro tępe, jak u głodnego kota.
— To dobry konspekt — dodaję — nie ma problemu.
— Problemu z czym?
— Niech pani przyjdzie we wrześniu — odpowiadam z wysiłkiem. Ona nic nie rozumie. — Zrobimy w ten sposób, że pani do mnie zadzwoni, przyjmę pracę, przeczytam. Zorganizujemy obronę.
Dziewczyna mięknie, zaraz rozleje się po gabinecie, kiwa głową, mało jej coś z uszu nie pocieknie, wyobrażam sobie ten wyraz ulgi, gdy znajdzie się za drzwiami, niemal słyszę, jak opowiada koleżankom, może swojemu facetowi, jeśli oczywiście kogoś dosiada: „Stary pierdziel mnie puścił”. Pozwalam jej odejść, zrywa się natychmiast, ciężka, oczy chcą mi wyjść na wierzch, coś jeszcze, przesyłam niewyraźny uśmiech, pytam, jak już jest przy drzwiach:
— Jaka to pizzeria?
Marszczy brwi. Podaje adres, Sienna 12, przerzucam numery w głowie, już wiem.
— Niech pan tam lepiej nie je — śmieje się słabo.
Zostawia mnie z tą myślą, jestem niezadowolony, cały spięty i nie mogę się opanować. Wracam do przytomności i mam nos w gazecie, sprawdzam godzinę, jeszcze dziesięć minut, nikt nie powinien przyjść, to cud, że zjawiła się ta mała, powinienem może złożyć w ofierze jakiegoś starego profesora, spopielić jego kości na ołtarzu ku czci uniwersyteckich potworów. Zamyślony, nie słyszę pukania. Kiedy podnoszę głowę, ten człowiek jest już w środku. Nie przypomina studenta, za wielki, za stary, wygląda, jakby przyszedł na pogrzeb albo egzamin. Niemodny czarny garnitur, wąski krawat, wykrochmalona koszula, wypastowane buty. Jest ogromny. Jakby mi przywalił, zostałaby ze mnie prenumerata — takie skojarzenie przychodzi mi do głowy i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Facet jest poważny. Mówię mu, żeby usiadł, co z wahaniem czyni. Milczy, więc pytam:
— Z czym pan do mnie przychodzi?
— Piszę książkę.
— Jaką znowu książkę?
Patrzy mi prosto w oczy, nie mruga. Dałbym głowę, że widziałem go już wcześniej. Na zajęciach na pewno nie, zapamiętałbym takiego drągala między chuderlawymi studentami. Czyli gdzieś indziej, może sąsiad? To musiało być dawno.
— Piszę o Witoldzie Darskim, panie profesorze.
Kurwa.
Może przez złość rodzi się wątpliwość, że się przesłyszałem.
— To proszę iść na polonistykę, tam pan znajdzie profesora Stępnia chociażby, więcej panu powie o jego książkach.
Uśmiecha się bezczelnie, nie ma w nim strachu ani wątpliwości, to ja się kulę.
— Chciałbym z panem porozmawiać o pańskim ojcu. Patrzy na mnie. Bardzo spokojnie, i mnie ten spokój raptem się udziela, cały jest we mnie, rozlany, miodowy.
— Chcę napisać o wojnie. I latach zaraz po. A do tego nie ma źródeł, sam o tym nie pisał, z tego co wiem.
— Są wspomnienia.
— Wspomnienia są nieprawdziwe.
Bezczelność tego faceta odbiera mi mowę.
Gapi się na mnie jakby nigdy nic.
— Proszę mi powiedzieć jedną rzecz. Mamy rok dziewięćdziesiąty siódmy, dał Bóg, ósma wiosna demokracji nam się zaczęła, więc może weźmie pan Forsytha z Ludlumem i z tego pan coś złoży. Nie wydaje się panu ciekawsze takie rozwiązanie? Tam ma pan wojnę, tam ma pan temat. Zaciska usta, kręci głową.
— Chcę porozmawiać z panem.
— A po jasną cholerę?
— Pan wie. Ojciec opowiadał panu te rzeczy. Jestem pewien, że opowiadał.
Wstaję. Facet musiał zgadywać, skąd może wiedzieć, o czym ojciec mi mówi? Zaczynam żałować, że nie mogę tego gnojka chwycić za kudły, zaciągnąć do ojca, żeby posłuchał dyrdymałów, którymi tato mnie dręczy. Chcesz? Proszę! Będzie o wędrujących domach, duchach, partyzantach, zdradach, rzeziach i wszystkim, co się nie mogło wydarzyć. Powie ci to dwadzieścia razy, aż będziesz znał każdy kawałek cegły w Nowogródku.
— Niech pan przyjdzie w piątek — odpowiadam — ojciec ma benefis na Krupniczej, pan posłucha, pan porozmawia.
— To niemożliwe — odpowiada natychmiast. — Powinienem porozmawiać z panem.
— Czemu znowu?
— Pana ojciec od dawna nie żyje — mówi zupełnie spokojnie, a ja robię wielkie oczy, bo u taty byłem wczoraj.
— Pan stąd wyjdzie.
— Proszę mnie posłuchać...
Zaciskam pięści. Uderzam kostkami o blat.
— Wynoś się.
Kuli się, jakbym bił go łańcuchem po plecach, wyraźnie jest mu przykro, opuszcza te wielkie dłonie, cofa się niezdarnie w kierunku drzwi.
— To nie moja wina — uśmiecha się lekko — on po prostu nie żyje.
Znika, nim zdążyłem coś powiedzieć. Dyżur się skończył, ale nie mogę się ruszyć. Na dachu przeciwległej kamienicy przysiadły wielkie czarne ptaki. Próbuję złożyć do kupy to, czego właśnie doświadczyłem, i po chwili dochodzę do wniosku, że ten facet jest jednym z tych oszołomów, o których czasem czytam: gnojkiem, który nie rozumie historii, a z chrześcijaństwa przejął głównie zapał do krzyżowania.
Żałuję w tej chwili, że powiedziałem o benefisie, przyjdzie, skurwiel, i narozrabia. Weźmie łysych kolegów.
Tacy jak on śnią o procesach i chcą wygrzebywać winy.
Pewno liczył, że opowiem, jakie to bydlę z mojego taty. Co mógłbym zrobić, ale nie dla niego. Jednak zasiał we mnie ziarenko niepokoju, gdy wychodzę na korytarz, rozrasta mi się ono w płucach ostrymi gałązkami, na schodach czuję, jak serce jęczy pod ich naporem, zaraz wyjdzie mi z ust. Słońce jest silne, prawie że boli.
„On po prostu nie żyje”, słyszę w sobie samym i przez moment mam wrażenie, że znalazłem się w jednej z ojcowskich opowieści. Chwila wahania i dzwonię. Jeden sygnał, drugi.
Odbiera.
Najpierw oddech, potem słowa.
— Kiedy, synku, do mnie przyjdziesz?