Wstęp
Na pomysł napisania tej książki wpadłem w Chinach, w 2007 roku, w czasie spotkania Młodych Globalnych Liderów (dość pretensjonalna nazwa, przyznaję). Młodzi ludzie z całego świata, którzy już zdążyli osiągnąć sukces w biznesie, w działalności charytatywnej czy w mediach, przyjechali tam, by zastanawiać się, co właśnie oni mogą zrobić, by pomóc rozwiązać niektóre problemy świata. Całe towarzystwo podzieliło się na podgrupy, by wypracować jakieś rozwiązania, a to w sprawie głodujących dzieci w Afryce, a to w sprawie dostępu do edukacji w krajach Trzeciego Świata, a to w sprawie dystrybucji komputerów za 100 dolarów. Było to imponujące, bo większość zebranych stanowili milionerzy albo multimilionerzy, od założyciela Wikipedii, przez wiceszefa Google’a, po wiceprezydenta nowojorskiej giełdy, a wszyscy nie żałowali czasu i energii, by zmierzyć się z problemami, które, dokładnie rzecz ujmując, w najmniejszym stopniu nie były ich problemami. Jest w Ameryce takie sformułowanie, określające część motywacji ludzi
próbujących się zmierzyć z problemami większymi niż oni sami – to make the difference – uczynić różnicę, krótko mówiąc, sprawić, że w kwestii X, Y czy Z coś się ruszy, choćby o parę centymetrów. Młodzi, a ściślej mówiąc, jeszcze młodzi ludzie, przyjechali do Dalian w Chinach właśnie po to, by „uczynić różnicę”. Pełen szacunku dla nich wszystkich pomyślałem wtedy jednak, że zanim zajmę się problemami globalnymi, chciałbym spróbować zmierzyć się z problemami lokalnymi, naszymi, polskimi.
W 2003 roku napisałem książkę Co z tą Polską? Pisałem o tym, co trzeba zrobić w naszym kraju, byśmy naprawdę ruszyli z kopyta. Prawdę mówiąc, pisałem jednak głównie o tym, co powinni zrobić politycy. I co? Niewiele, niemal nic. Po tych pięciu latach mam więc głębokie przekonanie, że stratą czasu jest pytanie, co politycy powinni zrobić dla nas. Wolę zapytać, co my sami powinniśmy zrobić dla siebie. Bo jeśli spadło bezrobocie, to dzięki zaradności, przedsiębiorczości i pomysłowości Polaków, a nie dzięki państwu. Coś się więc udało raczej mimo państwa, a nawet wbrew państwu niż dzięki niemu. Stop. Dobry moment, by wyciągnąć z tego wnioski. Otóż to, co w Polsce ma sens i ma przyszłość, dzieje się raczej dzięki obywatelom niż dzięki politykom, a więc jeśli chcemy, by zmieniło się jeszcze więcej, dużo więcej, powinniśmy się do roboty wziąć sami, sami odrobić zadanie domowe. […]
Była w 1980 roku taka wspaniała wystawa w krakowskim Muzeum Narodowym – Polaków portret własny. Przed muzeum stały ogromne kolejki. Najwyraźniej odczuwaliśmy głęboką potrzebę, by przejrzeć się w lustrze. Nie po to, żeby się przekonać, jacy wspaniali jesteśmy. Raczej po to, by odpowiedzieć na pytanie, jacy byliśmy, skąd jesteśmy, dlaczego jesteśmy, jacy jesteśmy i co zrobić, by, jakby powiedział Jan Paweł II, odmieniło się „oblicze ziemi, tej ziemi”. Wystawa była przebojem zimy 1980 roku. Kilka miesięcy później narodziła się Solidarność. Dziś o pomyśle podobnej wystawy nic nie słychać, ale mam wrażenie, że gdzieś w powietrzu krążą na nowo zadawane pytania: skąd jesteśmy? kim jesteśmy? w jakim punkcie jesteśmy? dokąd powinniśmy iść? Taki nasz nowy Polaków portret własny. Portret, który pozwoliłby nam odpowiedzieć na pytanie, jakim jesteśmy społeczeństwem, gdy już możemy być takim społeczeństwem, jakim chcemy; jak dziś wykorzystujemy olbrzymią historyczną szansę, którą dostaliśmy; czy rację mieli wieszczowie,
którzy uważali, że jesteśmy wielkim narodem, ale żadnym społeczeństwem; czy rację mają ci, którzy mówią, że jesteśmy zasługującym na szacunek narodem niezbyt zasługujących na szacunek jednostek – wspaniałym narodem kiepskich, małych ludzi.
Jeśli daliśmy coś światu poza podobno czysto polskim wynalazkiem widelca, to było tym czymś słowo „Solidarność”. To przecież my nadaliśmy mu konkretny wymiar. Jedno z najpiękniejszych słów, i jeszcze tak pięknie solidarycą pisane. Ale, ośmielam się twierdzić, właśnie test solidarności przegrywamy z kretesem. Wielki Polak, pewnie największy z Polaków, mówił w swej słynnej homilii: „Solidarność to znaczy zawsze jeden z drugim, nigdy jeden przeciw drugiemu”. No to kiepsko wypadamy w skoku przez tak stawianą poprzeczkę. Bo u nas frazesów bez liku, odwołań do Solidarności i solidarności ile dusza zapragnie, a w praktyce? Za grosz nie mamy do siebie zaufania i że pod względem wzajemnej nieufności absolutnie przodujemy wśród państw cywilizowanych. Nie lubimy ani siebie, ani siebie nawzajem. Mamy tonę kompleksów, które odreagowujemy w formie niechęci i agresji wobec innych. Żadna niespodzianka. Cóż, często bywamy bardzo niefajni, obcy dla siebie, a czasem dla siebie podli. Podkreślam – bywamy. Bo obok polityków
troglodytów jest jednak w naszej polityce grupa ludzi poważnych, bo obok draństwa jest masa altruizmu i dobroci, bo obok medialnego bandytyzmu (obcokrajowiec Beenhakker mówi, a ja nie mam argumentów, by z nim polemizować, że 30 procent polskich mediów zajmuje się wyłącznie rozpowszechnianiem kłamstw – rozumiem tylko, że owe 30 procent, to przez grzeczność) jest też masa przykładów dziennikarstwa z klasą, że obok ludzi i sytuacji świadczących o naszych kompleksach jest też multum przykładów, że z kompleksami sobie radzimy, wyrzucając je na śmietnik, bo obok ludzi karmiących się zawiścią są miliony Polaków, które wzięły i biorą swój los w swoje ręce, podejmują wielkie ryzyko i zwykle wygrywają. Zamiast więc załamywać ręce, bo jest tak strasznie, wolę odnotować, jak wiele nam się udało, jak wielu ludzi każdego dnia pokazuje, że potrafią wykorzystać swą szansę, jak bardzo nieuzasadnione są nasze kompleksy. Nie chcę tu serwować ani czarnej propagandy, ani propagandy sukcesu, choć kilka rozdziałów dalej będę
czytelników przekonywał, że racjonalna propaganda sukcesu bardzo by się nam przydała. Padnie tu wiele bardzo gorzkich słów, ale wierzę, że jest w niej też wiele rzeczy pokrzepiających, nie z prozy wziętych – czy w prozie ujętych – ale z życia. I nie mam ochoty bawić się w buchalterię – na każdy przykład czegoś złego jeden przykład czegoś dobrego. Piszę o tym, co złe, i o tym, co dobre, by pokazać, że naszej jaźni, naszej postawy, naszego stanu umysłu nie da się sprowadzić do jakiegoś prostego wzoru. Piszę o tym, co dobre, by udowodnić, że czarnowidztwo nie jest uzasadnione, a piszę o tym, co złe, bo wciąż do wykonania mamy wielką pracę.
Dziś wyjechać z Polski jest tak łatwo jak nigdy. A przecież jakoś, nie tylko ze strachu przed nowym, wyjeżdżać nie chcemy (powiedzmy – większość nie chce), przecież w głębi serca, wcale nie na jego dnie, jest w nas wiara, że możemy być fajnym społeczeństwem żyjącym w fajnym kraju, jest w nas przekonanie, że nie mamy powodów do wstydu (no parę by się znalazło), ale mamy wiele powodów do dumy, że naprawdę jesteśmy w stanie odrobić naszą narodową pracę domową, czyniąc Polskę lepszą i nasze życie lepszym. Czasem ta wiara zderza się z naprawdę mocnymi argumentami, naprawdę uderzającymi faktami, ale nic nie poradzę – wierzę w nas. Coś tam złego pewnie po przodkach dziedziczymy, pewnie nawet niemało, ale już pokazaliśmy, że potrafimy ciężką pracą obalić parę antypolskich stereotypów. Dziś, prawie 20 lat po odzyskaniu własnego państwa, nie piszą już nigdzie o polnische Wirtschaft, polskiej dziadowskiej gospodarce. Nikt już nie mówi o narodzie leni i nieudaczników. Nikt nie mówi, że dla Polaków można coś zrobić, ale
z Polakami nie, a sami Polacy dla siebie to już absolutnie nie. Ale nic za darmo, nic na skróty, wysiłku z naszej strony trzeba jeszcze wielkiego. Pot, krew i łzy? Dzięki Bogu już bez krwi, może z paroma łezkami, ale z całą pewnością z hektolitrami potu.
W chińskim Dalian pomyślałem sobie, że trzeba Polsce programu „Polska na tak”, a właściwie „Polacy na tak”. Hasło łatwo obśmiać, przypominając trenera naszej narodowej reprezentacji, który głosił hasło „futbol na tak”, po czym pojechał z piłkarzami na mistrzostwa świata i dostał tęgie lanie. Hasło nie było jednak złe, tylko wykonawstwo fatalne. A więc „Polacy na tak”. Co to znaczy w praktyce? Może na początek pozornie małe rzeczy i guzik mnie obchodzi, że zaraz od tego i owego usłyszę, że to banalna wyliczanka, że to rzeczy nieważne. One są niezwykle proste i niezwykle ważne. Życzliwość wobec sąsiada, uprzejmość wobec nieznajomych, nieprzypisywanie ludziom z założenia jak najgorszych motywacji, niedoszukiwanie się w czyichś działaniach zwykle nieistniejącego drugiego i trzeciego dna, pozytywne myślenie o sobie, o nas, o tym, co przed nami, duma, która nie jest w żaden sposób tożsama z poczuciem wyższości wobec innych, ani nie jest też banalną odruchową reakcją na odczuwane przez wielu poczucie niższości. Co
zrobić, by nie tylko „Polska rosła w siłę i ludzie żyli dostatniej” (to też), ale przede wszystkim, by nam tutaj, na tych ponad 320 tysiącach kilometrów kwadratowych, było naprawdę wygodnie? Byśmy dobrze się czuli w swojej skórze i w swoim kraju, ale też byśmy, świadomi własnej wartości, spokojnie stanęli do globalnego wyścigu, w którym organizacja, struktura, porządek, wspólnota zawsze odniosą zwycięstwo nad egoistycznym indywidualizmem i zwykłym egoizmem? Słyszę już tego i owego, że z naszym charakterem narodowym daleko nie zajedziemy. Ten i ów nie ma racji. Bo z tym niby-skazującym nas na klęski wszelakie charakterem narodowym jesteśmy w najlepszym punkcie naszej historii. A jeśli, jako się rzekło, odrobimy narodowe zadanie domowe, będziemy w punkcie jeszcze lepszym. Gdy to się uda, wtedy spokojnie powiemy, że nie zawiedliśmy ani tych, którzy nam wywalczyli wolność, ani tych, którzy przyjdą po nas. To jest nasze zadanie – make the difference, uczynić różnicę, dać w sztafecie pokoleń dobrą zmianę,
przekazać sprawy innym w poczuciu, że naprawdę zrobiliśmy swoje. Tylko tyle. Aż tyle. W tym celu musimy jednak naprawdę wnikliwie spojrzeć w lustro i podjąć próbę odpowiedzi na pytanie już nie „co z tą Polską”, ale „co z nami, Polakami”.
Sęk w tym, że większość w naszej polityce stanowią nie ci, którzy idą do niej, bo im się coś w życiu udało, ale ci, którzy trafiają do niej, bo nigdzie nic im się nie udało, a chcieliby, by bez ryzyka udało im się w życiu cokolwiek. Do tego system polityczny jest hermetyczny, zawłaszczony przez tych, co już w układzie są, i choć toczą oni ze sobą gorszące potyczki, w gruncie rzeczy są naturalnymi sojusznikami, którzy zjednoczą się, gdy ktokolwiek będzie próbował do tego systemu wejść i reguły w nim obowiązujące zmienić.
Dajmy im jednak spokój. Na razie. Na nich przyjdzie czas później. Teraz zajmijmy się sobą. Bo właśnie teraz sami sobie musimy dać odpowiedź na najważniejsze z pytań: kim naprawdę jesteśmy? Właśnie teraz. Bo, że potrafimy radzić sobie w warunkach absolutnie anormalnych, to już wiemy. Pytanie, czy jesteśmy sobie w stanie poradzić w warunkach normalnych. Czy może przygniecie nas do ziemi ta nieznośna lekkość normalności? Dostaliśmy największą szansę w polskiej historii. A wielka szansa to i wielkie ryzyko. Można wygrać wszystko. Można też ogromną okazję przegapić i zasłużyć na szyderstwo. Otóż my damy radę. Zamiast jednak zaczynać od wskazywania palcem tamtych, winnych, złych, „onych”, zacznijmy od siebie. Jak pisał poeta, jeden z naszych największych, „plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”.