Ekspedycja składa się z dwudziestu ośmiu mrówek z kasty wojowniczek. Większość z nich, podobnie jak inicjatorka wyprawy, to bezpłciowe starsze damy. Samiec 327 jest jedynym uczestnikiem obdarzonym narządami płciowymi. Z oddali obserwuje swoje towarzyszki przez siatkę oczną.
Tysiącami małych powierzchni mrówki nie widzą obrazów powielonych tysiące razy, lecz raczej jeden obraz poszatkowany. Owady te mają trudności z rozróżnianiem szczegółów. W zamian za to zauważają najmniejszy ruch.
Uczestniczki tej wyprawy sprawiają wrażenie zaprawionych w dalekich podróżach. Ich ciężkie odwłoki przepełnione są kwasem. Głowy potężnie uzbrojone. Pancerze porysowane ciosami żuwaczek, otrzymanymi w bojach.
Od wielu godzin idą prosto przed siebie. Mijają wiele miast Federacji, wznoszących się ku niebu lub mieszczących się pod drzewami. Miasta-córki dynastii Ni: Yodu-lou-baikan (największy producent zbóż); Giou-li-aikan (którego legiony morderczyń pokonały dwa lata wcześniej koalicję termitów z Południa); Zedi-bei-nakan (słynne ze swych laboratoriów chemicznych produkujących niezwykle stężone kwasy bojowe); Li-viu-kan (którego alkohol z koszenili ma bardzo poszukiwany smak żywicy). Mrówki rudnice organizują się bowiem nie tylko w obrębie miasta, lecz także w koalicje gniazd. Siła w jedności. W okresie jurajskim istniały federacje mrówek liczące 15 000 mrowisk zajmujących powierzchnię 80 hektarów, o populacji przekraczającej 200 milionów osobników.
Bel-o-kan daleko jeszcze do takiej potęgi. To młoda federacja, założona pięć tysięcy lat temu. Jak głosi lokalna mitologia, osiadła tu podobno córka zagubiona podczas straszliwej burzy. Nie mogąc dołączyć do własnej federacji, założyła Bel-o-kan, a z Bel-o-kan narodziła się Federacja i setki pokoleń tworzących ją królowych z dynastii Ni.
Imię pierwszej królowej brzmiało Belo-kiu-kiuni, co oznacza „zagubiona mrówka”. Odtąd wszystkie królowe zajmujące główne gniazdo przejmowały jej imię.
Na razie Bel-o-kan stworzyło jedynie wielkie miasto centralne i sześćdziesiąt cztery zjednoczone miasta-córki, rozrzucone w jego otoczeniu. Ale już stanowi wielką siłę polityczną w tym zakątku Lasu Fontainebleau.
Kiedy wyprawa minęła sojusznicze miasta, a konkretnie La-cho-la-kan, belokanijskie miasto wysunięte najbardziej na zachód, stanęła przed małymi kopczykami: to letnie gniazda lub wysunięte posterunki. Są jeszcze puste. Ale 327 wie, że wkrótce, kiedy zaczną się polowania i wojny, letnie gniazda zapełnią się wojowniczkami.
Nadal idą prosto. Schodzą na rozległą turkusową łąkę i pagórek porośnięty ostami. Opuścili terytorium polowań. W dali, na północy można dostrzec już miasto wroga, Shi-gae-pou. Ale jego mieszkanki zapewne jeszcze śpią o tej porze.
Idą dalej. Wokół nich większość zwierząt pogrążona jest jeszcze w zimowym śnie. Kilka rannych ptaszków wychyla głowę z norek. Gdy tylko widzą rude zbroje, chowają się, przestraszone. Mrówki nie cieszą się sławą szczególnie towarzyskich. Zwłaszcza gdy tak maszerują uzbrojone aż po czułki.
Ekspedycja dotarła do granic poznanych ziem. Nie ma już żadnego miasta-córki. Ani najmniejszego posterunku na horyzoncie. Ani ścieżki wyżłobionej przez ostre nóżki. Zaledwie kilka nieznacznych śladów dawnych tras zapachowych, które wskazują na to, że kiedyś przeszły tędy jakieś Belokanijki.
Wahają się. Liście wznoszące się przed nimi nie są zapisane w żadnej karcie węchowej. Tworzą ciemny strop, przez które nie dociera słońce. Ta masa roślinności naznaczona gdzieniegdzie obecnością zwierząt wydaje się je pochłaniać.
Jak ich przestrzec, że nie mogą tam schodzić?
Odwiesił kurtkę i ucałował rodzinę.
– Rozpakowaliście już wszystko?
– Tak, tato.
– Dobrze. A właśnie, widzieliście w kuchni? W głębi są drzwi.
– Chciałam ci o tym powiedzieć – rzekła Lucie. – To musi być piwnica. Próbowałam ją otworzyć, ale jest zamknięta na klucz. Z tego, co widać przez szparę, musi być głęboka. Trzeba by wyłamać zamek. Na coś się przyda mój mąż ślusarz.
Uśmiechnęła się i wtuliła w jego ramiona. Lucie i Jonatan żyli razem już trzynaście lat. Spotkali się w metrze. Pewnego dnia jakiś włóczęga z nudów wrzucił bombę łzawiącą do wagonu. Wszyscy pasażerowi padli natychmiast na ziemię, kaszląc i krztusząc się. Lucie i Jonatan upadli jedno na drugie. Kiedy doszli do siebie po ataku kaszlu i łzawieniu, Jonatan zaproponował, że ją odprowadzi. Potem zaprosił ją do jednej ze swoich pierwszych utopijnych wspólnot: rudery w Paryżu, przy Gare du Nord. Trzy miesiące później postanowili się pobrać.
– Nie.
– Jak to „nie”?
– Nie wyłamiemy zamka i nie będziemy korzystać z tej piwnicy. Nie mówmy o tym więcej. Nie należy się do niej zbliżać ani myśleć o jej otwieraniu.
– Żartujesz! Dlaczego?
Jonatan nie pomyślał o logicznym wytłumaczeniu zakazu dotyczącego piwnicy. Niechcący wywołał efekt przeciwny do zamierzonego. Jego żona i syn byli zaintrygowani. Co mógł teraz zrobić? Wytłumaczyć, że wuj dobroczyńca żył otoczony tajemnicą i że chciał ich ostrzec przed niebezpieczeństwem, którym może grozić zejście do piwnicy? To nie było wytłumaczenie. W najlepszym wypadku przesąd. Jako osoby logicznie myślące Lucie i Nicolas nie dadzą się przekonać.
– Notariusz mnie przestrzegł – wykrztusił.
– Przed czym?
– Ta piwnica jest pełna szczurów!
– Feee! Szczury? Ale przecież one przejdą przez szczelinę – zaprotestował chłopiec.
– Nie przejmujcie się, wszystko zatkamy.
Jonatan był zadowolony z wywołanego efektu. Co za szczęście, że przyszedł mu do głowy ten pomysł ze szczurami.
– Dobrze, więc nikt się nie zbliża do piwnicy, zgoda?
Ruszył do łazienki. Lucie dołączyła do niego.
– Byłeś u babci?
– Tak jest.
– Zajęło ci to całe przedpołudnie?
– Tak.
– Nie możesz się tak włóczyć i marnotrawić czasu. Pamiętasz, co mówiłeś innym na fermie w Pirenejach: „Lenistwo matką wszystkich wad”. Musisz znaleźć inną pracę. Kończą nam się pieniądze!
– Odziedziczyliśmy właśnie dwustumetrowe mieszkanie w eleganckiej dzielnicy, na skraju lasu, a ty mi mówisz o pracy! Nie umiesz się cieszyć chwilą?
Chciał ją objąć, ale się cofnęła.
– Tak, umiem, ale umiem również myśleć o przyszłości. Ja nie mam nic, ty jesteś bezrobotny, za co będziemy żyć za rok?
– Mamy jeszcze oszczędności.
– Nie bądź niemądry, mamy jeszcze za co przetrwać kilka miesięcy, ale potem...
Oparła swoje małe pięści na biodrach i wysunęła pierś do przodu.
– Słuchaj Jonatanie, straciłeś pracę, bo nie chciałeś chodzić wieczorami po niebezpiecznych dzielnicach. Zgoda, rozumiem to, ale musisz znaleźć coś innego!
– Oczywiście, poszukam roboty, pozwól mi tylko trochę się rozerwać. Obiecuję, że niedługo, powiedzmy za miesiąc, dam ogłoszenie.
W drzwiach pojawiła się blond główka, a za nią pudel na czterech łapkach. Nicolas i Ouarzazate.
– Tato, był tu jakiś pan, żeby oprawić książkę.
– Książkę? Jaką książkę?
– Nie wiem, mówił coś o wielkiej encyklopedii napisanej przez wuja Edmunda.
– No proszę, coś takiego... Wszedł? Znaleźliście ją?
– Nie sprawiał miłego wrażenia, a poza tym i tak nie ma żadnej książki.
– Brawo, synu. Dobrze postąpiłeś.
Ta wiadomość zakłopotała Jonatana, potem zaintrygowała. Przeszukał obszerną suterenę, na próżno. Spędził potem sporo czasu w kuchni, badając drzwi od piwnicy, wielki zamek i szeroką szparę. Cóż za tajemnica kryła się za nimi?