Krzywiąc się i spluwając, wściekle samego siebie nienawidząc, przypominasz sobie tamten sen, próbując wymęczyć na podłodze dzienną dawkę ćwiczeń siłowych. Jak można tak się sprzedawać! Bezpardonowo, bezczelnie, cynicznie. "Ufundujcie mi, Wasza Suwerenność, stypendium, ufundujcie mi sty..." Cóż za podłe i nędzne lokajstwo ducha, cóż za sprostytuowanie wewnętrzne!
Nareszcie sprawa z mięśniami załatwiona. Teraz pozostaje zebrać niezbędne pod prysznicem manatki i triumfalnie zjechać windą w podziemia akademika, gdzie brygada posiniałych po przebytej odrze sprzątających (Sasza, Sierioża i Arutiun) ma swoją niezawodną kanciapę, nie tyle może do pracy, co do wypoczynku. Ale co oni mają tu do rzeczy?
W korytarzu z daleka machasz ręką do kogoś nieznajomego (to znaczy znajomego i, ale nie zidentyfikowanego, ponieważ znajduje się na samym końcu przeciwległego skrzydła, dobrych dwieście metrów od ciebie). Nieznajomy odpowiada ci takim samym machnięciem, również ledwie cię rozpoznając. Nastrój się poprawia. Na windę wcale nie trzeba czekać długo - najwyżej pięć minut. Jadąc w dół, oglądasz na ścianach i podłodze rozmaite napisy i rysunki, wydrapane wyznania - dawne, niedawne i całkiem nowe, krew nauczyciela wuefu Jaszy, wyłomotanego wczoraj za to, że ma "wielkom dupe", albo za coś w tym rodzaju.
Winda to dla mieszkańców akademika szczególna okazja, by sobie zaszaleć, i to w jakiś niezwykły i oryginalny sposób. O tym, że Czeczeńcy lubią niszczyć w niej swoich wrogów, wiadomo wszystkim, z dzielnicowymi włącznie. O tymi że trzech recydywistów, z których jeden jest słuchaczem seminarium poetyckiego, drugi zaś studentem seminarium duchownego, przeleciało w niej młodą zdolną dramatopisarkę z Nowokuzniecka, też wiadomo wszystkimi z wyjątkiem dzielnicowych. Ale o tym, czego dokonał pisarz jakucki Wasia Moczałkin, wiedzą jedynie wtajemniczeni. Wasia Moczałkin mianowicie, twórca i pionier jakuckiej literatury radzieckiej, student czwartego roku i hodowca jeleni honoris causa, schlał się pewnego razu bełtem jak świnia i przekroczył na parterze próg windy. Nacisnąwszy guzik z numerem odpowiedniego piętra (a Wasi Moczałkinowi, prawdę mówiąc, wisiało, na którym piętrze wysiądzie, albowiem wszędzie przyjmowano go jak brata i kochano), Wasia - wyrażając się górnolotnie - popłynął w górę. Jednak pod wpływem
nieodłącznych przy tym zmian kinetycznych nie tyle nie utrzymał się na nogach, co nawet wręcz wywalił się, czy też - jak powiedziałby poeta Jeżewikin - wypierdolił się. Miało to miejsce o dziewiątej wieczorem a o dziewiątej rano Wasia wciąż jeszcze znajdował się w tejże windzie, jako że wypierdoliwszy się o dziewiątej wieczorem i w tej samej chwili szczęśliwie zasnął i w tym stanie przejeździł w górę-w dół calusieńką noc. Co prawda o pół do pierwszej w nocy nie bardziej trzeźwy niż Wasia białoruski powieściopisarz Jermołajczyk usiłował wyciągnąć druha z windy i ułożyć gdzieś po chrześcijańsku, ale próba zakończyła się tym, że Wasia porządnie narzygał na Jermołajczykowy kołnierz, i ten, machnąwszy ręką na jakiekolwiek zasady moralne, powlókł się zanocować u Alki z amputowaną prawą piersią. I dopiero rano, mniej więcej o pół do dziesiątej, tarmoszeniem udało się wreszcie dobudzić Wasię Moczałkina. Stało się to na parterze, dokładnie tam, gdzie poprzedniego wieczora rozpoczęła się jego baśniowa podróż w pionie.
Dochodząc do przytomności po ciężkim śnie hodowcy, Wasia wypełzł jednak z windy i potoczył się witać nowy dzień w barze piwnym na Fonwizina.
Ale oto i ty, Otto von F., jesteś już na parterze. Teraz z windy na lewo i schodami w dół; może i dla ciebie wystarczy gorącej wody w zaplutej i odrapanej łaźni z prysznicami.
W szatni jak zwykle jest ciemno i kiedy starasz się wymacać koło drzwi zamaskowany pajęczyną przełącznik, dostrzegasz, czy też raczej wyczuwasz, że poruszyła się kupa starych szmat w kącie przedsionka. Kupa rusza się coraz bardziej nerwowo, energiczniej, jakby co najmniej tuzin szczurów z tuneli metra, o których tyle ostatnio pisze się w gazetach, znalazło tam sobie schronienie. Ale skudlona brodata gęba, która wraz z rozbłyskiem światła elektrycznego wychynęła z łachmanów, rozpędza twoje biologiczne strachy i wątpliwości: Iwan Nowakowski, zwany Nowokainem, inna wersja: Wania Kain, prześladowany i upośledzony (to jest w poślad przemieniony) literat, wydawca i kulturolog, kloszard, przez ostatnich piętnaście lat próbuje waletować w akademiku, w tym celu wziął nawet cerkiewny ślub w Marjinej Roszczy z zameldowaną w akademiku epileptyczką Wasylisą (czwarty roki seminarium wariatów), jednak małżeństwo to nosi wyraźne znamiona fikcyjności, jako że Nowokain przeważnie organizuje sobie nocleg pod prysznicami albo w
suszarni. Powiadają, że Wasylisa biła go po głowie lampą biurową. Jeszcze inni powiadają, że nie lampą, lecz lutownicą i nie po głowie, a wpychała mu ją do tyłka. Tak czy inaczej po ulicach posuwa się on lekko rozkołysanym krokiem apoplektyka. Przy czym i jak zawsze gadatliwy, cytuje swe własne wiersze i ogłasza wciąż nowe projekty wydawnicze.
- Słysz, kupi zborniczek - wyciąga spod kupy szmat starą onanistyczną dłoń, w której ściska egzemplarz szarej kserokopii - Wielikolepnyje stichi, Nikołaj Pał kin, rup stojat, iz nich dewianosto kopiejek awtoru...
Przyglądasz się poplamionej miękkiej okładce: Sierija "Russkaja idieja". Osnowana w 19... g. Nikołaj PAŁKIN. Raspleła kosu bierieza. Nowyje stichi. Izdatielstwo "Trietij Rim". Na okładce widnieje brzoza, przekreślona gwiazda Dawida i dziarski dwugłowy orzeł, który - jak się zdaje - zaraz wzbije się w powietrze i pofrunie, płosząc okoliczną podniebną faunę z aniołami włącznie potworną nienaturalnością swojego image'u. W czasie kiedy Wania bezustannie o czymś głagoli, to jest cytuje i żartuje, udaje ci się przeczytać pierwszą strofę:
Rossija krowju izoszła...
Za cztoi skażytie, Boga radi,
Tierzajut Russkowo Orła
ludy, stierwaczi i bladi?!
Z rosnącym zachwytem przechodzisz do następnej:
Za czto, Pribałtika, skaży,
Swiatuju Rus' tak nienawidisz?
Zamri, Eston'! Litwa, droży!
Ty russkij chuj jeszczo uwidisz!
Ale nie wiedzieć czemu słowo "chuj" ktoś przekreślił i napisał nad nim słowo "miecz", potem i ono zostało przekreślone i ktoś nad nim napisał "czołg". W milczeniu oddajesz poezję Nowokainowi. Idziesz się wykąpać, ostrożnie i wysoko podnosząc nogi, przeskakujesz brudne, lodowate kałuże na szczerbatej podłodze łaźni. Nowakowski znów nurkuje pod łachmany, aby tam spać dalej albo też zażywać jakiejś innej rozkoszy, rozkoszy samozaspokojenia na przykład.
Cóż to za nagroda, że przynajmniej tu, w brudnych podziemiach, zanieczyszczonych plwocinami, pomyjami, kępkami starych włosów, istnieje gorąca woda, co za drive kompletnie niedostępny umysłom wielu chłopskich i proletariackich pisarzy - myć się przy użyciu mydła, myć zęby! Jakże chciałoby się zostać tu na wieki! Zapomnieć o wszystkim, zamknąć oczy i oddać się wodzie niczym kochance. Większość wierszy stworzyłeś właśnie w gorącej wodzie. Bo to w gorącej wodzie jesteś w stanie być wielkim, dobrym, genialnym i samym sobą jednocześnie. A oni wszyscy niech idą w cholerę.