Monika Richardson: Jestem celebrytką z całym dobrodziejstwem inwentarza
Monika Richardson szczerze o swojej najnowszej książce, polskiej emigracji, związkach z obcokrajowcami oraz o medialnej wrzawie wokół jej związku ze Zbigniewem Zamachowskim.
Monika Richardson * szczerze o swojej najnowszej książce, polskiej emigracji, związkach z obcokrajowcami oraz o medialnej wrzawie wokół jej związku ze Zbigniewem Zamachowskim.*
Ewelina Konior: W swojej najnowszej książce „Pożegnanie z Anglią” przyznaje się Pani do emigracyjnej porażki. Czy to nie jest trochę tak, że po prostu jest Pani patriotką z krwi i kości, i tak naprawdę nie odnalazłaby się Pani w żadnym innym kraju poza Polską?
Monika Richardson: Jest taka obawa. Ona przychodzi w jesieni mojego życia i jest tym bardziej niepokojąca dla mnie, bo całe życie uczyłam się na kosmopolitkę i raczej sądziłam, że tak jak mój tata, będę umiała żyć wszędzie. Mało tego, zawsze szczerze współczułam mojej mamie, która na wakacjach dłuższych niż trzy dni, choćby były w raju, zaczynała czuć się źle, bo brakowało jej porannej gazety, polskiego radia i ojczystego języka na ulicy. Za to tata zawsze powtarzał, że urodził się w Polsce, ale z tą przypadłością można żyć - najchętniej w Szwajcarii. Ten patriotyzm, który tak na mnie nieoczekiwanie spadł, przyjęłam raczej z rozczarowaniem.
Kilka dni temu miałam spotkanie autorskie, podczas którego jeden z uczestników powiedział bardzo ciekawą rzecz – że ta emigracja po 2004 roku ma już inne doświadczenia i Polaków traktuje się dzisiaj na Wyspach inaczej. Zanikł efekt egzotyki, Anglicy wiedzą mniej więcej czym nas jeść i dlatego, oprócz naturalnej dla siebie nieufności, odczuwają też pewną satysfakcję z faktu, że pracujemy ciężko, zarabiamy na życie, nie zabieramy im miejsc pracy, tylko zwykle bierzemy robotę, której oni nie chcą wykonywać. Odczarowali nas trochę. Moje doświadczenia natomiast pochodzą z lat 1998 – 2006, czyli tego okresu, kiedy Polska była już wprawdzie na drodze przemian demokratycznych od paru lat, ale europejskie rynki pracy były dla nas wciąż zamknięte, a pamięć żelaznej kurtyny bardzo świeża.
Mój przypadek jest zatem specyficzny, ale uważam, że aktualne i istotne dla ludzi, których rodziny żyją w Anglii, są w mojej książce przemyślenia dotyczące rodzinności, lub jej braku, wychowania dzieci, postawy kobiet i wobec mężczyzn i wobec świata, a także szczególnej wyspiarskiej emocjonalności, która dla Polaka bywa barierą nie do przejścia.
E.K.: Książka pełna jest antropologicznych obserwacji na temat życia na Wyspach. Kto powinien ją przeczytać? Dla kogo powstawała?
Monika Richardson: Moje doświadczenie jest doświadczeniem kontaktu z tzw. klasą średnią, czyli ogólnie pojętym mieszczaństwem reprezentowanym przez ludzi ze średnim lub wyższym wykształceniem, którzy muszą zarabiać na życie, ale ta praca jest im w stanie zapewnić więcej, niż zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Z myślą o takim czytelniku głównie pisałam.
Wydaje mi się, że jeżeli ktoś w ogóle nie zna i nie interesuje go język angielski, albo na przykład jest potomkiem Czartoryskich i ma na Wyspach stado wujów-rentierów, to prawdopodobnie nie odnajdzie się w mojej Anglii i ta książka będzie dla niego bezużyteczna. Natomiast ci, którzy tam wyjeżdżają i chcą spróbować swoich sił, oraz ich rodzice i krewni odnajdą tu zarówno słowa ostrzeżenia, jak i zachęty. Na to liczę - to jest książka, w której jest wciąż dużo zachwytu anglosaską kulturą i zwyczajami.
E.K.: No właśnie. Statystyki wskazują przecież, że z roku na rok coraz więcej Polaków przyjmuje obywatelstwo brytyjskie. Nie jest to chyba dowodem na to, że czują się tam samotni i wyobcowani, tak jak Pani tam? Wręcz przeciwnie, że jest im tam dobrze i dlatego postanawiają zostać.
Monika Richardson: Oczywiście, ale to jest też pozycja dla tych, którzy są tutaj. Bardzo często ludzie nie potrafią zrozumieć wyborów swoich bliskich, tych którzy decydują się na wyjazd, a ta książka, mam nadzieję, sprawi, że lepiej zrozumieją pobudki swoich najbliższych, którzy pragną budzić się przy BBC Radio 2, a nie przy Sygnałach Dnia. Moja opowieść przywołuje momenty, w których imigrant może poczuć się nieswojo, ale też takie, które sprawią, że w Anglii poczuje się jak u siebie. To nie jest opowieść człowieka, który w jakikolwiek sposób przeżywał tam poniżenie czy ostracyzm. Raczej kogoś, kto z własnej winy nie potrafił wkleić się w tkankę tego społeczeństwa, ale też dzięki temu umiał spojrzeć na angielskie życie z boku, bardziej obiektywnie.
E.K.: Z czym się wiązało to bycie z zewnątrz? Co najgorzej Pani znosiła?
Monika Richardson: Chyba taki brak kontekstu, brak możliwości przeprowadzenia “nocnej Polaków rozmowy”, rozmowy trzewiowej. Anglicy tak nie rozmawiają. Tu w Polsce na porządku dziennym są dla mnie zażarte dyskusje o tzw. imponderabiliach: o refundowaniu zabiegów in vitro, o związkach partnerskich, o lekcjach religii w szkole. I czy rozmawiam z moją znajomą, najlepszą przyjaciółką, czy z mamą, to to będzie rozmowa, która dotyka spraw najważniejszych. W Anglii ona by się odbyć nie mogła, nawet gdyby dyskusja o in vitro akurat trwała w tym kraju, dlatego, że ja nie miałabym prawa zapytać Anglika o kwestie podstawowe. Anglicy nie poruszają ich ze znajomymi, na forum, nawet w rodzinie zdarza się to rzadko.
To mnie zaczęło męczyć, bo jestem osobą, która lubi “babrać się w bebechach”. Tam miałam wiele tematów tabu, przez pięć lat pobytu nagromadziło się ich tyle, że zaczęłam się dusić. Nie potrafiłam rozmawiać z ludźmi w taki sposób, żeby ta rozmowa miała dla nas jakiekolwiek znaczenie. A dla mnie to jest ważne w życiu. Czasami kłócę się z najbliższymi, często daję się przekonać, albo zostaję przy swoim, ale nie potrafię funkcjonować bez takich rozmów.
E.K.:Czy były mąż nie miał nic przeciwko wydaniu tej książki? W końcu opisuje tam Pani bardzo dużo szczegółów z jego osobistego życia.
Monika Richardson: Nie. Jamie mi ufa, zawsze mi ufał. Myślę, że gdyby nie to, że ja z różnych przyczyn nie mogę mieszkać tam, a on nie może mieszkać tu, bylibyśmy ze sobą do dzisiaj. Zresztą mam nadzieję, że pozostaniemy przyjaciółmi, w każdym razie wszystko na to wskazuje. Wiem, że Jamie rozumie, co to znaczy pisać książkę, która jest na pograniczu pamiętnika i reportażu. Nie mogłam jej napisać, nie pisząc o moim życiu. Oczywiście w kontekście tego, co nam się wydarzyło w ostatnim roku, byłoby pewnie lepiej dla wszystkich wydać tę książkę za dwa lata, ale machina została wprawiona w ruch i nie mogłam już jej zatrzymać. Gdy dostałam zlecenie od wydawnictwa Czerwone i Czarne, nic jeszcze nie zapowiadało naszego rozstania. Życie tak się jakoś plecie.
E.K.: Wyraźnie nie poleca Pani związków z obcokrajowcami. Przeglądając statystyki, z których wynika, że Polki bardzo chętnie i coraz częściej wychodzą za Brytyjczyków, mam wrażenie, że ta Pani opinia jest odosobniona.
Monika Richardson: Tak, nie polecam. Uważam, że to bardzo trudny związek. Ci, którzy decydują się na małżeństwa mieszane muszą być bardzo świadomi konsekwencji swojego wyboru. Oczywiście nigdy nie wiadomo, jak te związki się potoczą. Byłam z moim mężem przez 13 lat i nie mogę powiedzieć, że był to związek nieszczęśliwy albo nieudany. Na pewno mija już okres, kiedy Polka myślała sobie z dumą: „oto obywatel zachodniej Europy chce mnie, mieszkankę Europy Wschodniej, za żonę i powinnam czuć się zaszczycona”. Myślę że najwyższy czas powiedzieć, że nie warto rzucać się z takim entuzjazmem na związek mieszany, w którym musimy niejako stworzyć siebie od nowa, w nowym kontekście.
Czasem w takim związku długo poruszamy się po omacku, często skazujemy się na odcięcie kontekstów kulturowych, naszych rodzimych tradycji, czy stylu życia. Oczywiście każdy dobry związek zbudowany jest na kompromisie, ale w związku mieszanym kompromisów jest więcej. Tylko tyle chciałam powiedzieć i może jeszcze to, że mimo wszystko związki mieszane potrafią być fantastyczne, nigdy nie są nudne i zawsze potrafią sprawić, że zdobywamy bezcenną życiową mądrość w przyspieszonym tempie.
E.K.: Czy polscy mężczyźni są w jakiś sposób lepsi od tych z Wysp?
Monika Richardson: Polskie społeczeństwo, wbrew pozorom i wbrew powszechnej opinii, jest społeczeństwem w znacznie większym stopniu matriarchalnym, niż społeczeństwo brytyjskie. W Polsce to mężczyźni są słabszym ogniwem. W Anglii mężczyźni są silniejsi od kobiet, są też po prostu atrakcyjniejsi od swoich połówek. Oczywiście każda generalizacja jest nieuczciwa i niesprawiedliwa, ale to jest fakt, tam nawet genetycznie mężczyźni są płcią piękną. Wysocy, postawni, przystojni, lepiej ubrani – przy nich to kobiety mają kompleksy. Wydaje mi się, że w Polsce jest dokładnie odwrotnie. My jesteśmy silne, atrakcyjne, zadbane, nawet przy niewielkich środkach finansowych i to my musimy się opiekować naszymi mężczyznami. Takie jest moje doświadczenie.
E.K.: W jednym z ostatnio udzielonych wywiadów wyznała Pani, że najgorszym wrogiem kobiety jest druga kobieta i że to właśnie od kobiet w ostatnim czasie zaznała Pani najwięcej złego. Dlaczego? Co z damską solidarnością?
Monika Richardson: Nie ma czegoś takiego, to nie istnieje. Kobiety rywalizują. Czasami łączą się w alianse, bo akurat im po drodze, ale moim zdaniem jest to chwilowe. Nawet alians matka-córka trwa do czasu. W którymś momencie musi nastąpić wzajemne odrzucenie. Mężczyźni też to mają, ale mają całe osobne światy rozrywek, hobby, męskich przyjaźni, w których są razem. Oni nauczyli się funkcjonować w rywalizacji wspólnie, kobiety nie.
E.K.: W książce pisze Pani, że kobiety w Polsce są silniejsze, że w Anglii nie potrafią żyć bez mężczyzny, są autodestrukcyjne. Ale u nas przecież też są takie przypadki – ostatnio ujawniona przez Katarzynę Figurę sprawa jej małżeństwa. To chyba jednak nie jest kwestia narodowości.
Monika Richardson: W Polsce jest wciąż wiele kobiet, które tkwią w toksycznych związkach. Wiele z nich po prostu wstydzi się przyznać do porażki, światu woli pokazać uśmiechniętą twarz, nie chce spowiadać się ze swojego nieszczęścia. Ja myślę, że Kasia zrobiła to, co zrobiła, żeby je wszystkie w jakimś stopniu ośmielić. Jeżeli ona, ryzykując właściwie wszystko, się na to zdecydowała, to inne też mogą. Kobiety są różne wszędzie. Ja pisze tylko o klimacie.
E.K.: Nie czuje się Pani ani trochę feministką?
Monika Richardson: Zależy od definicji feminizmu, których jest milion. W kontekście takim, że feminizm to jest nurt, który stawia na indywidualne, kulturowe, seksualne samostanowienie kobiety – tak, jestem feministką. Na pewno jednak nie można mnie posądzić o radykalizm. Uważam, że osiągnięcie równouprawnienia w tym kraju jest możliwe tylko na drodze reform społecznych, a nie rewolucji i w tym sensie metody radykalne odrzucam.
Pani profesor Magdalena Środa od zawsze mi zarzuca, że nie jestem wystarczająco feministycznie nastawiona do świata, zresztą pismo „Zwierciadło”, które prowadziłam też nie było dla niej wystarczająco feministyczne. Prawda jest taka, że jestem wroga wszelkim ekstremom i uważam, że one kompromitują ruchy kobiece. Natomiast z całą pewnością bliżej mi do liberalnych poglądów feministycznych, niż do konserwatywno-prawicowych. Wielokrotnie piszę o tym w tej książce. Tak zostałam ukształtowana przez własne lektury, w trakcie studiów i w pracy dziennikarskiej.
E.K.: Cała ta medialna wrzawa, która rozpętała się wokół Pani związku ze Zbigniewem Zamachowskim, wszystkie te oskarżenia skierowane pod Pani adresem, odsądzanie od czci i wiary – nie brakuje Pani sił na walkę?
Monika Richardson: To nie ma żadnego znaczenia, czy ja mam dosyć czy nie. Ta lawina musi się przetoczyć, wszyscy zainteresowani muszą rzucić we mnie kamieniem, ja muszę się podnieść i iść dalej. Tak to wygląda. Nie da się ominąć tego procesu. Poza tym, właściwie dzięki temu co się wydarzyło, dokonałam weryfikacji znajomych i przyjaciół. Z dnia na dzień okazało się kto schował głowę w piasek, a kto zadzwonił ze słowami otuchy. Teraz to doceniam, bo okazało się, że mam silną grupę wsparcia, z czego nie zdawałam sobie do tej pory sprawy. Dlatego nie mam pretensji do świata. Ja tylko jestem uczulona na hipokryzję. Ona tak strasznie wsiąkła w naszą kulturę, że ludzie już nawet nie nazywają jej hipokryzją, tylko normalnością. Urodziłam się z brakiem genu obłudy, a mówienie prawdy między oczy nie przysparza przyjaciół. Niestety inaczej nie umiem.
E.K.: Udało się Pani rozdrażnić wielką chmarę ludzi.
Monika Richardson: Myślę, że to wielka ulga móc pokazać palcem jawnogrzesznika. Bo wtedy własny grzech zaniechania zostaje w cieniu. Nie oceniam ludzi, jeżeli już, to raczej współczuję, bo w codzienności tych, którzy zbudowali sobie na własne cele nieistniejącą wersję siebie, coś kiedyś w końcu musi puścić, a wtedy bywa tragicznie.
E.K.: Współczesne media są jak hieny. Żywią się każdą sensacją i skandalem. Zarabiają na tym pieniądze. Obecnie na tapecie jest Pani i Pani życie osobiste. Nie rodzi się w Pani bunt przeciwko temu? Nie myśli Pani o zmianie zawodu?
Monika Richardson: Ja trochę piszę o tym w książce. Jak się wkroczy między wrony, trzeba krakać tak jak one. Jestem celebrytką, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mogę się z tego wypisać i zostać nauczycielką angielskiego, albo hiszpańskiego, zgodnie ze swoim wykształceniem, ale po prostu nie mam na to ochoty. Chcę być dziennikarką, chcę, żeby mój głos był słyszany i chcę, żeby pytano mnie o zdanie. Może nie w każdej sprawie, ale w tych sprawach, które mnie poruszają i są dla mnie ważne. Ponieważ tak jest, muszę się godzić na różnego rodzaju manipulacje i nadużycia. Do pewnego momentu oczywiście. Akurat w sprawie mojego związku rzecz przekroczyła jakiekolwiek normy przyzwoitości i musieliśmy zwrócić się o pomoc do kancelarii prawnej. Nigdy nie dawałam przyzwolenia na tworzenie serialu medialnego na nasz temat i na żywienie się wzajemne kolejnymi bzdurami publikowanymi przez media - niepotwierdzonymi, nieautoryzowanymi, które nie
miały nic wspólnego z prawdą.
Wydaje mi się oczywiste, że musieliśmy powstrzymać lawinę tych tekstów, co się stało. Natomiast nie mam złudzeń co do tego, że ta książka nie będzie interpretowana jako forma rozliczenia z przeszłością. Nie jest, ale niczego już nie mogę w tej sprawie zrobić. Tak wyszło. Być może dzięki temu lepiej się sprzeda.
E.K.: Nieważne jak mówią, ważne by mówili – niektórzy to wykorzystują.
Monika Richardson: Trudno by mi było to wykorzystać, bo na razie całe to medialne zamieszanie wyrządziło bardzo dużo krzywdy mnie i moim najbliższym. Poza tym częstotliwość pojawiania się w tabloidach ma się nijak do mojej kariery zawodowej. Mam nadzieję, że teraz na niej będę mogła się skupić.
E.K.: Jak Monika Richardson, po tym wszystkim, co się wydarzyło czuje się jako celebryta?
Monika Richardson: Stałam się celebrytką właściwie z dnia na dzień, w 2008 roku, kiedy wzięłam udział w „Tańcu z gwiazdami”. Cóż, przynajmniej miałam czas przyzwyczaić się do tego, że jeżdżą za mną, że każda moja wypowiedź jest przeinaczana, każdy ruch krytykowany na sto sposobów. Nie mogę żyć przejmując się tym, bo bym już dawno oszalała. Do pewnego stopnia trzeba to lekceważyć, a jeszcze lepiej móc żyć w uczciwości wobec samego siebie. Mnie się to do tej pory udaje.
E.K.: A nad czym Pani obecnie pracuje? Powstaje może jakaś nowa książka?
Monika Richardson: Tak, powstaje, ale chyba jej nie opublikuję. Nosi tytuł „Przygody Cioci Samo Zło” (śmiech).
E.K.: Tytuł brzmi zachęcająco.
Monika Richardson: Tak, ale książka pójdzie do szuflady, tak obiecałam. Mam też pomysły na dwie biografie bardzo ważnych dla mnie osób, ale to też jeszcze nie ten moment. Myślę, że jakaś dekada musi minąć, żeby te projekty mogły się wypełnić.
E.K.: Zaszła w Pani jakaś zmiana?
Monika Richardson: Tak, jestem ostrożniejsza w tym co mówię i w tym co robię. Muszę stąpać trochę jak po szkle, bo mam teraz do czynienia nie tylko z dwójką moich dzieci, ale też z czwórką Zbyszka i sporą już ilością byłych małżonków z obydwu stron. Zaczyna chyba cierpieć na tym moja spontaniczność i żywiołowość, ale wydaje mi się, że to jest naturalny proces – chyba bardziej się autocenzurujemy z wiekiem. Nie mogę powiedzieć, że jestem z tego jakoś szczególnie zadowolona, ale to trochę tak, jak z utratą sprężystości – nieuchronne.
E.K.: A czego się Pani boi?
Monika Richardson: Złych emocji. To nie jest dla mnie naturalny stan, gdy wiem, że ludzie mi źle życzą. To jest stan, który mi ciąży. No, ale na wszystko chyba trzeba czasu.
Z Moniką Richardson rozmawiała Ewelina Konior