Jak przychodzi wielka miłość, to człowiekowi zawsze się zdaje, że pokochał najpiękniejszą kobietę świata. Ale jak człowiek faktycznie pokochał najpiękniejszą kobietę świata - może mieć kłopoty.
Jeśli nie była Najpiękniejszą Kobietą Świata w sensie ścisłym, to należała do pierwszej dziesiątki najpiękniejszych kobiet świata, a jak nie do dziesiątki, to do setki - szczegóły bez znaczenia; była olśniewająca w sensie planetarnym.
Zobaczyłem ją i popełniłem błąd frajerski - zamiast poprzestać na podziwie - postanowiłem ją zdobyć.
Zobaczyłem ją na pewnym bankiecie, to znaczy, po raz pierwszy i na żywo zobaczyłem ją na pewnym bankiecie; wcześniej setki razy widywałem jej podobiznę na rozmaitych fotografiach, reklamach, plakatach i billboardach. Jej słynne oblicze zdeprawowanej madonny, które tak ekscytowało fotografów, operatorów i reżyserów, było powszechnie znane. Bankiet odbywał się w ogrodach zachodniej ambasady. Był to bardzo doniosły, bardzo rytualny i bardzo doroczny bankiet. Na towarzyskiej giełdzie zaproszenie na ten bankiet uchodziło za nadzwyczaj wartościowy papier.
Wyjątkowość bankietu szło też poznać po tym, że w ogrodach ambasady, oprócz wirtuozersko władających sztuką bankietowania bywalców, błąkali się zagubieni intelektualiści, którzy na żadnych bankietach nie bywali, ale mieli w dorobku prace poświęcone kulturze zachodniego kraju, którego ambasador wydawał bankiet. Wyróżniali się archaicznymi garniturami, nieumiarkowanym łakomstwem i wielkim entuzjazmem. Gdy zblazowani bywalcy wyznawali im, że nienawidzą bankietów - starali się ich jakoś pocieszyć i zachęcali do jedzenia, picia i zabawy. Zblazowani bywalcy, którzy na wszystkich bankietach truli posępnie, iż nienawidzą bankietów, i znajdowali dla swych wyznań równie posępny posłuch wśród innych zblazowanych bywalców bankietów, również nienawidzących bankietów - w osłupieniu spoglądali na krzepkich, uśmiechniętych i rozpalonych szampanem staruszków, którzy nieoczekiwanie, żelaznym chwytem łapali ich za łokieć, wiedli ku zastawionym stołom i rozglądając się, z tryumfem wykrzykiwali:
- Ależ skąd ten smutek, młody człowieku! Należy dostrzegać słoneczne strony życia! Dziś zwłaszcza! Tu zwłaszcza! Cóż za wspaniałe przyjęcie! Proszę koniecznie coś zjeść! Proszę! Pyszna rybka! Pyszna wędlinka! Pyszna sałatka! - i wtykali w zblazowane ręce talerz, i nakładali kopiaste porcje, i podtykali je pod zblazowane oblicza. - Proszę koniecznie coś zjeść! A potem napitki czekają! Trunki przednie! Proszę się raczyć! - i zagubieni, a w istocie czujący się w ogrodach ambasady jak ryby w wodzie, intelektualiści mrugali łobuzersko i swawolnie nurkowali w falujący tłum.
Był parny, lipcowy dzień. Od zachodu sunęły na Warszawę chmury ciemne jak ołów i lekkie jak elektryczność. Najpiękniejsza Kobieta Świata przez dobre dwie godziny nie ruszała się z miejsca. Krążyłem wokół.
Z początku nie zauważałem, że krążę; ze szklanką wody niegazowanej łaziłem - jak mi się zdawało - po ogrodach ambasady, bez celu. Do nikogo specjalnie się nie garnąłem. Do mnie też nikt. Odruchowo starałem się unikać czatujących na ofiarę nudziarzy. Po kolejnym bankiecie taka umiejętność sama wchodzi człowiekowi w krew. Czatujący na ofiarę nudziarze są jak strzelcy wyborowi na wojnie - sieją śmierć. Jakoś mi się udawało. Jeden wprawdzie nudziarz, w cywilu bezbarwny felietonista o zacięciu niepodległościowym, zdołał mnie namierzyć, zbliżył się, zaczął ględzić, tysięczny raz opowiadał, jak został pojmany w stanie wojennym; już myślałem, że polegnę, ale z bliska wyszło, że napastnik, pomimo wczesnej pory, jest już wyraźnie trafiony - zgubiłem go bez trudu. Sam oczywiście nie piłem ani kropli - w głębi duszy nie wykluczałem wprawdzie, że jeszcze tego wieczoru, zamknąwszy się szczelnie i samotnie w domu, odbezpieczę flaszkę, ale tu - nie było mowy.
Kiedy trzeci raz mijałem Najpiękniejszą Kobietę Świata, zrozumiałem, że krążę, i to krążę po coraz ciaśniej-szych orbitach. Stała w pobliżu jednego z licznie na trawnikach rozstawionych wiklinowych foteli. Paliła papierosy, co było wśród histerycznie zatroskanych swym zdrowiem gwiazd rzadkością; stała i nie ruszała się z miejsca. Raz po raz pojawiał się koło niej jakiś stremowany i napięty jak struna bywalec, ale wszyscy oni wiotczeli i odpadali prędko.
Robiłem coraz mniejsze okrążenia. Już dobrze widziałem jej nogi, które przemierzały najbardziej prestiżowe wybiegi świata; jej ramiona, które sezon w sezon spowijały najdroższe kreacje Diora, Yersacego, Lagerfelda i Montany; jej włosy pachnące najdroższymi szamponami globu; jej dekolt śmiało pokazujący profil słynnego biustu, który na krótko oświetlały reflektory hollywoodzkich wytwórni filmowych. Na krótko, bo wielkiej kariery jako aktorka nie zrobiła. To znaczy, owszem, piętnaście lat temu zagrała niewielką rólkę stewardesy, podającej drinka Harrisonowi Fordowi, co i tak było marzeniem ściętej głowy większości zawodowych aktorek europejskich, ale po tym epizodzie kolejne propozycje z przysłowiowego worka się nie posypały. Ma się rozumieć: w niczym jej to - przynajmniej w moich oczach - nie umniejszało. Przeciwnie. Była w tym logika. Jej niesamowite piękno rozstrzygało o jej losie. Nic poza tym nie wchodziło w grę. Mówiąc na odwrót, czyli wprost: we wszystkim, za co - poza własnym pięknem - próbowała się
brać, była raczej drewnem. A brała się, niestety, za rozmaite rzeczy. Nagrała płytę z własnymi piosenkami -głównym ich walorem była prawie całkowita bezszmerowość. Wydała tomik wierszy - katastrofa rzadka, bo krwawa i zarazem pozbawiona wyrazu. Malowała i urządziła wystawę swoich prac - o Chrystusie Panie! Szczerze mówiąc, nawet jej sekundowa kreacja aktorska u boku Harrisona Forda była - zwłaszcza jak na ułamkowy czas -bezbrzeżna. Pociecha, że u boku takiego wirtuoza każdy - a specjalnie początkujący artysta - wypada blado, była marna. Ale jej klęski nie miały znaczenia wobec jej piękna. Bo jakież miało znaczenie, że była żadną piosenkarką, nędzną poetką i mizerną malarką, kiedy w zetknięciu z nią najwięksi śpiewacy tracili głos, najwybitniejsi poeci nie wiedzieli, co powiedzieć, a najoryginalniejsi malarze sikali w portki z wrażenia?
Byłem już blisko tego piękna. Byłem blisko i nie byłem napięty jak struna - trząsłem się jak galareta.
- Cieszę się, że panią widzę żywą - wydusiłem z siebie absurdalną krzywiznę. Chciałem oczywiście powiedzieć: „Cieszę się, że widzę panią na żywo", co miało być rytualną i bezpieczną frazą wielbiciela, który zna swoją idolkę z kina, z telewizora oraz z tysięcy fotografii i obecnie wyraża ekstazę, iż widzi ją w rzeczywistości. Zamiast tego wyszła mi z nerwów jakaś, bo ja wiem, powypadkowa albo pozawałowa kwestia. „Cieszę się, że panią widzę żywą" brzmiało przecież, jakby ona dopiero co umknęła z jakichś śmiertelnych zagrożeń, a o niczym takim nie było wiadomo. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spojrzała na mnie i roześmiała się nieoczekiwanie głośno. Najwyraźniej, że użyję polszczyzny literackiej: mój niefortunny lapsus ją rozbawił.
- Też się cieszę, że widzę pana żywego - powiedziała z lekkością, a mnie natychmiast ta lekkość legła na mózgu jak ołów.
Przecież niemożliwe, zacząłem gorączkowo kombinować, żeby ona wiedziała, że ja dwa tygodnie temu zdychałem w sensie ścisłym. Skąd by to miała wiedzieć? Zamknąłem się w domu, zasłoniłem żaluzje, wyłączyłem telefony, z nikim nie gadałem, nigdzie nie wychodziłem, tyle, co do całodobowych delikatesów William... Jak do sklepu się czołgałem, to ktoś mnie przyuważył i natychmiast na miasto wieść poszła? To było możliwe. Starałem się, jak umiałem, ale zawsze w końcu trzeba było wyjść do sklepu... Tak, ktoś mnie widział, jak do całodobowych delikatesów William się czołgałem; innej możliwości nie było. To znaczy była możliwość, że ona bez ubocznej myśli odpowiedziała, że odpowiedziała mechanicznie, że dla wzmożenia dowcipu jak echo moje niezręczne zagajenie powtórzyła. Taka możliwość istniała, a nawet była wysoce prawdopodobna, ale żeby ją ze spokojem przyjąć, musiałem otrząsnąć się z urazu. Na tym punkcie miałem gigantyczny uraz. Ile razy ktoś się mnie z całą neutralnością pytał: Jak zdrowie? Jak się czujesz? Jak
żyjesz? Wszystko w porządku? Ile razy takie esemesy dostawałem, ile razy takie pytania w słuchawce albo wprost zadane słyszałem - tyle razy nie byłem w stanie po ludzku i z bagatelnością odpowiedzieć, ale zawsze kurczyłem się ze strachu i zawsze, zanim odpowiedziałem, uginałem się pod tonowym pytaniem: Skąd on wie? Skąd ten wszarz wie, że ja znowu sięgam? I teraz to samo, a nawet jeszcze gorzej, bo przecież w stwierdzeniu: „Cieszę się, że widzę pana żywego", jest nie domysł, ale pewność mojego upadku. Trudno - pomyślałem - w sumie nawet lepiej, że ona wie o moich przypadłościach. Przynajmniej nie będzie przykrego zaskoczenia, jak zaraz po ślubie pójdę w długą.
- Faktycznie, ledwo żyję - powiedziałem ostrożnie. -Szczerze mówiąc, całkowicie wykończony jestem.
- To niedobrze - odparła z niezmiernie subtelną macierzyńską intonacją - niedobrze. A nawet źle. Bardzo źle.
- Miałem nauczyciela rosyjskiego, który tak samo mówił. Identycznie.
- Proszę? - nie, żeby momentalnie się usztywniła, ale niewątpliwie spłoszyła się i była na drodze do całkowitego usztywnienia. W sumie nic dziwnego. Od kilkunastu lat w polskich szkołach nie było już nauczycieli rosyjskiego, dalej jednak przywołanie nawet widma nauczyciela języka rosyjskiego budziło kłopotliwe skojarzenia. Widocznie Najpiękniejsza Kobieta Świata była, jak wielu Polaków, boleśnie uwrażliwiona na Moskwę. Najpewniej wyniosła to z domu.
- Miałem nauczyciela rusycystę - celem ukojenia jej traumy zacząłem opowiadać gorączkowo i w pośpiechu - fantastyczny to facet był, bardzo go lubiliśmy. Też przez to, że był nie tylko inteligentny, ale i wyrozumiały. Nie przesadzał w egzekwowaniu wiedzy. Nie, żeby pozwą łazić sobie po głowie, ale - mimo wszystko - na bard wiele pozwalał. Co pewien czas, mniej więcej raz dwa miesiące, ogarniał go jednak szał niezmiernej surowości. Wkraczał do klasy z niezmiernie surową mii z niezmierną surowością wywoływał do tablicy i niezmiernie surowo, i w całkowitym milczeniu, wysłuchiwał odpowiedzi. Nie przerywał, nie poprawiał, nie odzywał się. Słuchał wijącego się jak piskorz delikwenta bez słowa, a gdy tamten wreszcie skończył, mówił: Bardzo źle.
Śmiała się, śmiała się cały czas, jak opowiadałem śmiała się i to było dobre, ale też trochę drażniące, bo j przyszła pointa, ona dalej śmiała się tak samo i na dobrą sprawę nie było wiadomo, czy w ogóle końcówkę historii zauważyła i doceniła. Nie drążyłem tego jednak. Dalekie, jeszcze żółte i niespieszne nitki błyskawic przecinały ciemny horyzont. Trzy, a może cztery burze szły na miasto.