(fragment 1)
Podszedłem do stróżówki i popatrzyłem przez okienko. Stosik indoktrynujących materiałów po angielsku i po polsku, jakaś księga, gości czy jak? Archaiczny telefon ze spiralnym przewodem, dobrze, że nie z tarczą. Nie rozpieszczają tu, na wejściu, akolitów. Potem, zresztą, też nie. Moonies mają się cieszyć nową wiarą i nowymi partnerami, a ich kasę i wypracowane dochody Moon inwestuje w fabrykę M-16 czy innych kałachów. Oparłem się o półeczkę dla petentów. Ciekawe, czemu zawsze te blaty, nieważne z czego, z betonu, blachy, lastryko czy z drewna zrobione, umieszczano tak, że petent musiał kornie pochylać łeb przed strażnikiem z gębą wypchaną kawałem bułki z leberką? Żeby od wejścia każdy wiedział, kto tu jest kto? W mleczarni? Kurwa moja mać...
Z budynku administracji wypadło czterech młodych bojówkarzy, ci mieli wyłogi zielone. Pewnie kaprale. W oknach pojawiło się kilka innych twarzy, nie widziałem wyłogów, obserwowałem raczej domek dowódczy, tam nic się nie poruszało. No jasne, przecież tam mieli podgląd z kamer. Rozejrzałem się. Pod ścianą stróżówki stały grabie. Ale jaja! Miałem jeszcze czas, chwyciłem je i migiem załatwiłem jedną kamerę, kaprale ruszyli biegiem, załatwiłem drugą, oparłem się teatralnie o grabie i czekałem. Dobiegli i... I nie bardzo wiedzieli, co dalej...
Czekałem. Jeden, blondynek z odstającymi szczeniacko uszami, wysunął się przed innych. – Czego tu chcesz, bracie? – zaskrzeczał.
– Ja ci, kurwa, dam brata, piździelcu jeden! – syknąłem. – Pawian ci bratem, dupku. – Zaczerpnąłem tchu. – Gdzie jest Dorota?
– Doro... ta? – Grdyka skoczyła mu w górę i opadła. – Jaka?
– Gówno cię to obchodzi! Sprowadź tu wszystkie Doroty, a ja wybiorę tę właściwą. – Nie ma tu żadnej Doroty. – Drugi, mały gnojek z bezczelnymi oczkami uciekiniera z policyjnej izby dziecka, nabrał odwagi i stanął obok uszastego. – Ziemskie imiona zostały za bramą...
– Za bramą, chujku jeden, zaraz zostaniesz ty! Za bramą, pod ziemią, w dupie! Wybieraj! – Dźgnąłem w jego stronę grabiami, ale – ku mojemu zdziwieniu – nie odskoczył, tylko oczka mu zlodowaciały. Tak jest, mały dymnął z domu dziecka albo z wałbrzyskiej wielodzietnej rodziny obciążonej wszelkim polskim złem. – Dawaj tu Doroty albo waszego szefa! No?! Uszasty uznał, że dialog wspiął się na niedosiężne dla nich szczyty, cofnął się, odwrócił i mruknął coś do trzeciego, pyzatego. Ten cwałem ruszył do willi eksdyrektora. Splunąłem w bok i wbiłem bezczelne spojrzenie w małego złego. Odpowiedział mi strzyknięciem śliną w moim kierunku. Nie doleciała. Dobra, jeszcze nie czas na rozwiązania siłowe. Ponad jego głową zobaczyłem, że z willi, mimo że nie dotarł do niej pyzaty, wychodzi wysoki szczupły facet i godnie stąpa w moją stronę. Stąpa, nie idzie, jakżeby inaczej. Przecież jest namaszczony, nadęty boską mocą, może raczej wydymany mocą oną? Operetkowy pasterz – pasma siwych włosów w długich ciemnych gęstych kudłach.
Peruga? Sygnet z promienistym słońcem na lewej dłoni, wyłogi czerwone, łańcuch z medalionem na tym białym szlafroku. Poczułem, że wzbiera we mnie złość. I to taka na serio.
– Pokój z to... – zaczął dziesięć kroków ode mnie.
– Nie pierdol, dobrze? – przerwałem mu. – Nie przychodzę tu po twoje jebane teksty dla gówniar i pryszczatych młodocianych koniobójców. Szukam Doroty, nie powiem ci, jakiej. Po prostu niech tu przyjdą wszystkie Doroty, wybiorę właściwą, zabiorę i chuj wam w dupę aż po łopatki. Choć powinno się rozpierdolić całe to zasrane towarzycho. Ale gówno mnie to... – Skrzywiłem się. Otworzył usta, ale uniosłem palec, a on sprytnie zmrużył oczy, jakby sobie pomyślał: Niech głupek gada. Może coś więcej zdradzi. – Zabieram Dorotę i wychodzę, a jak nie, to za kilka godzin będzie tu kilkunastu moich ziomów z Pragi, z ulicy Środkowej, mówi ci to coś, ciulu? I wtedy tak wpierdolimy tutejszej kadrze, że głowa mała, a całą resztę przegonimy na cztery wiatry. A jeśli myślisz, że gliny tu przyjadą cię bronić, to jesteś w ciężkim błędzie.
– Kim jesteś, bra... Kim pan jest? Nie ma tu żadnej Doroty... – powiedział, starając się, by zabrzmiało to przekonująco. Ale już początek zdania, zejście z „brata” na „pana”, uprzytomniło mooniesom i jemu samemu, że pęka. – Nie pamiętam...
– To se, kurwa, przypomnij. A co do mnie, to możesz myśleć, że jestem pojebanym księdzem, albo dziennikarzem, albo policjantem w cywilu, któremu zapłacono za odnalezienie córki, albo że jestem, kurwa, Gorbaczowem. Chuj mnie to obchodzi. Ruszajcie się, bo nie mam całego dnia na pierdolenie się z wami!
Zrobiłem szybki krok do przodu i świsnąłem grabiami przed nosem uszastego. Kapitan stał za daleko.
– Wy wypierdalać! – Wskazałem palcem młodych. – Po Doroty, migiem. Ty zostajesz – zwróciłem się do szpakowatego.
Teraz dojrzałem, że to naprawdę kapitan: miał po cztery pasemka siwizny z każdej strony głowy. Roześmiałem się, szczerze. Taki tandetny teatr, a zawsze znajdzie się jakiś młody sfrustrowany biedak, który da się na to złapać. I nikt nie stoi takim cwanym gnojom na przeszkodzie. Gdzie Kościół, co to, podobno, jest rozmiłowany w młodzieży? Gdzie ich rodzice? Przyjaciele?
Dwaj młodzi poruszyli się, ale widząc, że gnojek z bezczelnymi oczami stoi w miejscu, zatrzymali się.
– Nie przeciągaj – powiedziałem cicho do „kapitana”. – Tym razem trafiłeś na złego faceta, na złego wkurwionego faceta. Któremu bardzo zależy na wykonaniu zlecenia. Wolno odwrócił się i skinął głową.
– Zawołajcie te siostry, które nosiły ziemskie imię Dorota. Niech wszystkie trzy zdecydują...
Co za skurwiel! – Jeśli przyjdą tylko trzy – przerwałem mu – to zabiorę je wszystkie, a i tak przyjdziemy tu na rozpierduchę! – zagroziłem. – Ma przyjść ich tyle, żeby była z nimi ta moja!
– Przyprowadźcie siostry... – zaczął.
– Migiem! – ryknąłem.
Trzej prysnęli jak zające. Bezczelny posłał mi obiecujące spojrzenie i nie było to teatralne obiecujące spojrzenie. Zostaliśmy sami z kapitanem.
– Myślę, że ma pan niewłaściwe pojęcie...
– Przestań pierdolić! – odezwałem się zmęczonym tonem. – Mam w dupie, co myślisz. Mam w dupie, co robisz. Osobiście uważam, że za to, co robicie tym zakompleksionym dzieciakom, powinno się wam pourywać jaja na żywca, ale dopóki mnie to nie dotyczy, chuj z wami. – Uśmiechnąłem się. – A wiesz co? Rozpuszczę wici, że jestem profesjonalnym odzyskiwaczem straconych w waszej sekcie dzieci! Żaden Rutkowski jeszcze nikogo nie odzyskał. Bo on jednak jakoś tam trzyma się prawa. A ja będę inaczej, niczym mściciel z, kurwa, Wołomina, kumasz? Zbiorę grupkę takich, co mogą pracować na nocną zmianę, i będziemy was ganiać. Wszędzie, w Glanowie, w Izabelinie, przeczochramy Kraków, spuścimy wpierdol kilku studentom, których wciągacie wolno do saka, wpadniemy kupką kiboli na jakieś dwa wasze wykłady... – Wyraźnie się rozkręcałem. – Kurwa, bracie, to jest to! Będziemy jak Chuck Norris, nie – Charles Bronson, który sam się rozprawia za swoje prywatne krzywdy. Będziemy biczem bożym! – Okręciłem się na pięcie z grabiami w ręku.
Widziałem, że mi wierzy. Ja też zaczynałem sobie wierzyć. To jest właśnie istota gry aktorskiej, kwintesencja teorii Stanisławskiego, ekstrakt teorii Grotowskiego... Mojej teorii teatru totalnego! Uwierzyć, że jesteś żyrafą, i wtedy wszyscy zaczną zadzierać głowy, patrząc ci w oczy!
– Myli się pan... Bardzo... Prowadzimy tylko warsztaty, mające na celu...
– Celu-srelu-przyjacielu! – Uniosłem grabie, a jemu, przestraszonemu, drgnęła przepona. Cisnąłem grabie w krzaki. – Ty wiesz i ja wiem. Jestem katolikiem i głębokim wstrętem napawają mnie tacy jak wy. – Umyślnie od kurew przeszedłem do „napawania”. Niech się głowi, o co tu, kurwa, chodzi. – Chcecie się kisić w swoim zasranym towarzystwie, wasza brocha. Ale wykorzystywanie owieczek... – Pokręciłem głową.
Z budynku koszarowego wyszły trzy dziewczyny, potem dwaj młodzieńcy wyprowadzili jeszcze jedną. Ta nie miała ochoty na widzenie. Szybko uznałem, że tę właśnie zabiorę; przez moment absurdalnie pragnąłem, by to była ta dziewuszka z bramy, którą tak niecnie potraktowałem, ale to by było za bardzo hollywoodzkie: ona się zakochuje, a ja ją odprowadzam do rodziców i odjeżdżam na białym koniu w dal. Dobra, w białym kabrio. Nie znałem żadnej z Dorot. Wyjąłem komórkę i nacisnąłem kilka klawiszy, pojawiło się zdjęcie Pixela – zaciekawiona mordka, uszka postawione, różowy nosek... Zerknąłem na procesję i pokiwałem głową.
– Dobra. Zabieram swoją Dorocię i żegnam pana ozięble – rzuciłem.
Wskazałem palcem tę oporną i akolici podprowadzili ją bliżej. Wpatrywała się we mnie z przerażeniem, odwróciła głowę do kapitana, ale on uciekł spojrzeniem.
– Idziemy, dziewczyno – powiedziałem łagodnie. – Nikt i nic ci nie grozi.
Dziwnie pokręciła głową, przeszły mnie ciarki. Albo była upośledzona, albo naćpana. Nabrałem ochoty na rzucenie jeszcze kilku obraźliwych słów, ale stając się opiekunem dziewczyny, sam sobie nałożyłem na ręce okowy.
W amerykańskim stylu wycelowałem w kapitana ze wskazującego palca i trzymając dziewczynę za prawy łokieć, skierowałem się do bramy. Nikt nas nie ścigał, nikt niczym nie rzucił, nawet przekleństwem. To wyostrzyło moją czujność.
Przypomniałem sobie, że druga brama wychodzi na Sytą, i jakbym wykrakał. Czekali tam na nas. Oczywiście bezczelny gnojek z kolesiem, z pałami. Przesunąłem Dorotę za siebie, przy okazji rzucając kontrolne spojrzenie na bramę. Była zamknięta, ale nad krawędzią furtki zobaczyłem kapitańską grzywę. Obiecałem sobie, że wrócę tu kiedyś w weekend. Na razie jednak miałem przed sobą dwóch podjaranych gówniarzy. Nie wyciągałem spluwy, nie zamierzałem nikogo zabijać. Może trzeba było, choć, wyprzedzając wypadki, wiem, że co najmniej jeden z nich by nie ustąpił.
Ten cwany z Bielawy czy skądś tam został nieznacznie z tyłu i wyraźnie odchodził w bok. Do przodu parł drugi, nieznany mi. Przygwoździłem Dorotę słowem i mocnym szarpnięciem za łokieć, po czym ruszyłem w jego kierunku. Trzymał bejsbola obiema rękami i lekko nim poruszał, usiłując zamieszać w naszych szeregach. Był praworęczny, więc niemal na pewno trzepnie z prawej. Skinąłem nań i kiedy rozjuszony skoczył ku mnie, ja skoczyłem jeszcze szybciej; zanim zdążył wyprowadzić uderzenie, jego bezużyteczna już pała znalazła się za moimi plecami. Dźgnąłem go w oczy, na co ryknął i szarpnął głową. Miał dość, więc zakończyłem soczystym kuksańcem w splot słoneczny. Zwiotczał, pociągnąłem go za siebie i cisnąłem pod ogrodzenie z krzewów. Przy okazji zerknąłem na Dorotę. Właśnie otwierała usta, żeby krzyknąć. Runąłem na ziemię, pała przeleciała nade mną, ale czubek buta gnojka wpił mi się pod dolne lewe żebra. Okręciłem się i podciąłem... chciałem podciąć nogi. Nadzwyczaj zręcznie podskoczył i nawet zdołał machnąć pałą w
dół, oberwałem w lewy bark. Uwziął się na moją lewicę?
Już staliśmy na nogach. Teraz zobaczyłem, że ma oczy starego doświadczonego basiora. Dlaczego nie widziałem tego wcześniej? Machnął bejsbolem, ale bez wiary, tylko tak, żeby coś się działo. No, trudno. Odskoczyłem i wyszarpnąłem z kabury glocka.
Wcale się nie zdziwił. Nie przestraszył. O?
Wolno ruszył na mnie. Odczekałem, aż będzie miał prawą wykroczną, i strzeliłem. Na udzie wykwitł mu purpurowy mak, opuściłem pistolet i sięgnąłem do kabury, zamierzając schować broń. Omal nie przypłaciłem tego co najmniej sińcem. Chłopak z przestrzeloną nogą skoczył na mnie i wywinął pałą z wprawą jakiegoś cholernego Josepha Masura z Major League. Odskoczyłem i zwaliłem się na plecy, potknąwszy się o rzygającego kolesia. Upadając, wystrzeliłem dwa razy; jeden pocisk trafił w wątrobę, drugi w bok szyi. Przekoziołkowałem i po chwili już stałem.
On też.
Teraz już przestało być śmiesznie. Nie strzelałem ślepakami, nie śniłem, nie naćpałem się amfy, fakty powinny stać nogami na ziemi, a nie stały. Do cholery – nie stały! Trzy pociski tego kalibru powinny przynajmniej oszołomić go, o utracie przytomności nie wspominając. Tymczasem on wyszczerzył zęby, jeszcze bardziej upodabniając się do wilka, i ruszył na mnie. Tym razem trzymał pałę z boku, zupełnie nie przejmując się moim pistoletem. Dzieliły nas trzy metry. Wycelowałem w głowę – zero reakcji, zaczął obchodzić drgające i charczące ciało kolegi. Wystrzeliłem dwa razy, ramię i pała, oba pociski sięgnęły celu. Prawy bark eksplodował mu tkanką i kośćmi, pała wyleciała w powietrze, ułomek od razu odrzucił i skoczył do przodu.
To już zakrawało na paranoję. Poczęstowałem go kopniakiem w postrzelone udo, przyłożyłem kolbą glocka w mostek, tylko zacharczał, ale nie padł, nie uległ – usiłował bić się dalej. Szczęśliwie działała mu tylko lewa ręka. Było już stosunkowo łatwo, zablokowałem jego sygnalizowany sierpowy z lewej i własną lewą poczęstowałem go w skroń. Wynik przeszedł wszelkie oczekiwania – chłopak wytrzeszczył gały, z ust buchnęła mu żółta piana, zatoczył się, chwycił lewą dłonią za gardło i zawył. W pierwszej chwili myślałem, że odgrywa jakiś cwany spektakl, który ma uśpić moją czujność, ale pouczony już jednym kiksem, nie chowałem gnata, wprost przeciwnie – wymierzyłem w jego głowę i czekałem. Moja ofiara szczerze – chyba – znieczulona, może wreszcie odczuwając skutki postrzałów, zawirowała na rannej – o dziwo! – nodze i zwaliła się na ziemię.
Znieruchomiała.
Teraz nagle odezwała się Dorota, przeraźliwy wizg wypłoszył ciszę, moim zdaniem skuteczniej niż strzały. Zerknąłem na nią, na szczęście nie uciekała nigdzie, stała z palcami wczepionymi we włosy i udowadniała, że ludzie, znaczy kobiety, mogą nadawać w skali nieosiągalnej dla przeciętnego radia marki Taraban. Ruszyłem do niej, zatrzymałem się jednak przy ciągle wymiotującym gówniarzu, odwróciłem go dość brutalnie na bok, żeby się nie zachłysnął wymiocinami, podszedłem do stojącej z zamkniętymi oczami dziewczyny płoszącej ultradźwiękami chronione prawem nietoperze, potrząsnąłem nią.
– Dorota! Hej, uspokój się. Już po wszystkim. Chodź. – Pociągnąłem ją za sobą. W tej samej sekundzie poczułem, że coś jest nie tak. Odwróciłem się migiem, gotów strzelać, strzelać i strzelać.
Ale nie było do czego. Ranny skurwiel jednak mnie wykiwał i wczołgał się gdzieś w krzaki.
A kij mu w ogon! Nie chodziło mi o trupa, tylko o to, żeby z siebie nie zrobić zwłok. Dorota przestała się popisywać wizgiem, więc ją pociągnąłem i niemal biegiem dotarliśmy do wozu. Wrzuciłem ją na tylną kanapę, bo nie lubię jeździć ze świrami siedzącymi obok mnie i pryskając żwirem z pobocza, ruszyłem do centrum.
(fragment 2)
Wróciliśmy pod budynek kwadrans po piątej. Tłum zgęstniał, ale niewiele, z daleka było słychać jakąś kościelną pieśń. Transparenty falowały i podrygiwały, na większości była tylko Maria, logo radiostacji i miasto, skąd przybyła grupa wspierająca. Niektóre miejscowości zdobyły się jednak na bardziej wylewne dowody zaangażowania. Poza Kielcami i Radomiem zobaczyłem mało estetyczny w wykonaniu i lekko obsceniczny w wymowie transparent KOBYŁKA KOCHA I WITA OJCA DYREKTORA RYDZYKA. Poza tym pojawiły się zapewnienia z Bielska Białej, Tarnowa, Elbląga. Szukałem Warszawy, Krakowa, Katowic czy Wrocławia, ale nie było. Albo metropolie były zajęte wyborami, albo miały mniej pary niż małe ośrodki kultu. Coś mi przyszło do głowy.
– Właśnie skojarzyłem, że słowa „Cthulhu” i „kultu” są podobne... Nie wywodzi się jedno z drugiego?
– E tam – odpowiedział po chwili namysłu Jerzy. – Za daleko idące oskarżenie.
Ale w jego głosie zabrakło pewności. Co – najpierw miałby być piekielny przerażający Cthulhu, a dopiero potem powstało samo słowo, określające wiarę weń? Wyjąłem swojego mio, świadomy, że kudy mu tam do wypasionego palmtopa Jerzego, i przez satelitarkę połączyłem się z sieciowym Kopalińskim. „KULT – oddawanie czci relig., ubóstwienie; ogół ceremonii, praktyk relig.; wielki szacunek, cześć dla kogo a. czego, uwielbienie; gorliwe uprawianie, rozwijanie czego”. PWN zaś rozwinął: „KULT [łac. cultus ‘pielęgnacja’, ‘troska’ ‹ celere ‘odwracać ziemię pługiem’]”. Łacina... Czyli – jednak – późno. A do łaciny z czego to przesz...
Z rozmyślań językowych wyrwało mnie trącenie w ramię. Jerzy odłożył kamerę.
– Chyba dwie sztuki są. Były, w każdym razie. Patrz. – Podał mi swojego palma.
Widniała na nim niska staruszka w wysokim wełnianym turbanie, trudna do przeoczenia, chyba żeby miała sto dwadzieścia wzrostu i kucała w tłumie. Drugim guimonem też była kobieta, dorodna, rumiana, krótkie włosy, bez nakrycia głowy, również charakterystyczna.
– Którą wybierasz? – zapytał bezwzględny Jerzy.
– Tę rumianą – powiedziałem po sekundzie namysłu.
– No to – gdyby nic się nie zmieniło – idziesz za nią. Ja za tą drugą. Likwidujemy. Wracamy każdy do swojego samochodu i jedziemy. I o każdej pełnej godzinie sprawdzamy kasę numer cztery na dworcu głównym. Ale to plan awaryjny. Na razie czekamy tutaj na rozwój wypadków.
Powoli ściągały ekipy telewizyjne. Mimo kampanii wyborczej widziałem reprezentantów co większych stacji; w końcu Ojdyrydz miał, podobno, spory elektorat, jego słowo mogło zaważyć na wynikach wyborów, a – z tego, co wiedziałem – nie poparł jeszcze ostatecznie żadnej z partii, ani skoLPRomitowanej, ani PISkającej.
Zrobiło się chłodno, przez ulicę Legionów przeleciał zimny wiatr. Zapiąłem kurtkę z goreteksu, włożoną przede wszystkim dla osłonięcia Gnata. Jerzy wyciągnął swoją kamerę, statyw, poszliśmy w górę ulicy, zbliżając się do narożnika i siedziby radia.
Większość kamer ustawiła się, na ile to było możliwe, dokładnie na wprost posesji zajmowanej przez radio. Za kwadrans osiemnasta. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć, że zgromadzeni tu ludzie, daliby się pokroić, byle nie pozwolić na ustawienie anteny nadawczej pół kilometra od swojego osiedla, a tu dobrowolnie dają się „napromieniowywać”, ale nie zdążyłem.
– W tłumie nie strzelaj – szepnął do mnie Jerzy.
Urażony zapomniałem o antenie.
– Proszę cię! – jęknąłem. – Za kogo ty mnie masz?
– Wolę dwa razy nadepnąć, niż raz wdepnąć! – Puścił do mnie oko. – Jak się da, to ja sam się nimi zajmę, tu, na miejscu. – Popatrzył w jasne niebo. – Żeby już było ciemno – westchnął.
Ale nie było i nie zamierzało być. Do zmierzchu zostały jeszcze dobre cztery godziny, do tego czasu tłum rozwiozą po szpitalach karetki. Pomyślałem, że powinni tu, w Toruniu, założyć Centrum Babci i Dziadka, geriatria na pewno kwitła w miejscowych szpitalach.
– Posłuchaj, nie ma co się... wiesz...
– Obcyndalać? – podsunąłem mu.
– Tak, obcyndalać. Wchodzimy w tłum, idź za mną. Kiedy zlokalizuję guimona, podrapię się za uchem. – Pokazał, jak się drapie za uchem. Skinąłem głową. – Wtedy ustawiasz się tak, żeby ściągnąć uwagę tłumu na siebie, i kiedy potrę czoło – znowu pokazał, jakbym nie wiedział, w jaki sposób Amerykanie pocierają czoło – musisz odwrócić ich uwagę ode mnie. Wymyśl coś. A ja zlikwiduję guimona.
– Chyba zwariowałeś?! – Poklepałem się w czoło, nie po to, by pokazać mu, jak Polacy klepią się po czole, bynajmniej. – Nie zostaną z ciebie nawet atomy, jak któreś zobaczy, że... że...
Pokazał mi statyw. Odwróciwszy się plecami do głębi ulicy, zręcznym ruchem wyprostował jedną nogę statywu, a potem szczęknął czymś i w złomie pojawiło się ciemne, matowo połyskujące ostrze.
– Przytrzymam ciało, a potem ono się rozsypie w sekundę. Nawet jeśli ktoś zobaczy, to nie uwierzy oczom, a ja w tym czasie będę już trzy metry dalej. No i liczę na ciebie. – Uśmiechnął się przekornie.
– Chol-lera...
– Ja też nie lubię. Ale nie przybyliśmy tu na ulubione zajęcia...
– Wiem, ale...
– Ale targają tobą ciągle wątpliwości? Wyrzuty sumienia?
– Obawy...
– Że zadźgam niewinną staruszkę? Też się tego boję.
– I?
– I nie mam nic mądrzejszego do powiedzenia niż: ...
– Taa...
– No to?
Pokiwałem głową. Jerzy starannie omijał z rzadka jeszcze stojących ludzi. Tłum skończył śpiewać jedną pieśń, a z jakiegoś brzęczącego głośnika dobiegły pierwsze słowa innej, została podchwycona, poszczególne głosy dostroiły się, z wyjątkiem, jak zwykle kilkunastu w nieuzasadniony sposób nadgorliwych. Nie mój problem – brzmienie kościelnego chóru. Snułem się za Jerzym, który – co zobaczyłem dopiero po kilku krokach! – otwierał usta i zamykał, bardzo udatnie udając, że śpiewa. Nie odważyłem się pójść w jego ślady.
Holendrowaliśmy tak po tłumie dobre dziesięć minut. Nagle, omijając jakąś młodą kobietę, szczelnie, jak w cerkwi, owiniętą chustą, zobaczyłem, że Jerzy drapie się za uchem.
Serce zabiło mi mocniej. W pierwszej chwili chciałem przesunąć się tak, by zobaczyć którego guimona wytropił.
A jeśli będzie stał za kimś innym? – pomyślałem. Wyjdzie mi, że się myli, a on się nie myli, tylko znalazł trzeciego? A może się myli, a ja? Co ja? Bo jak on...
Prawie zaplątałem się w zaimkach osobowych. Zacisnąłem zęby i się przymierzyłem. Tłum patrzył lekko w lewo, przesunąłem się w prawo, nieco bliżej budynku. Zaczynało być nieprzyjemnie, coraz więcej osób przyglądało się ze słabo maskowaną niechęcią mnie, młodemu, zdrowemu, dążącemu do zbliżenia. Wyciągnąłem głowę jak żyrafa, rozejrzałem się. Jerzy drapał się zawzięcie po czole, jakby chciał zedrzeć sobie skalp, od oczu począwszy. Wyskoczyłem ponad tłum i ryknąłem:
– Ojcze Tadeuszu! Wyjdź do nas! Prosimy cię! Tak długo czekamy!!! Oj-cze! Oj-cze! Kiedyś widziałem w „Brainiacu”, na Discovery, eksperyment, sprawdzający, ile osób jest w stanie wzbudzić na trybunach stadionu „meksykańską falę”. Okazało się, że jeśli obok siebie siądzie siedem osób, to mogą już porwać resztę stadionu. A ja usiłowałem sam poderwać kilkusetosobowy tłum! Ktoś stojący obok odezwał się nieśmiało „oj-cze”, ale cicho. Nie poderwałem więcej nikogo, ale najbliżej stojący, patrzyli na mnie z mniejszą lub większą aprobatą. Podskoczyłem jeszcze kilka razy.
– Tak! – wrzasnąłem, wskazując rozgłośnię za niebieskim, niezachęcającym do forsowania, płotem. – Tam!
Uwaga tłumu przeniosła się natychmiast na ozdobiony dużym obrazem świętym budynek. Pochyliłem się i rozkaszlałem, klepiąc po piersi. Pochylony i kaszlący, jakbym się zakrztusił wrzaskami, zacząłem się przedzierać przez tłum ku jego obrzeżom. Jerzego już nie widziałem, i zastanawiałem się, jak go znajdę, o ile nie wpadnie na ten sam pomysł, co ja.
Nie było go tutaj.
– Sporo ryzykujesz, chłopcze – rzekł pouczającym tonem gość z identyfikatorem jakiejś stacji telewizyjnej na smyczy. – Już tu bywali tacy cwaniacy, którzy chcieli wzbudzić spektakularne zachowania tłumu. Jedni stracili licencje, inni dostali po pysku, a na tym bruku legła kupa dobrego sprzętu.
Miałem na szyi markową torbę z napisem HASSELBLAT na froncie. Zawierała zapasowe magazynki, i – czego nie pokazałem Jerzemu – srebrny nóż do papieru, kupiony w kiosku hotelowym i wyostrzony na kamieniach obrzeża klombu pod hotelem. Nic w końcu nie rydzykowałem?!
– Nudy... – poskarżyłem się, robiąc skruszoną minę. – Co ja przywiozę?
– Poczekaj, aż wyłoni się Ojdyr – powiedział z wyższością udobruchany moją pokorą doświadczony fachur. – Zrobi się taki jazgot, że...
– A wy tu czego? – rozległ się nagle z boku chrapliwy skrzek. – Żydy pioruńskie! Wont stond! Siwy, dobrze odżywiony mężczyzna po sześćdziesiątce wyciągał ku nam palec i potrząsał nim. – Zasrańce, cholerne! – pieklił się. – Raus! – przeskoczył niespodziewanie na obcy język.