Spędził 2 tygodnie w Korei Północnej. Jego dziennik z podróży to prawdziwe złoto
Michael Palin, członek grupy Monty Pythona spędził 2 tygodnie w Korei Północnej. Zobaczył, jak wygląda tam życie, także na wsi. Jego relację z podróży trzeba przeczytać. Publikujemy jej fragment.
Poniżej fragment książki Michaela Palina, "Korea Północna. Dziennik podróży". Polskie wydanie: Insignis Media. Przekład: Dorota Malina
Dzisiaj po raz pierwszy zobaczę, jak naprawdę żyje się na wsi. Mamy odwiedzić położoną kilka kilometrów za miastem kooperatywę rolniczą. Im bardziej oddalamy się od Wonsanu, tym więcej ludzi widzimy – idą pieszo, jadą na rowerach albo po prostu gromadzą się przy drodze przed murami pełnymi sloganów i grafik zachwalających radość, jaką niesie praca.
Zobacz: Kim Dzong Un. Nadal wiele sprzecznych informacji o dyktatorze. "Powinniśmy uważać"
Po półgodzinie jazdy skręcamy na wiejską drogę prowadzącą do kooperatywy. Nad polami rozlega się ta sama patriotyczna muzyka co wszędzie, a każde poletko jest zaznaczone czerwonymi flagami. Zabudowania są różnokolorowe i zadbane.
Jestem pewien, że nieprzypadkowo przywieziono nas właśnie tutaj.
Kim Hjang Li, farmerka, z którą będę rozmawiać, jest przystojną kobietą chyba niewiele po czterdziestce. Jak wiele tutejszych kobiet ma gęste ciemne loki. Jej twarz jest lekko ogorzała, sylwetka krzepka, a spojrzenie – nieufne.
Mam zostać sfilmowany, jak pracuję z nią na zaoranym polu, będziemy pielić i przygotowywać ziemię pod uprawę kukurydzy i papryczek chili. Słońce jest już wysoko na niebie i grzeje mocno. Jeszcze nawet nie zaczęliśmy, kiedy między naszymi opiekunami wybucha zażarta dyskusja.
Martwią się, czy jeśli zostanę pokazany na klęczkach przy odchwaszczaniu, nie odbije się to negatywnie na wizerunku północnokoreańskiego rolnictwa. Ustalili, że trzeba umieścić w kadrze jakiś symbol nowoczesności, tyle że trudno jest im coś takiego znaleźć.
W końcu udaje się zlokalizować traktor – mocno zużyty, z odłażącymi płatami wyblakłej czerwonej farby. Pojazd zostaje starannie ustawiony tam, gdzie może go objąć kamera. Razem z farmerką zabieramy się do roboty, klękając wśród bruzd dość jałowej chyba ziemi.
Podczas pracy mam zadawać jej pytania, co wcale nie jest takie proste. Kobiecie bardziej zależy bowiem na korygowaniu sposobu, w jaki posługuję się motyką.
Mówi mi, że ich naukowcy opracowali nowe metody, które ułatwiają pracę rolnikom, ale ja nie widzę na to żadnych dowodów. Farmerka twierdzi, że w tym roku warunki były korzystne (teraz dane dotyczące zbiorów w 2018 roku pokazują dziesięcioprocentowy spadek produkcji).
Pytam ją o katastrofalną klęskę głodu w latach dziewięćdziesiątych. Wtedy i tak już niewydajne rolnictwo Korei Północnej, kulejące po stracie rosyjskich dopłat (wstrzymanych po upadku ZSRR), otrzymało cios w postaci straszliwych susz i powodzi. W wyniku tych klęsk zginęły setki tysięcy osób (szacunkowa liczba ofiar wynosi od 240 tysięcy do ponad miliona).
Wówczas słowa takie jak "niedobór" czy "głód" były na cenzurowanym (używanie ich postrzegano jako zdradę stanu), a kryzys określano mianem "Żmudnego Marszu", co miało przywodzić na myśl cierpienia Kim Il Sunga i jego oddziałów, które dzielnie opierały się Japończykom. Pani Kim milczy jak grób. "Czy teraz jest lepiej?" – pytam. "Tak, teraz jest lepiej" – stwierdza.
Reżyser uznaje, że mamy wystarczająco dużo materiału z pracy na polu, więc oboje podnosimy się z kolan. Pani Kim zostaje poproszona o ocenę mojej przydatności. Jej werdykt wzbudzający salwę z trudem tłumionego śmiechu zostaje przetłumaczony: "On jest zbędny".
Nie jest to coś, co człowiek chce usłyszeć, zwłaszcza w swoje urodziny.
(…)
Pani Kim Hjang Li i jej mąż mają troje dzieci, oprócz poznanego nastolatka jest jeszcze starszy syn, oficer w koreańskiej armii, i córka, która pracuje jako nauczycielka. Kiedy matka znika w kuchni, młodszy syn pokazuje mi zbiór rodzinnych zdjęć na ścianie. Większość mężczyzn i chłopców jest w mundurach. Pytam go, kim chce zostać po skończeniu szkoły. "Żołnierzem" – odpowiada i uśmiecha się z dumą.
Musi odrobić zadanie z angielskiego, więc czekając na posiłek, zaglądam mu przez ramię do podręcznika. Odczytuje mi słowa, które trzeba dopasować do obrazków. "Clock, hand, tree". Jego wymowa jest bezbłędna.
W domu nie ma wielu mebli, jem, siedząc po turecku na wzorzystym dywanie. Ściany w pokoju są prawie gołe, wiszą na nich tylko portrety wielkich wodzów.
Hjang Li rozkłada na stole kilka talerzy – słodkie ziemniaki, owoce persymony, jabłka – a następnie stawia przede mną pełną miskę zupy i kimczi. Opiekunowie wydają pomruk aprobaty. Gospodyni uważnie mnie obserwuje i od czasu do czasu daje mi instrukcje: "Musisz dojeść kimczi", "A teraz wypij zupę". Wyczuwam, że to jej reakcja na moje impertynenckie pytania o głód.
Zanim odjedziemy, chce nam coś jeszcze pokazać. Prowadzi mnie do ściany ze zdjęciami i wskazuje jedno z nich. Stoi na nim dumna jak paw. "Tu Kim Dzong Un wręcza mi rybę za rzetelną pracę". Patrzy na mnie z promiennym uśmiechem, a na jej twarzy nie ma już ani cienia surowości.
Kiedy docieramy z powrotem do Wonsanu, słońce już zachodzi, a my mamy za sobą dwunastogodzinny dzień pracy. Wszyscy są bardzo głodni, więc po drinku w hotelowym barze idziemy ciemnymi ulicami do skromnej restauracji, którą odkryliśmy poprzedniego dnia.
Opiekunowie irytująco się ociągają z dołączeniem do nas. Czyżby odbywali naradę? A może sprawdzają materiał, który dziś nakręciliśmy? Zgodnie z umową mają prawo wglądu do wszystkiego, co sfilmujemy.
W końcu się zjawiają. Jedzenia nadal jednak nie ma. Zawsze bardzo dbali o to, żeby obsługiwano nas bezzwłocznie, ale dziś pani Kim ze zmarszczonymi brwiami rozmawia z managerem restauracji. Wyczuwamy atmosferę kryzysu.
Potem wszystko się wyjaśnia. Obsługa prowadzi nas do małej salki na tyłach, gdzie przygotowano długi stół udekorowany balonami i pozłotką. Jak tylko siadamy, surowy "Wysoki Li" przynosi wiecheć kwiatów, który wręcza mi przez stół.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Potem dostaję coś, co, jak przypuszczam, było przyczyną tej całej konspiracji – olbrzymi tort, ze świeczkami i grubą warstwą śmietany, który przynosi mi So Hjang. Flesze błyszczą, twarze się czerwienią, a angielsko-koreański chór wyśpiewuje mi "Sto lat". Pani Kim z pełnym obaw uśmiechem daje mi prezent.
Wygłaszam krótkie przemówienie. Dziękuję wszystkim i dodaję, że nigdy nie spodziewałem się dożyć siedemdziesięciu pięciu lat i nawet mi się nie śniło, że dzień swoich urodzin spędzę na przekopywaniu pola w Korei Północnej.
Były to najdziwniejsze i najwspanialsze urodziny, jakie obchodziłem. Dorównać może im tylko dzień, gdy stuknęła mi trzydziestka. Występowałem wtedy w hipodromie w Birmingham, a po skeczu z martwą papugą cała publiczność odśpiewała mi "Sto lat".