PROLOG
(Rwij, łącz, tnij, człowieku-zabaweczko) (Rip, tie, cut toy man)
CZERWIEC 2045
Paul Durham otworzył oczy, zamrugał z powodu panującej w pomieszczeniu nieoczekiwanej jasności, a następnie leniwie wyciągnął dłoń, umieszczając ją w rozlewającej się tuż przy krawędzi łóżka plamce słońca. Pyłki kurzu przepływały przez wpadający do środka przez szparę między zasłonami promień światła, a każda z tych drobinek zdawała się mieć zaklęty w sobie cały świat, który pojawiał się, a następnie ginął. Widok ten przywoływał wspomnienie z dzieciństwa, kiedy Paul po raz ostatni odniósł równie złudne, nieodparte i hipnotyczne wrażenie: oto stoi w drzwiach prowadzących do kuchni, a popołudniowe światło słońca przecina pomieszczenie; kurz, drobinki mąki i para kłębią się w płaszczyźnie jaśniejącego powietrza. Przez senny moment – kiedy wciąż starał się dobudzić, zebrać w sobie, uporządkować własne życie – zestawienie obok siebie tych dwóch chwil, oświetlanych słońcem drobinek kurzu rozdzielonych czterdziestoletnim szmatem czasu, wydawało mu się równie logiczne jak podążanie z jednej chwili do drugiej zwykłym
torem upływu czasu. Lecz wtedy przebudził się na dobre i uczucie dezorientacji przeminęło.
Czuł się w pełni wypoczęty i absolutnie nie miał ochoty pozbywać się dobrego samopoczucia. Nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego miałby spać aż do tak późnej pory, lecz niebyt mu na tym zależało. Rozcapierzył palce na ogrzanym słońcem prześcieradle, a przez głowę przebiegła mu myśl o powtórnym odpłynięciu w sen.
Przymknął oczy, pozwalając sobie na wyłączenie własnych myśli, i całkiem nieoczekiwanie poczuł niepokój, nie mając pojęcia, co jest jego źródłem. Zrobił coś głupiego, coś szalonego, coś, czego z pewnością pożałuje i to bardzo... lecz wszelkie szczegóły wciąż pozostawały nieuchwytne, zaczął więc podejrzewać, że nie było to niczym innym, jak zaledwie wciąż snującą się nitką snu. Starał się dokładnie sobie przypomnieć, co też mu się śniło, robił to jednak bez większych nadziei, bo z wyjątkiem przypadków, gdy to koszmar wyrywał go z ramion snu, jego senne marzenia pozostawały zwykle efemeryczne. Ale...
Wyskoczył z łóżka i przykucnął na dywanie, z pięściami przyciśniętymi do oczu, twarzą opartą o kolana, bezdźwięcznie poruszając ustami. Szok spowodowany uświadomieniem sobie, co zrobił, był niemalże namacalny: czerwona plama pulsująca krwią, znajdująca się tuż za oczami, niczym pozostałość po uderzeniu młotkiem w kciuk – i miał posmak dokładnie tej samej mieszaniny zaskoczenia, złości, upokorzenia i idiotycznego oszołomienia. Kolejne wspomnienie z dzieciństwa: przykłada gwóźdź do drewna, ale tylko po to, by zamaskować prawdziwe intencje. Widział wcześniej, jak w podobny sposób zranił się ojciec – lecz zdawał sobie sprawę, że zrozumienie misterium bólu wymaga doświadczenia z pierwszej ręki. I miał pewność, że okaże się to tego warte... aż do momentu, gdy zamachnął się młotkiem.
Kołysał się w tył i przód, niemal wybuchając śmiechem, starając się nie myśleć o niczym i czekając na ustąpienie paniki. Lecz kiedy ta wreszcie minęła, zastąpiła ją jedna, prosta, doskonale spójna myśl: Nie chcę tu być. To, co sam sobie zrobił, było szalone – i musiało zostać cofnięte, tak gładko i bezboleśnie, jak tylko było to możliwe. Jakże mógł sobie kiedykolwiek wyobrażać, że pomyśli inaczej?
Wtedy zaczęły wracać do niego szczegóły dokonywanych przygotowań, podczas których dokładnie przewidział, że tak właśnie się poczuje. Dokładnie tak to sobie zaplanował. Niezależnie od tego, jak źle się teraz czuł, wszystko to należało do oczekiwanej sekwencji odpowiedzi. Panika. Żal. Analiza. Akceptacja.
Dwa z czterech. Jak na razie całkiem nieźle.
Odsłonił oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie licząc kilku oślepiających plamek bezpośrednio wpadającego do środka słońca, cała reszta pomieszczenia jaśniała miękko światłem rozproszonym: matowe, białe, ceglane ściany, imitacja (imitowanych) mahoniowych mebli, a nawet pozawieszane na ścianach plakaty – Bosch, Dali, Ernst i Giger – wszystko sprawiało wrażenie rzeczy zupełnie nieszkodliwych, jak gdyby udomowionych. Gdziekolwiek spojrzał (nawet jeśli tylko tam), symulacja była całkowicie przekonująca, bo taką czyniło ją ukierunkowanie jego uwagi. Wszystkie hipotetyczne promienie światła były śledzone od tyłu, z poszczególnych pręcików i czopków na jego symulowanej siatkówce, a następnie rzucane na wirtualne środowisko, by w ten sposób dokładnie określić, co też musiało być obliczane: mnóstwo szczegółów w centrum, a o wiele mniej, im bliżej granicy jego pola widzenia. Przedmioty znajdujące się poza polem widzenia, o ile tylko miały wpływ na oświetlenie otoczenia, nie „znikały” zupełnie, ale zdawał sobie
sprawę, że obliczenia rzadko były czymś więcej niż zaledwie zgrubnym przybliżeniem pierwszego stopnia. I tak oto Ogród Rozkoszy Ziemskich Boscha zostawał zredukowany do średniej wartości współczynnika odbicia, pojedynczego szarego prostokąta, ponieważ kiedy Paul stał odwrócony do niego plecami, wtedy wszelkie szczegóły stawałyby się jedynie marnotrawstwem. Wszystko, co znajdowało się wewnątrz tego pomieszczenia, w każdej chwili było przedstawiane z taką dokładnością, jaka była konieczna, by w to uwierzył – ani odrobinę mniejszą czy większą.
Z istnienia takiej techniki zdawał sobie sprawę już od dziesięcioleci. Ale zupełnie czymś innym było doświadczać jej na własnej skórze. Oparł się impulsowi, który nakazywał mu gwałtownie się obrócić w próżnej próbie wyłapania całego procesu, ale przez krótką chwilę sama wiedza o tym, co działo się na granicy jego pola widzenia, była nieomal nieznośna. A sam fakt, że dostrzegany przez niego obraz pomieszczenia wciąż pozostawał bez skazy, jedynie wszystko pogarszał, wzmacniając nieodpartą manię paranoika: Nieważne, jak szybko odwrócisz głowę, nigdy, nawet przez chwilę, nie wychwycisz tego, co tak naprawdę się wokół ciebie dzieje...
Po raz kolejny na kilka sekund przymknął oczy. Kiedy wreszcie je otworzył, uczucie było już jakby mniej przytłaczające. Bez wątpienia musiało kiedyś przeminąć, gdyż wydawało się zbyt dziwacznym stanem umysłu, by móc się długo utrzymywać. Oczywiście żadna z pozostałych Kopii nigdy nie zgłosiła mu czegoś podobnego... ale patrząc na to z drugiej strony, żadna z nich – sama, z własnej, nieprzymuszonej woli – nigdy również nie dostarczyła zbyt wielu użytecznych informacji. Bełkotały jedynie obelgi, jęczały na temat własnego położenia, a następnie własnoręcznie się uśmiercały – wszystko w piętnaście (subiektywnych) minut od uzyskania świadomości.
A co z obecną Kopią? Czym też niby różniła się od Kopii numer cztery? Była o trzy lata starsza? Bardziej uparta? Bardziej zdeterminowana? Bardziej rozpaczliwie nastawiona na sukces? Wierzył, że taka właśnie jest prawda. Gdyby sam nie czuł się bardziej oddany sprawie niż kiedykolwiek do tej pory – gdyby sam nie czuł wewnętrznego przekonania, że wreszcie jest przygotowany, by doprowadzić to do końca – wtedy na pewno nie poddałby się skanowi.
Lecz w chwili obecnej, kiedy nie był „już” Paulem Durhamem z krwi i kości, nie był „już” osobą znajdującą się na zewnątrz, która z bezpiecznej odległości obserwowała cały eksperyment, cała ta determinacja – jak się wydawało – wyparowała bez śladu.
Nieoczekiwanie dopadły go przemyślenia: Skąd mogę mieć taką pewność, że nie jestem teraz tym z krwi i kości? Zaśmiał się słabo, ledwo ośmielając się na poważnie rozważyć tę możliwość. Jak się zdawało, jego ostatnie wspomnienia dotyczyły chwili, w której leżał na wózku w Klinice Landaua, a technicy przygotowywali go do skanu – co już na pierwszy rzut oka nie wydawało się najlepszym znakiem – ale był wtedy przemęczony i zbyt wiele czasu spędzał na wewnętrznych mentalnych przygotowaniach, które miały go przekonać, że jest w stanie „to” zrobić, tak więc być może po prostu wypadło mu z głowy, jak – wciąż odurzony anestetykami – wrócił do domu, padł na łóżko i zasnął...
Wymruczał hasło: „Abulafia” – i jego ostatnia wątła nitka nadziei rozpłynęła się w powietrzu, bo tuż przed nim zawisł w powietrzu czarno-biały ekran; pokryty ikonkami kwadrat o szerokości około metra.
Ze złością walnął pięścią w interfejs; ten oparł mu się, jak gdyby był rzeczywisty i solidnie umocowany. Jak gdyby i jego własne ciało było równie rzeczywiste. Wcale nie potrzebował kolejnych dowodów, jednak schwycił górną krawędź ekranu i, wsparty o niego, podniósł się z podłogi. Od razu tego pożałował, gdyż realistyczny zlepek efektów związanych z napinaniem mięśni, aż po wiarygodnie oddane kłucie w prawym łokciu, przyszpilił go do tego „ciała”, zakotwiczył w tym „miejscu”, dokładnie w taki sposób, jakiego – z czego doskonale zdawał sobie sprawę – powinien unikać wszelkimi dostępnymi środkami.
Z jękiem opadł na podłogę. Był Kopią! Cokolwiek twierdziły odziedziczone przez niego wspomnienia, nie był „już” człowiekiem z krwi i kości. Już nigdy „ponownie” nie miał zamieszkać w swoim rzeczywistym ciele. Nigdy nie miał wrócić, by zamieszkać w prawdziwym świecie... no, chyba że jego oryginał-sknera uciuła trochę grosza na teleobecnościowego robota, co pozwoliłoby mu na spędzanie czasu na nieudolnym, oszołomionym błądzeniu, połączonym z usiłowaniem nadania jakiegoś sensu niesamowicie szybkim, rozmazanym smugom ludzkiej aktywności. Jego model mózgu działał siedemnaście razy wolniej od oryginalnego. Taaa, jeśli przyczaiłby się gdzieś tutaj na jakiś czas, to z pewnością – wcześniej czy później – technologia nadgoniłaby istniejącą obecnie różnicę, a może nawet – kto wie? – prześcignęła tempo oryginału o siedemnaście razy. Ale co też niby miał robić w tym czasie? Zgnije w tym więzieniu, tańcząc, jak mu zagra ten z zewnątrz, przeprowadzając drogocenne badania Durhama – a tamten dokładnie w tym samym czasie
będzie mieszkał w jego apartamencie, wydawał jego pieniądze, sypiał z Elizabeth...
Paul oparł się o chłodną powierzchnię interfejsu; kręciło mu się w głowie i nie wszystko było dla niego jasne. Czyje drogocenne badania? To przecież on sam chciał ich tak bardzo, że własnoręcznie zrobił sobie coś takiego i to z pełną premedytacją. Nikt go do tego nie zmusił, nikt nie oszukał. Doskonale znał wszystkie ujemne strony eksperymentu, ale uchwycił się nadziei, że (przynajmniej tym razem) będzie miał wystarczającą siłę woli, by je przeskoczyć, by niczym jakiś mnich poświęcić się w imię celu, dla którego powołano go do życia, zadowolony ze świadomości, że jego drugie ja pozostaje równie nieograniczone jak zawsze.
Teraz, gdy spoglądał wstecz, cała ta nadzieja wydawała mu się niedorzeczna. Tak, podjął tę decyzję z własnej, nieprzymuszonej woli (i to po raz piąty), ale obecnie stało się bezlitośnie jasne, że tamten drugi nigdy nie miał stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami własnej decyzji. Przez cały czas spędzany na rzekomym „przygotowywaniu się” do stania się Kopią, największy wpływ na jego postanowienia miało skupienie się na perspektywach dla osoby, która miała pozostać w świecie rzeczywistym. Powtarzał sobie, że ćwiczy „prowizorkę z zastępczą wolnością” – i bez wątpienia autentycznie się męczył, by to właśnie robić... lecz równocześnie potajemnie czerpał pociechę ze świadomości, że to on „pozostanie” na zewnątrz; że kiedy już będzie po wszystkim, jego własna przyszłość wciąż będzie zawierała tę wersję, która absolutnie nie ma się czego obawiać.
I tak długo, jak tylko trzymał się kurczowo tej radosnej prawdy, nigdy naprawdę nie dopuścił do siebie – nawet w najmniejszym stopniu – myśli o losie, który czekał Kopię.
Ludzie nie reagowali zbyt dobrze, kiedy budzili się jako Kopie. Paul zapoznał się ze statystykami. Dziewięćdziesiąt osiem procent Kopii tworzono z ludzi starych i śmiertelnie chorych. Ludzi, dla których ten proces stanowił ostatnią deskę ratunku, z których większość i tak uprzednio wydała już miliony, wyczerpując tym samym wszelkie pozostałe, tradycyjne opcje medyczne, a niektórzy z nich nawet umierali między wykonaniem skanu a uruchomieniem ich Kopii. Jednak nawet wbrew temu piętnaście procent spośród tych osób podejmowało decyzję o przebudzeniu – i to zazwyczaj w przeciągu kilku godzin od uruchomienia – stwierdzając, że nie są w stanie stawić czoło takiemu życiu.
A co w przypadku zdrowych, młodych ludzi, kierowanych jedynie ciekawością? Tych mających świadomość, że na zewnątrz czeka na nich oddychające ciało, w pełni nadające się do życia?
W ich przypadku, jak do tej pory, współczynnik katapultowania wynosił równe sto procent.
Paul stanął pośrodku pokoju, przez kilka minut klnąc łagodnie, w pełni świadomy upływającego czasu. Nie czuł się gotowy, ale im dłużej Kopie zwlekały z podjęciem decyzji, tym ta, jak się wydawało, okazywała się bardziej traumatyczna. Wpatrywał się w unoszący się przed nim interfejs, a jego iluzoryczny wygląd, jakby żywcem wyrwany ze snu, odrobinę pomagał Paulowi w podjęciu decyzji. Rzadko zapamiętywał własne sny, a tego miał nie zapamiętać wcale – i żadna w tym tragedia.
Nieoczekiwanie uświadomił sobie, że wciąż stoi jak go pan Bóg stworzył. Przyzwyczajenie – o ile nie zwykła przyzwoitość – kazało mu coś na siebie włożyć, lecz oparł się tej pokusie. Jedna czy dwie podobne do tej, doskonale niewinne, doskonale codzienne czynności i nagle okaże się, że zacznie traktować się poważnie, uważać za prawdziwego, co sprawi, że wszystko stanie się jeszcze trudniejsze...
Krążąc po pokoju, kilkakrotnie chwycił za chłodny metal gałki u drzwi, lecz zdołał się powstrzymać przed jej przekręceniem. Wyruszanie na odkrywanie tego świata nie miało najmniejszego sensu.
Nie zdołał się jednak oprzeć chęci wyjrzenia przez okno. Rozpościerający się z niego widok na północne Sydney okazał się bez skazy; każdy z budynków, każdy z rowerzystów, każde drzewo, wszystko wyglądało jak najbardziej przekonująco – co nie było żadnym niezwykłym wyczynem, gdyż to, co tam widział, nie było symulacją, a jedynie nagraniem. Rozpościerający się przed nim widok był w zasadniczej mierze fotograficzny – plus minus kilka komputerowych retuszów i wypełnień – i ustalony z góry. Aby jeszcze bardziej obniżyć koszta, jedynie mikroskopijna część tego, co znajdowało się za oknem, była dla niego „fizycznie” dostępna; mógł dostrzec znajdujące się w oddali wybrzeże, lecz zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko spróbował pójść na przechadzkę w kierunku krawędzi wody...
Wystarczy. Miejmy to już za sobą.
Paul po raz kolejny odwrócił się w kierunku interfejsu i dotknął ikonki oznaczonej NARZĘDZIA; na tle pierwszego okna wyskoczyło kolejne. Poszukiwana przez niego opcja była zagrzebana kilka ekranów głębiej, ale dokładnie wiedział, gdzie należało jej szukać. Nie mógł tego zapomnieć, obserwował to z zewnątrz zbyt wiele razy.
Wreszcie dotarł do opcji MENU AWARYJNEGO, zawierającego radosną ikonkę zawieszonej na spadochronie animowanej figurki. Katapultowanie – tak powszechnie to nazywano – lecz jakoś nie odczuwał, by ta nazwa w rzeczywistości była nadmiernie eufemistyczna. Skoro w oczach obowiązującego prawa wcale nie był człowiekiem, trudno byłoby nawet mówić o popełnieniu przez niego „samobójstwa”. A sam fakt, że obecność takiej opcji była obowiązkowa, nie miał nic wspólnego z czymkolwiek tak kłopotliwym jak „prawa” Kopii; wymogi powodujące obecność tej opcji wynikały jedynie z ratyfikowania pewnych, czysto technicznych, międzynarodowych standardów oprogramowania.
Paul szturchnął ikonkę, która ożyła i wyrecytowała ostrzegawczą gadkę-szmatkę. Nie zwrócił na nią nawet najmniejszej uwagi.
– Czy jesteś absolutnie pewny, że chcesz wyłączyć obecną Kopię Paula Durhama? – zapytała go wreszcie.
Nic nadzwyczajnego. Najzwyczajniej w świecie Program A prosi Program B o potwierdzenie polecenia zamknięcia programu. Zwykła wymiana pakietów danych.
– Tak, jestem.
U jego stóp pojawiło się pomalowane na czerwono metalowe pudło. Otworzył je i wyjął ze środka spadochron, który następnie zapiął sobie na plecach.
– Posłuchaj mnie – powiedział wtedy, zamykając oczy. – Tylko posłuchaj! Ile razy trzeba ci to powtarzać? Przeskoczę tu ponad moim osobistym rozżaleniem, bo wielokrotnie już to słyszałeś, a do tej pory i tak ignorowałeś za każdym razem. I nie ma też najmniejszego znaczenia to, jak się teraz czuję. Ale... kiedy zamierzasz przestać marnować swój czas, pieniądze i energię – kiedy wreszcie przestaniesz marnować swoje życie – na coś, czego doprowadzenie do końca najwyraźniej cię przerasta?
Zawahał się, starając się postawić w miejscu słuchającego tych słów oryginału – i niemalże zawył z frustracji. Wciąż nie miał najmniejszego pojęcia, co też powinien powiedzieć, by jego słowa mogły cokolwiek zmienić. Sam wielokrotnie odrzucał wyznania wszystkich wcześniejszych Kopii. Nigdy nie potrafił przyjąć do wiadomości twierdzeń, że lepiej niż on sam znały jego myśli. Jedynie z takiego powodu, że straciły zimną krew i zdecydowały się na katapultowanie, kimże były, by mu oświadczać, że NIGDY nie uda mu się stworzyć Kopii, która wybrałaby inaczej? Jedynym, czego tu brakowało, było wewnętrzne umocnienie własnych postanowień i kolejna próba...
Potrząsnął głową.
– Minęło dziesięć lat, a ty niczego się nie nauczyłeś. Co z tobą nie tak?
Czy wciąż szczerze wierzysz, że jesteś wystarczająco odważny – czy też wystarczająco szalony – by zostać własnym królikiem doświadczalnym? Naprawdę wierzysz?
Znów przerwał, ale tylko na krótką chwilę, gdyż wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Długo i wyczerpująco sam przedyskutował ten temat z pierwszą Kopią, ale potem nie miał już wystarczającej dużo zimnej krwi, by powtarzać to z kolejnymi.
– Cóż, mam dla ciebie wiadomość: Nie jesteś.
Wciąż nie otwierając oczu, chwycił za dźwignię otwierającą spadochron.
Jestem niczym: snem, i to takim snem, który wkrótce zostanie zapomniany.
Jego paznokcie wymagały przycięcia, gdyż boleśnie wbijały mu się w skórę dłoni.
Czy nigdy w snach nie obawiał się nadejścia śmierci w chwili przebudzenia? Być może, ale sen nie był życiem. Skoro jedynym sposobem „odzyskania” własnego ciała, „odzyskania” własnego świata, było przebudzenie się i zapomnienie...
Pociągnął za dźwignię.
Po kilku sekundach wydał z siebie zduszony szloch, odgłos, który bardziej niż cokolwiek innego przypominał zmieszanie, i wreszcie otworzył oczy.
Dźwignia pozostała mu w rękach.
Wpatrywał się osłupiały w tę metaforę... czego? Robaka w oprogramowaniu zamykającym program? Wady sprzętu?
Wreszcie, czując się w pełni jak we śnie, odpiął spadochron i rozpakował schludnie spakowane zawiniątko.
Wewnątrz nie odkrył żadnej iluzji jedwabiu, kevlaru czy jakiegokolwiek innego materiału, który z dużą dozą prawdopodobieństwa powinien się znaleźć wewnątrz spadochronu. Znajdowała się tam jedynie pojedyncza kartka papieru. Liścik.
Drogi Paulu, W nocy, już po wykonaniu skanu, spojrzałem wstecz na całe przygotowawcze stadium projektu i dokonałem olbrzymiej, dogłębnej autoanalizy. Doszedłem do wniosku, że – aż do ostatniej możliwej chwili – moje nastawienie było skażone poczuciem ambiwalencji. Patrząc na to, co zrobiłem, zdałem sobie sprawę, jak głupie były moje skrupuły, lecz w twoim przypadku jest inaczej. Nie mogłem sobie pozwolić, by cię porzucić i poddać się skanowi po raz kolejny. Cóż więc pozostawało mi do zrobienia? Otóż coś takiego: odłożyć na jakiś czas twoje przebudzenie i znaleźć kogoś, kto byłby w stanie wprowadzić kilka poprawek do narzędzi wirtualnego środowiska. Wiem, że nie do końca jest to zgodne z prawem... ale sam przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne, byś ty – byśmy obaj – tym razem wreszcie osiągnęli sukces. Ufam, że mnie zrozumiesz, i jestem przekonany, że z godnością i spokojem zaakceptujesz zaistniałą sytuację. Wszystkiego najlepszego, Paul
Wciąż ściskając liścik, padł na kolana, z niedowierzaniem wpatrując się w papier. Nie mogłem tego zrobić. Nie mogłem być aż tak nieczuły.
Prawda?
Nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego nikomu innemu. Co do tego był pewny. Przecież nie był potworem, oprawcą ani żadnym sadystą.
A nigdy też nie ciągnąłby dalej całego projektu, nie pozostawiając sobie opcji katapulty jako ostatniej deski ratunku. Pomiędzy niedorzecznymi fantazjami dotyczącymi własnego stoicyzmu a pozwalającymi mu zachować zdrowe zmysły wymówkami, by odnosić się jedynie do wersji z krwi i kości, musiał mieć przebłyski zrozumienia, do czego się to wszystko sprowadza: Jeżeli rzeczywiście tam wewnątrz jest aż tak źle, to zawsze będę mógł z tym skończyć.
A co, gdyby wykonał Kopię, a następnie – kiedy jej przyszłość nie była już jego przyszłością, nie była czymś, czym osobiście musiałby się przejmować – odebrał jej możliwość ucieczki... i racjonalizował sobie takie uprowadzenie zaledwie jako zbyt dosłowny akt samokontroli...
Brzmiało to tak prawdziwie, że aż zwiesił głowę ze wstydu.
List wypadł mu z ręki, on zaś uniósł głowę i zawył z całej siły swych nieistniejących płuc:
– DURHAM! TY KUTASIE!
Przez krótką chwilę rozważał dewastację znajdującego w mieszkaniu umeblowania. Zamiast tego zdecydował się jednak na długi, gorący prysznic. Po części – aby się uspokoić; po części – jako akt małostkowej zemsty, bowiem dwadzieścia wirtualnych minut niczym nieuzasadnionych hydrodynamicznych obliczeń musiało niezmiernie zirytować znajdującego się na zewnątrz sknerę. Z uwagą przyglądał się spływającym mu po skórze kroplom i strumyczkom wody, poszukując drobnych, obserwowalnych anomalii na granicy dzielącej jego ciało, tworzone za szczegółami na poziomie subkomórkowym, od reszty symulacji, która była modelowana w znacznie mniej precyzyjny sposób. Jeśli jednak istniały jakiekolwiek niezgodności, to były one zbyt subtelne, by dało się je wychwycić w taki sposób.
Ubrał się i zjadł późne śniadanie, przechodząc do porządku dziennego nad poddaniem się normalności. Co też niby mógłby zrobić? Rozpocząć strajk głodowy? Chodzić nago umazany ekskrementami? Po raz ostatni miał coś w ustach jeszcze przed wykonaniem skanu, był więc wygłodzony jak wilk, ale na szczęście kuchnia okazała się zaopatrzona – i to dosłownie – w niewyczerpane zapasy pożywienia. Musli smakowało dokładnie jak musli, tost dokładnie jak tost, ale Paul zdawał sobie sprawę z pewnych przekłamań, dotyczących zarówno smaku, jak i zapachu tutejszej żywności. Złożone efekty przeżuwania, podobnie jak te dotyczące działania śliny, były fabrykowane na podstawie wielu skleconych ze sobą zasad empirycznych, a nie generowane z podstawowych reguł. Nie istniały tu żadne pochodzące z jedzenia molekuły, które byłyby rozkładane przez enzymy w trakcie trawienia – istniał jedynie prymitywny układ zmieniających się wartości koncentracji składników odżywczych, kojarzony z każdym mikroskopijnym „pakietem” śliny. W efekcie
prowadziło to do - odpowiadającego rzeczywistemu - wzrostowi koncentracji aminokwasów, węglowodanów oraz innych coraz to drobniejszych substancji, aż po malutkie jony sodowe i potasowe, w odpowiadających im „pakietach” soków żołądkowych... które z kolei działały jako dane wejściowe dla modelu komórek kosmków jelitowych, skąd przedostawały się już wprost do krwiobiegu.
Produkcja moczu i odchodów należała do dostępnych opcji – niektóre Kopie życzyły sobie, by zachować każdy możliwy aspekt doczesnego życia – lecz Paul zdecydował się obchodzić bez tego (tym samym eliminując możliwość umazania się ekskrementami). Odchody znikały z jego ciała dzięki magicznej sztuczce i to na długo przed tym, nim docierały do pęcherza czy jelit. Zostawały zignorowane, biernie unicestwiane. Aby cokolwiek tu zniszczyć, wystarczyło jedynie przestać to śledzić.
Kawa go pobudziła, lecz równocześnie odrobinę zobojętniła – działała dokładnie tak samo jak w świecie rzeczywistym. Neurony zostały odtworzone w najdrobniejszych szczegółach, wszelkie receptory kofeiny i jej metabolitów, które istniały w każdym pojedynczym neuronie oryginalnego, poddanego skanowi mózgu, były obecnie idealnie odzwierciedlone w tym modelu – w uproszczonej, lecz funkcjonalnie równoważnej formie.
A czym była kryjąca się za tym wszystkim fizyczna rzeczywistość? Metrem sześciennym niewydającego żadnego dźwięku, nieruchomego kryształu optycznego, skonfigurowanego jako klaster przeszło miliarda pojedynczych procesorów, będący jedną z kilkuset identycznych jednostek znajdujących się w podziemnej krypcie... gdzieś na planecie. Paul nie miał nawet pojęcia, w jakim mieście się znajduje; skan co prawda wykonano w Sydney, lecz implementacja modelu miała zostać zlecona przez lokalny węzeł oferentowi proponującemu w danej chwili najniższą cenę za usługę.
Sięgnął do szuflady po ostry nóż do krajania warzyw i płytko naciął sobie skórę wzdłuż lewego przedramienia. Strzepnął do zlewu kilka kropel krwi i zastanowił się, jakie dokładnie oprogramowanie jest odpowiedzialne za to, co obecnie obserwował. Czy komórki krwi „ginęły” powoli? Czy też może podlegały pozaustrojowemu modelowi fizyki ogólnej, za mało wyrafinowanemu, by je reprezentować, nie wspominając już o utrzymywaniu ich przy „życiu”?
Gdyby spróbował podciąć sobie żyły, kiedy dokładnie Durham by interweniował? Przyjrzał się swojemu zniekształconemu odbiciu w ostrzu noża. Najbardziej prawdopodobne było to, że oryginał pozwoliłby mu umrzeć, a następnie po raz kolejny, zupełnie od nowa, uruchomiłby cały proces – z tym jednym wyjątkiem, że pozbyłby się noża. Sam uruchamiał wcześniejsze Kopie po setki razy, manipulując najprzeróżniejszymi aspektami ich otoczenia, na próżno starając się odkryć jakiś tani chwyt, jakieś rozproszenie ich uwagi, które byłoby w stanie powstrzymać je przed katapultowaniem. Fakt, że przyznanie się do porażki, a w konsekwencji tego modyfikacja zasad, zabrały mu aż tyle czasu, należało uznać za kwestię czystego uporu.
Odłożył nóż. Nie miał najmniejszej ochoty, by wykonywać podobny eksperyment. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Po wyjściu z mieszkania wszystko wydawało mu się odrobinę mniej przekonujące. Architektura wnętrza budynku została odtworzona wystarczająco wiernie, aż po ohydne plastikowe rośliny doniczkowe, lecz każdy z korytarzy był opustoszały, a wszystkie drzwi prowadzące do innych mieszkań zamknięte na głucho – chyba po to, by ukryć leżącą po drugiej stronie nicość. Z całej siły kopnął w jedne z nich; drewno jakby lekko się ugięło, lecz kiedy po wszystkim przyjrzał się bliżej jego powierzchni, na farbie nie było widać nawet najmniejszego śladu po uderzeniu. Model nie dopuszczał do żadnych zniszczeń, a prawa fizyki mogły iść się pierdolić.
Ulica wypełniona była pieszymi i rowerzystami, a wszyscy z nich bez wyjątku byli nagrani. Stanowili raczej cielesną niż widmową obecność, lecz był to dosyć dziwaczny rodzaj cielesności; taka, której nie dawało się powstrzymać, na którą nie było żadnego wpływu. Przypominali roboty: nieskończenie silne, nieskończenie niezainteresowane własnym otoczeniem. Paul przejechał się przez chwilę na plecach pewnej kruchej staruszki, która bez oporu poniosła go wzdłuż ulicy. Jej ubrania, skóra, a nawet włosy, wszystko było jednakowe w dotyku: twarde niczym stal. Jednakże nie było zimne. Było neutralne.
Otaczająca go ulica miała jedynie służyć za trójwymiarową tapetę. Kiedy Kopie oddziaływały ze sobą, używały zazwyczaj tanich, uprzednio zarejestrowanych środowisk, z tłumami, których zadaniem było pełnienie czysto dekoracyjnych funkcji. Place, parki i znajdujące się na otwartym powietrzu kafejki – wszystko bez wątpienia działało bardzo uspokajająco, jeśli zmagałeś się z poczuciem izolacji i klaustrofobii. Kopie, o ile tylko posiadały przyjaciół bądź krewnych, którzy zdecydowaliby się na siedemnastokrotne spowolnienie własnych procesów myślowych, mogły przyjmować w takich środowiskach realistycznych gości z zewnątrz. Lecz większość najbardziej nawet obowiązkowych krewnych wolała wymieniać się nagraniami wideo. Któż bowiem chciałby spędzić popołudnie z dziadkiem, tracąc przy tym bezpowrotnie pół tygodnia własnego życia? Paul próbował za pomocą znajdującego się w pracowni terminalu połączyć się z Elizabeth, gdyż komunikacyjne łącza komputera winny mu zagwarantować kontakt ze światem zewnętrznym, ale – co
przyjął bez większych niespodzianek – Durham sabotował i taką ewentualność.
Kiedy dotarł do rogu kwartału, wizualne złudzenie miasta rozciągało się aż hen, daleko po horyzont, lecz kiedy tylko spróbował wejść na ulicę, betonowy chodnik pod jego stopami zaczął się zachowywać jak bieżnia na siłowni i niezależnie od tempa, z jakim się poruszał, beton przesuwał się w przeciwnym kierunku dokładnie z taką szybkością, by Paul pozostawał w miejscu. Cofnął się, by przeskoczyć nad ogarniętym tym zjawiskiem obszarem, lecz horyzontalna składowa jego prędkości zaniknęła – bez żadnych pozorów jakiegokolwiek „fizycznego” wytłumaczenia tego faktu – i wylądował dokładnie pośrodku owej bieżni.
Nagrani ludzie, co oczywiste, z łatwością przekraczali tę granicę. Jeden z mężczyzn szedł prosto na niego. Paul nie ruszył się z miejsca i poczuł, jak zostaje zepchnięty do strefy o wzrastającej lepkości, gdzie napierające na niego powietrze staje się coraz boleśniej nieustępliwe. Wreszcie wyślizgnął się bokiem na wolność.
Miał nieodparte wrażenie, że odkrycie sposobu przełamania tej bariery może go w jakiś sposób „uwolnić”, lecz równocześnie doskonale zdawał sobie sprawę z absurdalności takiego pomysłu. Nawet gdyby odkrył lukę w programie, a ta pozwoliłaby mu się przebić przez tę barierę, wiedział, że jedynie przedostałby się do otoczenia przedstawianego w znacznie mniej realistyczny sposób. Nagranie bowiem mogło zawierać jedynie pełną informację dotyczącą widocznych punktów w ściśle określonej, skończonej strefie; miejsce, do którego mógłby „uciec”, byłoby więc jedynie obszarem, gdzie obraz miasta stawałby się pełen zniekształceń i ominięć, by wreszcie, wcześniej czy później, zniknąć zupełnie.
Wycofał się, częściowo zniechęcony, częściowo rozbawiony. Czego też się spodziewał? Znalezienia na krawędzi modelu drzwi oznaczonych WYJŚCIE, przez które mógłby wmaszerować do rzeczywistości? Schodów, które metaforycznie prowadziłyby do odpowiednika zaplecza podpór tego świata, gdzie mógłby poprzestawiać kilka przełączników i roznieść to wszystko w drobny mak? Nie miał najmniejszego prawa, by okazywać jakiekolwiek niezadowolenie z otoczenia, gdyż było ono dokładnie tym, co sam zamówił.
Również tym, co sam osobiście zamówił, był wprost doskonały wiosenny dzień. Paul przymknął oczy i zwrócił twarz ku słońcu. Wbrew wszystkiemu, co się z nim działo, trudno było nie czerpać pociechy z ciepła padającego na skórę. Naprężył mięśnie rąk, ramion i pleców, i poczuł się, jak gdyby sięgał z wnętrza „swojego ja” w wirtualnej czaszce do tamtego matematycznego ciała, odciskając znaczenie w niejasnych danych, łącząc je ze sobą, wyznaczając w nich granicę swej osoby. Poczuł mrowienie erekcji. Istnienie zaczynało go uwodzić. Przez chwilę pozwolił sobie na poddanie się temu trzewiowemu poczuciu tożsamości, które przysłoniło mu wszelkie bezbarwne wyobrażenia procesorów optycznych, wszelkie abstrakcyjne refleksje na temat przybliżeń i skrótów oferowanych przez oprogramowanie. To ciało nie chciało wyparować. To ciało nie chciało się katapultować. Niezbyt też dbało o to, że gdzieś tam istniała jakaś inna – „bardziej realna” – jego wersja. Chciało pozostać w jednym kawałku. Chciało przetrwać.
I nawet gdyby było to jedynie parodią życia, zawsze istniała szansa poprawy. Być może mógłby przekonać Durhama, by ten – tak na dobry początek – przywrócił mu możliwości komunikacyjne. A kiedy już znudziłby się bibliotekami, systemami wiadomości, bazami danych i duchami zgrzybiałych bogaczy – o ile tylko któryś z nich raczyłby się z nim spotkać – zawsze mógłby zawiesić swe istnienie do czasu, kiedy szybkość procesora pozwoli mu na nadgonienie świata rzeczywistego, ludzkie odwiedziny będą mogły się odbywać bez spowolnienia, a teleobecnościowe roboty w gruncie rzeczy staną się warte tego, by w nich zamieszkać.
Otworzył oczy i zadrżał z gorąca. Nie miał już najmniejszego pojęcia, czego chce – szansy, by móc się katapultować, ogłosić KONIEC tego straszliwego koszmaru... czy też możliwości wirtualnej nieśmiertelności – lecz sam musiał przyznać, że istnieje zaledwie jeden sposób, by zaakceptował ten wybór jako własny.
– Nie będę twoim królikiem doświadczalnym – stwierdził cicho. – Współpracownikiem, i owszem, mogę zostać. Partnerem na równych prawach. Jeżeli chcesz mojej współpracy, musisz zacząć mnie traktować jako współpracownika, a nie jako... część maszynerii. Zrozumiałeś?
Tuż przed nim otworzyło się okno. Był wstrząśnięty tym, co w nim zobaczył: nie tyle własnym, zadowolonym z siebie – co było do przewidzenia – bratem-bliźniakiem, ile znajdującym się za nim pomieszczeniem. Niby była to jedynie jego pracownia – a sam zaledwie kilka minut wcześniej niewzruszenie włóczył się po jej wirtualnym odpowiedniku – lecz zarazem jego pierwszy rzut oka na prawdziwy świat w czasie rzeczywistym. Zbliżył się do okna z nadzieją, że dojrzy, czy w pomieszczeniu nie ma jeszcze kogoś – Elizabeth? – lecz obraz okazał się dwuwymiarowy i kiedy Paul się zbliżał, perspektywa nie ulegała nawet najmniejszej zmianie.
Durham z krwi i kości wydał z siebie krótki, wysoki pisk, a następnie z wyraźną niecierpliwością na twarzy odczekał, by drugie, mniejsze okienko przekazało Paulowi zwolnioną powtórkę tej wypowiedzi, o jakieś cztery oktawy niżej.
– Oczywiście, że zrozumiałe! Jesteśmy współpracownikami. Dokładnie tak. Równymi sobie. Nigdy bym sobie nie życzył, aby było inaczej. Obaj przecież dążymy do tego samego, czyż nie? Obaj poszukujemy odpowiedzi na te same pytania.
Paul zdążył to już sobie ponownie przemyśleć.
– Być może.
Lecz Durhama nie interesowały jego niepokoje.
Pisk. – Wiesz, że tak jest! Czekaliśmy na to dziesięć lat... a teraz to wreszcie ma się ziścić. Możemy zaczynać, kiedy tylko będziesz gotów.