Trwa ładowanie...

"Miałem wrażenie, że bardzo chciał innym imponować, pokazać, na co go stać". Roman Kłosowski błyszczał talentem od najmłodszych lat

Pisali o nim - aktor charakterystyczny, on sam wolał mówić o sobie - aktor z charakterem. A przejawy mocnego charakteru przejawiał już od najmłodszych lat.W jaki sposób? Przeczytacie w publikowanym przez nas fragmencie książki "Z Kłosem przez życie" Jagody Opalińskiej.

"Miałem wrażenie, że bardzo chciał innym imponować, pokazać, na co go stać". Roman Kłosowski błyszczał talentem od najmłodszych latŹródło: ONS.pl
d47y93p
d47y93p

Moje miejsce. Ojczyzna-matczyzna. Wyjeżdżałem stąd w czterdziestym ósmym roku już nie jako dzieciak, ale jeszcze nie mężczyzna. Emocjonalne i umysłowe ni to, ni sio. Natomiast miałem za sobą organiczną świadomość ciepłego, troskliwego gniazda. Dom, ten rodzinny na Garncarskiej 15 w Białej Podlaskiej, niósł mnie u startu i niesie po dziś dzień. Bez tamtych pejzaży nie byłoby mojego aktorstwa, kluczowych emocji, szczerze powiedziawszy – nie byłoby mojej duszy. Tato Kazimierz, patriota, rzemieślnik o przedwojennym szlifie. Honorowy, uczciwy, pracowity. Nosił się serio, ale gdzieś tam w środku pielęgnował dobrotliwe żarty. Mama Franciszka, najlepsza z najlepszych. Serce i wdzięk. Cieplutka, gospodarna, wyrozumiała. Jeśli zdarzały się braki finansowe, nigdy nie dotykały dzieciarni. Rodzice otaczali nas wyjątkowo klarowną miłością. Po prostu kochali i po prostu dbali. Taki piękny zastrzyk codziennych więzi. Chociaż akurat moja pozycja wyskrobka, ugruntowana dwiema starszymi siostrami Iną i Leną, gwarantowała in statu nascendi konkretne przywileje. Szybko je odkryłem. Tu prośba, tam łza, obok całus i już są profity. Lepszy deserek, wydziergany sweterek, a przede wszystkim familijne grono pomagierek.

Tatulo się tym rymowankom-otulankom cierpliwie przyglądał, aż któregoś dnia wziął mnie pod warsztatową kuratelę. Czasy były wojenne, chodziłem już na tajne komplety i mogłem równocześnie zdobywać zawód. Niby tak, móc, mogłem, lecz gdy ojciec ujrzał pierwszy produkt – z nazwy walizka, z wyglądu kubeł śmieciarza – zmienił strategię, a wcześniej wydał oświadczenie: – Romuś, słuchaj i zapamiętaj. Ludzie o moich rękach mówią, że są złote. Niestety, ciebie, synu, Bozia ubrała w palce z gówna. Trzeba szukać innej drogi. Tatusine słowo – rzecz święta. Co prawda trochę się łudziłem, że przed nową drogą odpocznę. Ale gdzie tam. Wojna się skończyła i wróciły natychmiast szkolne tory. Od pierwszego dzwonka plan lekcyjny kiepsko rokował. Oczywiście, że w ławce szkolnej jest lżej niż w warsztatowych cuglach, ale licho wie po co tyle zajęć, skoro Biała czeka, aby ją wzdłuż i wszerz oblatywać. Taki kurs będzie o niebo ciekawszy niż wzory chemiczne. Dziewczynę się przyuważy, papierosa zapali. Biedne matczysko szalało, żebym się wreszcie ustatkował… Aha, byłbym zapomniał. Jeszcze jeden obok rymarskiego falstart. Intencja, owszem, owszem, szlachetna. Chciałem wspomóc finansowo najstarszą siostrę. Ina akurat wyrastała z nastolatki, miała więc rozmaite ubraniowe potrzeby, a fundusz osobowy skromny.

Zobacz także: Roman Kłosowski wspomina postać Maliniaka

Dlatego dobry braciszek, oceniwszy realia, przygotował fantastyczny biznesplan. Najpierw dzień i noc budowałem klatki. Efekt okazał się ciut koślawy, lecz tworzył zaplecze. Tam bowiem ulokowałem królicze pary. Zwierzątka sympatyczne, chętne do rozrodu i na okrągło głodne. Ba, nie ma nic trudnego dla hodowcy przebiegłego. Gdy wieczór nadchodził, obskubywałem ile wlezie pobliskie łąki. Zaopatrzeniowy proceder kwitł. Króliki również. Ja już oczyma wyobraźni liczyłem zyski. Niestety, któregoś ranka pojawił się sąsiad, wrzeszcząc wniebogłosy, że ten smarkacz Romek depcze mu pastwisko i wykopuje dziury. Cholerny świat, tato błyskawicznie wstrzymuje cały proceder. Sygnał o aprowizacyjnych kłopotach szatańskim trybem dociera do grona moich podopiecznych. Kolejnej nocy futerkowe towarzystwo bierze sprawy w swoje łapy. Nazajutrz oglądam pobojowisko. Klatki w rozsypce, królików ani śladu. Tym sposobem hodowlany interes nim się rozkręcił, już padł.

d47y93p

Czyli z którejkolwiek strony iść, wyłania się szkolny horyzont, a dokładnie druga klasa gimnazjum imienia J.I. Kraszewskiego. Jesienią czterdziestego czwartego roku, u startu wznawianej regularnej nauki tylko trzech rzeczy byłem pewien. Rzemiosło mnie przerasta, do interesów nie dorastam i w matematykę nie wrastam. Pierwsze dwie opcje zginęły śmiercią naturalną. Trzeci kierunek spacyfikowała pani Karolina Beylin. Co i jak, opowiem, lecz wcześniej niech się ujawnią wspominki – żal, że już nieobecnych – kolegów. Jurek Naumiuk, ogromny entuzjasta sportu, absolwent warszawskiego AWF-u, wieloletni nauczyciel gimnastyki, wydał ciepły werdykt, z którym chętnie się identyfikuję.

„Zapamiętałem go też jako zapalonego sportowca. W tamtych latach piłka nożna była główną rozrywką nastolatków. Kopaliśmy ją namiętnie przy każdej nadarzającej się okazji na podwórkach i błoniach. W gronie pasjonatów piłki był też Romek. Widział siebie również w roli piłkarza albo boksera”. Proszę państwa, rzeczywiście trenowałem non stop. Marzyłem o wadze piórkowej i golach nie do obrony. Tylko że owym planom często przeszkadzały godziny lekcyjne, natomiast świetnie służył modus vivendi wagarowicza. Ale Bogu dzięki, że wśród szkolnych murów coś się ruszyło. Drugi kolega, Dzidek Wacław Kononow, rzutki inżynier rolnictwa, dostrzegł pod moim sportowym uniformem temperament ekscentryka i zdolności literackie.

Forum
Źródło: Forum

„Miałem wrażenie, że bardzo chciał innym imponować, pokazać, na co go stać. Zwracał na siebie uwagę drobnymi gestami, ot, choćby zapalaniem papierosa w miejscu niedozwolonym. Romek wiele pisał. Wykorzystywał talent do pisania coraz lepszych recenzji w gazetce szkolnej. Najpierw kierował nią Stefan Grodzicki, a potem Czesław Nowicki, znany też po latach jako telewizyjny Wicherek. Czasem Romek bywał kąśliwy w recenzjach”. Tutaj rzeczywiście zadziałał Stefan Grodzicki – wspaniały człowiek, poeta, prozaik, aktor i reżyser amatorskiego Teatru Ziemi Podlaskiej – wówczas starszy druh i życzliwy przewodnik.

d47y93p

Otóż Stefan dostał główną rolę w sztuce Karoliny Beylin – Wtorek 16 grudnia. Pani Karolina, znana varsavianistka, krytyk teatralny, ukrywała się w czasie okupacji na naszych terenach pod nazwiskiem Maria Maliszewska i tuż po wojnie rozpoczęła pracę anglistki u Kraszewskiego i w liceum Emilii Plater. Szukano chłopaka do roli Matołka Jacusia. Mnie wyłowił Stefan. Nie ukrywam, że pasowałem kropka w kropkę. Tak też się rozegrałem. I ruszyła machina szkolnych występów. Byłem wtedy w klasie humanistycznej Platerki, którym to liceum zarządzała profesor Aniela Walewska. Świetna polonistka, a moja nauczycielka z tajnych kompletów. Repertuar szkolnej sceny nabierał barw. Umierałem jako legionista Iskra z Gałązki rozmarynu Zygmunta Nowakowskiego. Figlowałem w diabelskim kostiumie – Betlejem Rydla – który mi pięknie uszyła mama Alinki Marczukówny, później Aliny Tepli, cenionej dziennikarki. No i mówiłem tekstem Balladyny, portretując Grabca. Premiery, dusery, brawa.

PAP/EPA
Źródło: PAP/EPA

Obok pochwał zyskałem krótkotrwałą dyspensę. Mianowicie dowcipny profesor matematyki Aleksander Swarcewicz nagrodził moje role przyrzeczeniem: „Romek, masz u mnie dostateczny, piłuj dalej aktorstwo”. Matko Święta, wzory i równania czym prędzej upchnąłem do kąta. Tylko że profesora Swarcewicza wkrótce pociągnęła kariera naukowa, a ja wpadłem pod kuratelę sprawiedliwej, acz surowej profesor Marii Pyszyńskiej. Dyspensa natychmiast straciła ważność, a co ja straciłem, ujawnię za moment. Teraz muszę zaznaczyć, że przy teatralnych zajęciach, dzięki wsparciu grona filologów – obok Anieli Walewskiej m.in. Halina Łuczycka, Edmund Szejnert, Bronisława Mazurkiewicz („Puella”) – nabierałem językowej ogłady. Prowadząc koło literackie, wolno bo wolno, lecz ładziłem lekturowy galimatias. Pamiętam też nasze wycieczki teatralne, gdy oklaskiwaliśmy w Polskim Ludwika Solskiego (Grube ryby). Potem ustawiła się długa kolejka warszawsko-przyjezdna, aby ucałować Mistrza w koniuszki palców!!

d47y93p

Prezesura koła literackiego i filologiczny nadzór wiązały moje bezładne czytaniny z minimum porządkowym. Zwłaszcza że wcześniej prowadzący i Stefan Grodzicki, i Czesio Nowicki wykazali się rozmachem oraz dziennikarskim nosem. Teraz ja polerowałem styl, szukałem tytułów, wprowadzałem akapity i żartobliwe klamry. Uff, jak gorąco, ale też jaka praktyka, której pozytywy odczuwałem na reżyserii, ślęcząc przy scenariuszach. Sport sportem, teatr teatrem, lecz mój ówczesny żywot znaczyły również miłosne uniesienia. Jadzia Jóźkowiakówna, Renatka Grzesiakówna, Halinka Wrzoskówna. Akurat Jadziny wzlot przerwał dramatyczny wylot. Co, Drogi Czytelniku, relacjonuje odsłona „Za kulisami przyjaźni”. Natomiast i tym wymienionym, i tym niewymienionym „białym” sympatiom dedykuję drzemiący dziesiątki lat w czeluściach szuflady wiersz małolata.

Jasiu, Jasiu moja miła,
żebyś ty mnie polubiła,
gwiazdę z nieba skradłbym ci ja,
żebyś ty mnie polubiła.

PAP/EPA
Źródło: PAP/EPA

Proszę zachować spokój. Jasia, co prawda, uleciała w przestworza niepamięci, lecz z poetyckiego gąszczu wyłania się dusza romantyczna i dodatkowo skropiona podkradaną tatusiowi wodą kolońską. Mój miłosny trel szybował do gwiazd, redaktorsko-aktorskie projekty szły górą, a łobuzerska karawana toczyła się wąwozami i na przełaj. Nic więc dziwnego, iż dyrektor Stanisław Damrosz – urodzony pedagog – polecił mi zaszycie kieszeni, w nadziei że przynajmniej stanę prosto. Tu co prawda jest i okupacyjny ślad. Otóż wywijając kozły na podwórkowym wieszaku u kolegi Jurka Nowickiego, złamałem nogę, którą składał konował bez pojęcia. Odziedziczony w ten sposób chód kaczki-dziwaczki aktorsko przysposobiłem. Proszę zlustrować biegi Maliniaka. Co nie zmienia faktu, że dyrektorski apel słusznie korygował nonszalancką postawę ucznia. I tu konieczny obrazek.

d47y93p

Jurek Szukała, szkolny kompan – z profesji inżynier leśnik, nasz gościnny działkowy sąsiad, którego niedawno opłakiwaliśmy – lubił wspominać mój katechetyczny antrakt. Religię wykładał u Kraszewskiego życzliwy młodzieży ksiądz Edmund Barbasiewicz. Trwa lekcja, gdy ze strony ławki – Adaś Skoczylas, Romcio Kłosowski – dochodzi szum.
Ksiądz: Romek, czy to ty hałasujesz?
Romek: Ja nie hałasuję, tylko wcielam w życie słowa księdza.
Ksiądz: Nie rozumiem, jakie słowa.
Romek: No tak, ksiądz powiedział, kto w ciebie kamieniem, ty w niego chlebem. A Adaś podjada bułkę i nie chce się dzielić. To go szturcham, żeby dał choć kawałek, bo inaczej się usmaży w piekle.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Sławę mołojecką zyskały również moje wypracowania recytowane z pustej kartki, o których snuła zabawne anegdoty koleżanka Ada Jaroszewicz-Bąk. Niby wszystko, com ta miał, siedziało w łepetynie, ale oszukańczy proceder zahaczał o kuratorium. Akurat ten przekręt rozczytanemu smarkaczowi wymazano, ale już mój obuwniczy numer, zważywszy przedmiot, nie obronił się. Odbywa się właśnie sprawdzian matematyczny u profesor Pyszyńskiej. Wiem, że nic nie wiem, i dalej czarna dziura. Proszony do tablicy, wyciągam gołe nogi i ogłaszam, że nie idę, póki butów nie włożę, a to będzie skomplikowane. Odpowiedź i dwója na świadectwie rozwiały wszelkie komplikacje. Zatem końcowy falstart, choć też po wielu latach, wśród nowojorskich plenerów nastąpiła szczęśliwa korekta.

d47y93p

Szczegóły ujawniam w odsłonie „Estradowy zawrót głowy”. Teraz tylko ówczesna naga prawda. Pała z matmy, rodzicielska narada i ciepłe zaproszenie mieszkającej już w Warszawie siostry Iny. Jadę. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie się będę uczył i pracował. Trzymam jednak w garści ojczyznę-matczyznę i ciągnę nitkę ze splotu polonistyczno-teatralnych prób. Czy to wystarczy, zobaczymy. Zdarzały się falstarty, pojawiały starty. Zimą czterdziestego ósmego roku nastąpił wyjazd. Biała Podlaska odbija się w każdym z tych momentów. Zrozumiałe, że wraca również w jubileuszowym scenariuszu autorstwa Zbyszka Korpolewskiego Sprawa Romana K. Całą uroczystość przybliża odsłona „Uśmiech Syreny”, ale teraz dwa biograficzne fragmenty. „(…) urodził się w Białej Podlaskiej, jest to jedyna biała plama w jego życiorysie”. „Już od chwili pojawienia się na świecie, kiedy inne dzieci rosły na pociechę rodzicom (…), celowo nie wzrastał, zachowując posturę zdekatyzowaną, aby po latach tym łatwiej wkręcić się w kręgi teatralne”. Nie ma co krążyć. Satyra prawdę mówi. Moja Biała i mój fizyczny kaliber dostarczały pospołu kluczowych energoartystycznych impulsów. Tytuł Honorowy Obywatel Białej Podlaskiej, obejmując zawodowy życiorys, sięga urwisa, który rozpoznawał tu każdy kamień. Ba, rozpoznawał, smakował i wciąż czuje się dłużnikiem swojego rodzinnego miasta.

d47y93p
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d47y93p