Mąż obwiniał ją o śmierć ich córeczki. Trudne wspomnienia Magdy Gessler
Kreatorka smaku i stylu mogłaby swoimi losami obdzielić niejednego człowieka! Hiszpania, Kuba, Bułgaria, wielkie miłości i równie duże dramaty. Magda Gessler nareszcie spisała swoje wspomnienia.
- Moja droga przed "Kuchennymi rewolucjami" była szalenie interesująca. I myślę, że inspirująca dla kobiet, które myślą, że ich świat się kończy, w momencie, kiedy tak naprawdę się zaczyna – powiedziała Gessler o swojej biografii podczas spotkania na wirtualnych targach książki organizowanych przez Empik.
W książce "Magda", napisanej wraz z Dominikiem Linowskim, Gessler opowiada o niezwykle bogatym we wrażenia, emocje i historie życiu. Wspomina dzieciństwo w Komorowie, podróże po świecie za ojcem korespondentem, spotkanie z Fidelem Castro... Życie restauratorki jednak nie było tylko usłane różami. Jej pierwszy mąż Volkhart Müller zmarł na raka, kilka lat wcześniej pochowali córeczkę... Do tych traumatycznych wspomnień wraca w książce "Magda".
Prezentujemy fragment autobiografii Magdy Gessler.
Półtora roku po narodzinach Tadeusza zaszłam ponownie w ciążę. Okazało się, że tym razem będzie to upragniona przez Volkharta córka, nasza radość była więc ogromna. Ale czułam się nie najlepiej, a badania nie wypadły zbyt optymistycznie. Już w trzecim miesiącu dowiedzieliśmy się, że obok płodu jest dość spory skrzep i aby utrzymać ciążę, powinnam jak najwięcej odpoczywać, unikać zbyt długich wędrówek i podnoszenia ciężarów. Volkhart jednak, chyba impregnowany na złe wiadomości uczuciem szczęścia, z jakiegoś powodu nie brał ostrzeżeń lekarzy na poważnie. (...)
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Ja jednak czułam, że coś jest nie tak – byłam bardzo ospała, ciągle zmęczona i nie miałam apetytu. Nagle zapachy, które dotychczas uwielbiałam, stały się dla mnie nie do zniesienia, nie mogłam patrzeć na ciasta, torty i kremy, a przecież niecałe dwa lata wcześniej, na tym samym etapie ciąży, nie marzyłam o niczym innym. (...)
Z tygodnia na tydzień czułam się coraz gorzej, a przyjaciółka wyręczała mnie w takich zadaniach jak kąpanie małego Tadka, przebieranie go czy po prostu ganianie po chałupie. Ale ta idealna symbioza trwała tylko do czasu, po trzech miesiącach bowiem moja koleżanka postanowiła sobie dorobić. Znalazła świetnie płatne zajęcie opiekunki pary bardzo wiekowych madryckich arystokratów. (...)
Efekty tego stanu rzeczy przyszły nadspodziewanie szybko. Już następnego dnia, po mojej pierwszej samodzielnej kąpieli Tadka i związanej z tym półgodzinnej gimnastyce w łazience, podczas wizyty w sklepie spożywczym poczułam mocny skurcz i ukłucie w podbrzuszu. Zaraz potem gorący strumień zalał mi uda i kolana – odeszły mi wody płodowe. Natychmiast popędziłam taksówką do domu i czekałam na powrót Volkharta. Hiszpańska służba zdrowia w sytuacji zagrożenia życia matki i dziecka za priorytet uznawała wtedy uratowanie dziecka. Ryzyko było ogromne, wręcz śmiertelne – z powodu braku wód płodowych łatwo mogło dojść do zakażenia krwi, mimo to na sześć tygodni wylądowałam pod kroplówką z antybiotykami. Świadoma, że w każdej chwili mogę umrzeć, przeżywałam przez ten czas psychiczne katusze. Bałam się bez przerwy – kto zresztą nie boi się śmierci w tak młodym wieku? Lęk towarzyszył mi przez cały czas: za dnia, gdy leżąc nieruchomo, wpatrywałam się przerażona w pustynię białego sufitu, i w nocy, kiedy ze snu wyrywały mnie regularnie koszmary. Wciąż czułam ruchy dziecka i potwornie się bałam o nas obydwie.
Nie wiem, jak przetrwałam te półtora miesiąca. Ale zrobiłam to i nie oszalałam. A co więcej – urodziłam naturalnie, bo z racji wszystkich komplikacji i narodzin w szóstym miesiącu życia mała była sporo mniejsza od Tadeusza. Zaraz po porodzie musiała znaleźć się w inkubatorze, ale zanim lekarze ją zabrali, miałam okazję doświadczyć, czym jest dla matki pierwszy świadomie przeżyty krzyk dziecka, które jakby chciało oznajmić światu: "Już jestem!". (...) Potem jednak nasza córeczka została natychmiast zabrana karetką na oddział intensywnej terapii dla noworodków w specjalistycznym szpitalu w drugiej części miasta. Błagałam lekarzy, aby wysłali ją tam samą i nie pozwolili jechać w karetce Volkhartowi. Nie chciałam, żeby mój mąż patrzył na cierpiące maleństwo, ale lekarze pozostali głusi na moje prośby. Volkhart przez całą podróż trzymał naszą znajdującą się w inkubatorze córeczkę, Annę Wandę Müller, na kolanach. Nigdy nie zapomniał o tej godzinie. Wryła mu się w pamięć i została z nim na zawsze. I na zawsze go zmieniła. A dwa tygodnie później zmieniło się całe nasze życie…
Anna Wanda Müller przeżyła dwa tygodnie. Jej śmierć kompletnie nas zdruzgotała. Świat wokół przestał istnieć, znaleźliśmy się w jakimś ciemnym lochu cierpienia, dokąd nie docierało żadne światło, żadna nadzieja, skąd nie widać było żadnego wyjścia. Pogrążyliśmy się w mroku – i ten mrok wypełnił nas całych. Utraciliśmy dziecko. Ale utraciliśmy też w pewien sposób samych siebie. Bo pojawiła się między nami jakaś rysa.
Gdy w końcu wróciłam ze szpitala do domu, między mną a Volkhartem rozpoczął się bardzo dziwny i smutny czas. Kłębiło się w nas tak wiele złych emocji, że nasze niedawne życie wydawało mi się tylko pięknym snem, a nie czymś rzeczywistym. Mój mąż nie potrafił poradzić sobie z tą stratą – odcisnęła ona ogromne piętno na jego dalszym życiu i chyba nigdy się z nią tak naprawdę nie uporał.
Śmierć Anny Wandy wywołała w nim olbrzymie poczucie niesprawiedliwości. Nie umiał pogodzić się z tym, że niewinne maleństwo może tak po prostu umrzeć. Dlatego zaczął szukać winnych. A ja byłam najbliżej… To był obłęd. Patrzył na mnie w milczeniu, z ogromnym smutkiem i żalem, a ja odnosiłam wrażenie, że oskarża mnie, że nie dość zawzięcie walczyłam o życie naszego dziecka. Tak strasznie pragnął córki, tak bardzo przywiązał się do niej podczas jazdy do szpitala, że uwierzył idiotycznej katolickiej propagandzie, która obciążała odpowiedzialnością za życie dziecka matkę. Nie trafiały do niego nawet argumenty lekarzy, jakby całkiem zapomniał, jak czułam się od samego początku ciąży. Z biegiem czasu urosło w nim przekonanie, że mała zmarła, bo bardziej dbałam o swoje życie niż jej. To nic, że hiszpańscy doktorzy przez sześć tygodni utrzymywali przy życiu dziecko w moim łonie pozbawionym wód płodowych. To nic, że z racji tego przeklętego zakrzepu nasza córka była po prostu nie do uratowania. Volkhart nigdy wprawdzie nie zarzucił mi tego głośno, ale chyba uwierzył, że winę za tę tragedię ponoszę tylko ja, mimo że przez półtora miesiąca balansowałam przecież na granicy życia i śmierci. Volkhart postąpił wobec mnie bardzo niesprawiedliwie, ale mimo wszystko nie potrafiłam mieć do niego żalu. Był autentycznie załamany, całkowicie zrozpaczony, nie potrafił ocenić tego, co się stało, w racjonalny sposób. Widziałam, że bardzo cierpi, i żadne wyjaśnienia czy argumenty po prostu nie mogły do niego trafić. Oddaliliśmy się od siebie, byliśmy dwojgiem ludzi, którzy karmią się tylko swoim bólem i nie umieją dostrzec niczego poza nim.