''Masa'' o bossach polskiej mafii
- Znałem ich wszystkich. Obserwowałem, jak wzrastali, jak osiągali szczyty. A potem śledziłem ich upadek - mówi Jarosław "Masa" Sokołowski o tuzach pruszkowskiej gangsterki w książce "O bossach polskiej mafii". Znajomości kryminalnego półświatka odmówić mu, rzecz jasna, nie można. On sam przyznaje, że przyczynił się do klęski wielu z dawnych idoli - bo choć swego czasu kierował własną "armią", był "mafijnym kapitanem", odwrócił się od dawnych kumpli, zostając świadkiem koronnym i zeznając przeciwko nim w sądzie.
Wspomnienia gangstera
Znajomości kryminalnego półświatka odmówić mu, rzecz jasna, nie można. On sam przyznaje, że przyczynił się do klęski wielu z dawnych idoli - bo choć swego czasu kierował własną "armią", był "mafijnym kapitanem", odwrócił się od dawnych kumpli, zostając świadkiem koronnym i zeznając przeciwko nim w sądzie.
Teraz, po latach, opowiada w wywiadzie-rzece o tych mniej i bardziej znanych bossach polskiej mafii Arturowi Górskiemu.
Boss był bogiem
Piękne kobiety, szybkie samochody i łatwe pieniądze. To właśnie marzenia o prostszym, lepszym życiu ściągały na złą drogę młodych mężczyzn, dla których gangsterka była często jedynym sposobem na wyrwanie się ze środowiskowego marazmu. Starzy przestępcy zapewniali, że wystarczy naprawdę niewiele, by urządzić się w życiu znacznie lepiej niż Kowalski i jego pani Kowalska - pisze Górski.
Polscy bossowie nie mieli naturalnie "formatu sycylijskich ojców chrzestnych", nie przypominali mafiozów z hollywoodzkich filmów i często kierowali się jedynie prawem pięści.
A jednak to oni, faceci, których jedyną edukacją były więzienne szkoły, podłożyli podwaliny pod gigantyczną strukturę przestępczą - twierdzi Sokołowski. - Prymitywna brutalność starych została doprawiona biznesowymi talentami młodego narybku z Pruszkowa, często wywodzącego się z dobrych, inteligenckich rodzin. Podstawę rządów stanowiły bezwzględność, brak poszanowania dla zasad. Siła była "religią kryminalnego półświatka", a boss miał rangę, krótko mówiąc, "boga".
Barabasz
Ireneusz P., idol i niedościgniony wzór dla tych, którzy marzyli o zboczeniu na przestępczą ścieżkę, i "twórca mafii pruszkowskiej", jak nazywają go - błędnie - media. Sokołowski podkreśla, że w zasadzie Barabasz nie był liderem, nie miał nawet "formatu bossa". Lecz choć w branży nie działał długo - aż 17 lat spędził za kratami - faktycznie przeszedł do legendy. Ksywka "Barabasz" pochodzi z Biblii - jego imiennik był mężczyzną, którego Piłat miał ułaskawić zamiast Jezusa.
- Obaj byli przysłowiowymi łotrami. Dużymi, silnymi, budzącymi strach - twierdzi Sokołowski. - Gangster nie może wyglądać jak schorowany intelektualista, bo nawet swoi nie będą go poważać. Miał żonę i syna, ale nie interesował się za bardzo rodziną, korzystał z tego, jak działał na kobiety. - I dodawał: - On sam doskonale wiedział, że nie nadaje się na bossa.
Był za to, jak wyznawał Masa, przydatny przy wielu akcjach.
Otwierał nam wszystkie drzwi, jak p**ł pięścią, to leciały z framug. Nie określiłbym go mianem sadysty. Po prostu przykładał się do wykonywanej pracy. Bicie to była jedyna rzecz, którą robił naprawdę dobrze, więc tłukł z całego serca - tłumaczy. Ireneusz P. kochał szybkie samochody i to właśnie zamiłowanie do prędkości doprowadziło do jego przedwczesnej śmierci. Zginął w wypadku; wleciał do rowu, a kierownica wbiła mu się w pierś.
Pershing
Andrzej K., słynny Pershing, tak naprawdę zaczynał od hazardu; kasę, która pomogła mu później w rozkręceniu szemranych interesów, zbił dzięki grze w kasynie. Pershing został mafijnym bossem trochę przez przypadek - twierdzi Karo, lichwiarz trzymający się blisko z pruszkowską mafią.
Ksywkę "Pershing" Andrzej K. otrzymał w latach osiemdziesiątych, gdyż, jak twierdzili jego znajomi, "krążył między domami gry z prędkością rakiety". Potem sam zaczął zajmować się szulerką, aż wreszcie wsiąkł w szarą strefę i "stał się gangsterem pełną gębą". Zginął zastrzelony przez dawnych kolegów.
- Intelektualnie przerastał ich [starych pruszkowskich] o głowę i najprawdopodobniej dlatego tę głowę stracił - podsumowuje Sokołowski.
Dzikus
Czesław B, wzbudzający postrach recydywista, podobnie jak Barabasz nigdy nie był bossem, ale zaliczał się do grona najważniejszych pruszkowskich gangsterów, jeszcze za życia stał się legendą. Za kratkami spędził w sumie dwadzieścia lat, ale umiejętnie wykorzystał ten czas, oddając się nauczaniu młodych aspirujących gangsterów.
- Nie był brany pod uwagę jako jeden z liderów. On tkwił w PRL-owskiej rzeczywistości prostych rozwiązań (w łeb i w nogi) i raczej nie nadawał się do bardziej skomplikowanych operacji przestępczych - twierdzi Sokołowski. Był silny - potrafił podnieść wersalkę jedną ręką, lubował się w bezczelnych kradzieżach, kiedy to "łapał klienta za chabety, wkładał mu łapę do kieszeni i wyrywał ją ze spodni". Kochał bójki, picie ("zawsze był na bani") i kobiety. Był przy tym odważny i często dawał się ponieść ułańskiej fantazji.
- To był gość zahartowany w boju. Nie bał się mundurowych i żył tak, jak umiał i lubił - mówi Masa, dodając jednak, że i Dzikusowi zdarzało się wychylić kielonka z policją. Szacunek kolegów stracił nagle i nieodwołalnie, kiedy w świat poszła plota, że Dzikus kogoś sypnął. On zaprzeczał, choć później sam straszył kolegów, że wyda ich policji, jeśli nie dadzą mu części łupu.
- Za to poleciał definitywnie w p*u, w odstawkę - dodaje Masa. I w ten sposób Czesław B. przestał się liczyć w Pruszkowie. Zabił go nałóg. Zmarł na marskość wątroby.
Ali
Zbigniew K., "boss bez grupy".
- Miał pod sobą wszystkich pruszkowskich, ale jak się ma wszystkich, to często nie ma się nikogo - mówi Sokołowski. Ali zajmował się włamaniami, okradał też zakłady produkujące klisze fotograficzne do zdjęć rentgenowskich i dzięki pomocy zaprzyjaźnionych chemików odzyskiwał pokrywające je srebro. Wiele czasu spędził w więzieniu, ale nie narzekał - koledzy z celi go szanowali, bo umiał się bić. Jego kariera zakończyła się nagle - wdał się w pyskówkę z "Parasolem", gangsterem stojącym od niego niżej w hierarchii. "Parasol" miał jednak dość dysput i przyłożył Aliemu, łamiąc mu szczękę.
- Musiał uderzyć znienacka, bo w solówce nie miałby z Alim szans - twierdzi Sokołowski. - Zachwiał się Ali i zachwiała się jego pozycja w mieście. A ponieważ był zbyt oszołomiony, żeby się natychmiast zrewanżować, został upokorzony. To był koniec jego legendy. Masa twierdzi, że Zbigniew K. miał dwa wyjścia - mógł pójść kablować policji lub pogodzić się z utraconą pozycją i pozostać w kryminale. Wybrał drugą opcję.
- Dłubał jeszcze przez lata w przestępczym biznesie, ale nigdy już nie wrócił na szczyt - mówił Masa. Pytany, co się dziś dzieje z Alim, odpowiadał: - Żyje. Pewnie wspomina dobre czasy.
Malizna
Mirosław D., "jeden z najważniejszych polskich bossów"
- To on miał zlecić likwidację Andrzeja K. "Perszinga", jemu także przypisuje się udział w "samobójstwie" byłego wicepremiera Ireneusza Sekuły - pisze Górski. Zanim został gangsterem, był taksówkarzem, a że jeździł po Pradze, wcześniej czy później musiał nawiązać kontakt z przestępczym półświatkiem. Zaczął od kradzieży rentgenowskich klisz, był kierowcą podczas napadów. Potem coraz bardziej wkręcał się w brudną robotę, handlował prochami.
- Zajmował się po trosze wszystkim, ale nie był monopolistą w żadnej dziedzinie - mówi o nim Masa i dodaje, że z czasem Maliźnie zaczęło odbijać, miał manię wielkości, "zachowywał się jak jakiś pieprzony cesarz".
Nikt nie mógł mu podskoczyć i Malizna rósł w siłę; w końcu nawet "starzy" przestępcy zaczęli się go bać.
- Stał się nieobliczalny, miał za sobą gotowych na wszystko pretorianów. Wszyscy mieli go dość - wspomina Sokołowski. - Myślę, że kiedy w 2001 roku Mirosław D. trafił za kratki, oddech ulgi dało się słyszeć także w środowiskach przestępczych.
Zmierzch bossów
To oczywiście zaledwie kilka nazwisk z długiej listy Jarosława Sokołowskiego. Wielu z dawnych bossów już nie żyje, inni siedzą w więzieniu, a jeszcze inni cieszą się odzyskaną wolnością.
- To, czym obecnie zajmują się dawni pruszkowscy bossowie, okryte jest mgłą tajemnicy - mówi Masa. - Co jakiś czas pojawiają się informacje, jakoby kręcili się przy rynku paliwowym czy przy firmach deweloperskich. Że korzystając z pośrednictwa słupów, tworzą legalne firmy za pieniądze z przestępstw. Ale częściej są to wymysły dziennikarzy niż stan faktyczny. Dawni gangsterzy, choć nie chcą tego przyznać sami przed sobą, żyją w nieustannym strachu, wiedzą, że są obserwowani przez CBA, zdają sobie sprawę, że muszą działać ostrożnie, a prokuratorzy wciąż szukają na nich haków.
Nie rezygnują jednak z wystawnego życia. Spotykają się z osobami zamożnymi i wpływowymi. I próbują "trzymać fason", nie chcąc przyznać, że "nie wszystko poszło tak dobrze, jak zakładali".
Sonia Miniewicz/ksiazki.wp.pl