Pogrzeb trwał krótko. Nie było czasu na uroczyste ceremonie. Kilkadziesiąt osób w zamyśleniu wpatrywało się zza złocistych szyb hełmów w niski kurhan. Potem, jeden za drugim, odeszli. Liczyli się z ofiarami, były częścią tej gry.
Kobieta została najdłużej. Żegnała człowieka, którego nawet nie znała, a potem ruszyła w przeciwną stronę niż wszyscy. Miała jeszcze dość tlenu. Weszła niemal na szczyt jednej z wydm, by przed snem popatrzeć na nocny Mars. Zasapała się, choć ważyła tutaj mniej niż połowę tego co na Ziemi. Z niepokojem myślała, co będzie, jak wróci do domu. Po trzech zaledwie miesiącach pracy tutaj odzwyczaiła się od własnego ciężaru.
Za plecami miała pracującą całą dobę bazę, przed sobą zanurzoną w bladym blasku gwiazd, ciągnącą się przez tysiące kilometrów martwą pustynię. Nie, nie do końca martwą - gdzieś tam musi być następna baza i jeszcze następna. Obok każdej z nich rośnie, lub jest już wykańczana, wieża. Czasem dwie. Nie wiadomo, dlaczego układ trzech wież będzie tylko tu.
Gdzieś tam, sto, dwieście kilometrów dalej, spoczywała sonda Viking 2.
Żałowała, że nie dożyje narodzin Nowego Świata. Będzie się tu mogło osiedlić dopiero piąte pokolenie, ludzie, którzy ją będą oglądać na starych zdjęciach, pośród wielu innych anonimowych postaci. Żal przyszłych dni. Znowu ta sama cholerna nostalgia. Przecież tak samo myśleli jej przodkowie i tak samo będą myśleć kolejne pokolenia o swoich następcach.
Odwróciła się i zrobiła pierwszy krok w dół, ale zatrzymała się. Wydało się jej, że widzi na sąsiedniej wydmie jakiś ruch. Zaczęła wspinać się piaszczystym zboczem na szczyt.
Zatrzymała się oniemiała. Przeszył ją zimny dreszcz. Teraz widziała już wyraźnie - pięćdziesiąt metrów dalej stała dwójka dzieci. Kilkuletni chłopczyk obejmował starszą dziewczynkę, a ona przytulała go opiekuńczo. Drugą ręką wskazywała jakiś odległy punkt na pustyni.
Kobieta, nie mogąc oderwać od nich wzroku, osunęła się na kolana. To musiał być odblask... złudzenie...
Dzieci nie miały skafandrów.