Wciąż ubrana w niedzielną sukienkę w stokrotki, której nie zdjęła od rana, Harriet poczłapała w ciemności po schodach, a na białych skarpetkach tworzyły się szare podeszwy brudu. Była wpół do dziesiątej wieczorem, a matka i Allison pół godziny wcześniej położyły się do łóżek.
Senność Allison - w przeciwieństwie do matki - nie miała charakteru narkotycznego, ale była zupełnie naturalna. Najszczęśliwsza była, kiedy spała z głową pod poduszką; przez cały dzień tęskniła za łóżkiem i rzucała się na nie, kiedy tylko dostatecznie się ściemniło. Edie, która rzadko spała dłużej niż sześć godzin w ciągu nocy, irytowało całe to wylegiwanie się w domu Harriet. Charlotte od śmierci Robina zażywała środki uspokajające i ten temat nie podlegał dyskusji, ale z Allison sprawa przedstawiała się inaczej. Wysunąwszy hipotezę o mononukleozie lub zapaleniu mózgu, kilkakrotnie zmusiła Allison do badania krwi, które dało wynik negatywny.
- Dziewczyna jest dorastającą nastolatką - powiedział lekarz do Edie. - Nastolatki potrzebują dużo odpoczynku.
- Ale szesnaście godzin! - wykrzyknęła Edie z irytacją. Doskonale zdawała sobie sprawę, że lekarz jej nie uwierzył. Podejrzewała też - całkiem słusznie - że to on wypisywał recepty na lekarstwa, które utrzymywały Charlotte w stanie permanentnego otumanienia.- Nawet gdyby było to siedemnaście godzin - powiedział doktor Breedlove, który przysiadł jednym odzianym w biel udem na zagraconym biurku i utkwił w Edie rybie, kliniczne spojrzenie. - Jak dziewczyna chce spać, to jej pozwól.
- Ale jak dajesz radę tyle spać? - Harriet spytała kiedyś siostrę z zaciekawieniem.
Allison wzruszyła ramionami.
- To nie jest nudne?
- Nudzę się tylko na jawie.
Harriet wiedziała, co siostra ma na myśli. Jej nuda bywała tak paraliżująca, że czasami aż ją mdliło i kręciło się w głowie, jak pod wpływem chloroformu. Teraz jednak podniecała ją perspektywa samotnych godzin, a w salonie skierowała się nie do szafki z bronią, ale do ojcowskiego biurka.
W szufladzie biurka było mnóstwo interesujących przedmiotów (złote monety, świadectwa urodzenia, rzeczy, którymi nie wolno było jej się bawić). Przerzuciwszy fotografie i pudełka z anulowanymi czekami, w końcu znalazła to, czego szukała: tani stoper z czarnego plastiku - prezent od firmy finansowej - z czerwonym cyfrowym wyświetlaczem.
Harriet usiadła na sofie i wzięła głęboki wdech, włączając stoper. Houdini nauczył się wstrzymywać oddech na kilka minut, co pozwoliło mu na wykonanie największych sztuczek. Harriet postanowiła sprawdzić, na jak długo zdoła wstrzymać oddech, nie tracąc przytomności.
Dziesięć. Dwadzieścia sekund. Trzydzieści. Zdała sobie sprawę z coraz mocniejszego łomotania krwi w skroniach. Trzydzieści pięć. Czterdzieści. Oczy Harriet zaszły łzami, w gałkach ocznych czuła bicie serca. Po czterdziestu pięciu sekundach jej płuca przeszył spazm, więc musiała zacisnąć nos i zatkać dłonią usta.
Pięćdziesiąt osiem. Pięćdziesiąt dziewięć. Z oczu ciekły łzy, nie mogła usiedzieć spokojnie, wstała i zatoczyła mały gorączkowy krąg obok sofy; wachlowała się wolną ręką, oczy przeskakiwały rozpaczliwie z przedmiotu na przedmiot - biurko, drzwi, buciki ze szkółki niedzielnej ustawione czubkami do wewnątrz na gołębio szarym dywanie - pokój podskakiwał wraz z łomotaniem serca, a mur z gazet dygotał jak przed trzęsieniem ziemi.
Sześćdziesiąt sekund. Sześćdziesiąt pięć. Różowe prążki na zasłonach ściemniały do krwistej czerwieni, a światło lampy rozwijało się w długich, jarzących się czułkach, które falowały poruszane niewidzialnym przypływem, aż i one zaczęły ciemnieć, czerniały na pulsujących brzegach, chociaż środek nadal płonął biało, gdzieś usłyszała bzyczenie pszczoły, gdzieś blisko ucha, choć może wcale nie blisko, może dobiegało z jej wnętrza; pokój wirował i nagle nie była w stanie dłużej zaciskać nosa, jej dłoń drżała, odmawiała posłuszeństwa i Harriet z przeciągłym, udręczonym chrapnięciem padła w tył na sofę w deszczu iskier, zatrzymując kciukiem stoper.
Dysząc, leżała tak przez długi czas, a z sufitu spływały łagodnie fosforyzujące, bajeczne światła. Szklany młoteczek uderzał w podstawę czaszki Harriet, dźwięcząc krystalicznie. Myśli zwinęły się i rozwinęły w misterny maswerk w kolorze pozłacanego brązu, który unosił się wokół jej głowy w delikatnych wzorach.
Kiedy iskry zwolniły, a Harriet w końcu mogła usiąść - czując zawroty głowy, kurczowo trzymała się oparcia sofy - spojrzała na stoper. Minuta i szesnaście sekund. Wynik był bardzo dobry, lepszy niż spodziewała się osiągnąć przy pierwszej próbie, ale czuła się bardzo dziwnie. Oczy ją bolały i miała wrażenie, jakby wszystkie części składowe jej głowy zostały zbełtane i zgniecione razem tak, że słuch zmieszał się ze wzrokiem, wzrok ze smakiem, a myśli pokiełbasiły się z tym wszystkim jak układanka, której nie potrafiła ułożyć.
Spróbowała wstać, co przypominało próbę stanięcia w canoe. Usiadła. Echa, czarne dzwony. Cóż, nikt nie obiecywał, że pójdzie gładko. Gdyby wstrzymywanie oddechu na trzy minuty było łatwe, robiliby to wszyscy ludzie, nie tylko Houdini. Harriet siedziała spokojnie przez kilka minut, jak uczyli ich na lekcjach pływania, a kiedy nieco odzyskała równowagę, wzięła kolejny głęboki wdech i włączyła stoper.
Tym razem postanowiła nie patrzyć na mijające sekundy, ale skoncentrować się na czymś innym. Patrzenie na tarczę stopera tylko pogarszało sprawę. W miarę nasilającego się uczucia dyskomfortu i coraz głośniejszego bicia serca po czaszce Harriet przebiegały lodowate fale migotliwych igiełek, podobne do kropel deszczu. Ponieważ piekły ją oczy, zamknęła je. Na tle pulsującej czerwonej ciemności siekł niezwykły deszcz rozżarzonych węgli. Czarny kufer obwiązany łańcuchami dudnił po luźnych kamieniach na dnie rzeki, znoszony przez prąd, łup, łup, łup, łup - w środku coś ciężkiego i miękkiego, ciało - i Harriet instynktownie zatkała nos, jakby chcąc odgrodzić się od odoru, ale kufer nadal sunął po omszałych kamieniach, gdzieś w złocistym, rozświetlonym żyrandolami teatrze grała orkiestra, Harriet usłyszała wyraźny sopran Edie, górujący nad muzyką skrzypiec:
- W toni wielu śmiałków kości. Miej się, żeglarzu, na baczności.
Nie, to nie była Edie, ale tenor - tenor o czarnych nabrylantynowanych włosach, z dłonią w rękawiczce przyciśniętą do smokingu, z upudrowaną twarzą bladą jak kreda w blasku reflektorów, z oczami i ustami pociemniałymi jak u aktora filmu niemego. Tenor stał przed atłasową kurtyną z frędzlami, która- przy wtórze gromkich braw - rozsunęła się powoli, ukazując usytuowany pośrodku sceny olbrzymi blok lodu z zamarzniętą sylwetką na środku.
Okrzyk. Podniecona orkiestra, złożona głównie z pingwinów, przyspieszyła. Na galerii przepychały się niedźwiedzie polarne, niektóre w czapach Świętego Mikołaja. Spóźniły się, a teraz kłóciły o miejsca. Wśród niedźwiedzi siedziała pani Godfrey o szklistych oczach, która jadła lody z salaterki w kratę arlekina.
Nagle światła przyciemniono. Tenor ukłonił się i zniknął za kulisami. Jeden z niedźwiedzi polarnych wychylił się z balkonu i rzucając czapę Świętego Mikołaja wysoko w powietrze, ryknął:
- Trzy wiwaty dla kapitana Scotta!
Witany ogłuszającymi brawami błękitnooki Scott, w sztywnym od wielorybiego tłuszczu i pokrytym lodem futrze, wyszedł na scenę, otrzepując śnieg z ubrania, i uniósł dłoń w rękawicy w stronę publiczności. Za plecami kapitana drobny Bowers - na nartach - zagwizdał cicho ze zdumieniem, zmrużył oczy w blasku reflektorów i zasłonił ręką twarz spaloną słońcem. Doktor Wilson - z gołą głową, bez rękawic, w rakach do chodzenia po lodzie - wyminął go w pędzie, wybiegł na scenę, zostawiając za sobą śnieżne ślady, które w światłach rampy natychmiast topiły się w kałuże. Ignorując wybuch braw, Wilson przesunął dłonią po lodowym bloku, zapisał coś w oprawionym w skórę notesie, potem zatrzasnął go, a publiczność umilkła.
- Warunki krytyczne, kapitanie - powiedział, wyrzucając z ust biały obłok. - Z północnego zachodu wieje wiatr, a górna część lodowca najwyraźniej różni się od dolnej, co sugeruje, że lód nagromadził się warstwa po warstwie z okresowych opadów śniegu.
- Wobec tego niezwłocznie musimy rozpocząć akcję ratunkową - postanowił kapitan Scott. - Osman! Esh to - rzucił niecierpliwie do psa zaprzęgowego, który ujadał i skakał wokół niego. - Poruczniku Bowers, czekany do lodu.
Bowers wcale nie wyglądał na zdziwionego tym, że kijki do nart w jego dłoniach zmieniły się w dwa czekany. Jeden z nich rzucił zręcznie kapitanowi, do wtóru gwizdów, ryków i klaskania płetwami, po czym zdjąwszy ośnieżone opończe, obaj zaczęli rąbać zamarznięty blok, orkiestra pingwinów znowu zagrała, a doktor Wilson przedstawiał interesujące naukowe komentarze na temat natury lodu. Z proscenium zaczęły padać łagodnie wirujące płatki śniegu. Na skraju sceny nabrylantynowany tenor pomagał Pontingowi, fotografowi wyprawy, ustawić trójnóg.
- Biedny facet - powiedział kapitan Scott między uderzeniami czekana, przy czym on i Bowers prawie nie posuwali się naprzód. - To chyba jego ostatnie chwile.
- Pospiesz się, kapitanie.
- Głowa do góry, chłopcy! - ryknął niedźwiedź polarny z galerii.
- Jesteśmy w rękach Boga i jeżeli On nie wkroczy, jesteśmy zgubieni - oświadczył posępnie doktor Wilson. Na czole perlił mu się pot, a szkła staromodnych okularków migotały biało w świetle reflektorów.
- Złóżmy dłonie do Modlitwy Pańskiej i wyznania wiary.
Najwyraźniej nie wszyscy znali Modlitwę Pańską. Niektóre pingwiny zanuciły Daisy, Daisy, odpowiedź mi daj; inne, z płetwami na sercu, wyrecytowały "Ślubowanie na konstytucję". Właśnie wtedy nad sceną pojawiła się głowa zakutego w kajdany mężczyzny w stroju wieczorowym i kaftanie bezpieczeństwa, który zjechał w dół na wirującym łańcuchu przywiązanym do kostek.
Na widowni zrobiło się cicho, jak makiem zasiał, kiedy człowiek - wyrywając się, miotając, czerwony na twarzy - oswobodził się z kaftana bezpieczeństwa i ściągnął go przez głowę. Potem zaczął szarpać zębami kajdany; po chwili spadły z łoskotem na deski, a wtedy - zręcznie składając się w scyzoryk i uwalniając stopy - wywinął się z łańcucha zawieszonego dziesięć stóp nad ziemią i wylądował w pozie gimnastycznej z rękami w górze, uchylając cylinder, który pojawił się znikąd. Wtedy wyfrunęło stado różowych gołębi, które zaczęły dziobać po teatrze, budząc zachwyt widzów.
- Obawiam się, że konwencjonalne metody na nic się tu nie zdadzą - powiedział nowo przybyły do zdumionych podróżników, podwinął rękawy marynarki i przez chwilę pozował z uśmiechem do błyskającego lampą aparatu. - Podczas próby wykonania tej właśnie sztuki o mały włos dwukrotnie nie zginąłem - raz w Cyrku Beketow w Kopenhadze, raz w Teatrze Apollo w Norymberdze. - To rzekłszy, wyczarował wysadzaną drogimi kamieniami lampę lutowniczą, która strzelała płomieniem długości trzech stóp, wyjął pistolet i strzelił w powietrze z głośnym trzaskiem, wzbijając obłoczek dymu. - Asystenci, do mnie!
Na scenę wbiegło pięciu Chińczyków w szkarłatnych szatach i myckach, z długimi czarnymi kitkami na plecach, uzbrojonych w toporki strażackie i piły do metalu. Houdini cisnął w publiczność pistolet, który - budząc zachwyt pingwinów - zanim wylądował wśród nich, zmienił się w trzepocącego łososia. Houdini wyrwał kapitanowi Scottowi czekan, zaczął nim wymachiwać w powietrzu lewą dłonią, podczas gdy w prawej płonęła lampa lutownicza.
- Pragnę przypomnieć widzom, że obiekt jest pozbawiony życiodajnego tlenu od czterech tysięcy sześciuset sześćdziesięciu pięciu dni, dwunastu godzin, dwudziestu siedmiu minut i trzydziestu dziewięciu sekund. Jest to pierwsza próba reanimacji na tę skalę na północnoamerykańskiej scenie. - Houdini odrzucił czekan kapitanowi Scottowi, po czym pogłaskawszy rudego kota, który przycupnął mu na ramieniu, skinął głową na pingwina-dyrygenta. - Bardzo proszę, maestro. Chińczycy - pod radosną wodzą Bowersa, który w samej kamizelce pracował z nimi ramię w ramię - rąbali lód w rytm muzyki. Houdini posuwał się naprzód w fantastycznym tempie dzięki lampie lutowniczej.
Na scenie pojawiła się wielka kałuża wody: pingwiny-muzycy z rozkoszą tańczyli shimmy w strugach lodowatej wody kapiącej do kanału dla orkiestry . Po lewej stronie sceny kapitan Scott robił co w jego mocy, by powstrzymać psa zaprzęgowego Osmana, który oszalał na widok kota Houdiniego - i gniewnie przywoływał na pomoc Mearesa zza kulis.
Tajemnicza postać w bąblowatym lodowym bloku znajdowała się już tylko sześć cali od lampy lutowniczej i pił Chińczyków.
- Odwagi! - ryknął z galerii niedźwiedź polarny.
Inny niedźwiedź zerwał się z miejsca. W wielkiej jak rękawica baseballowa łapie trzymał wyrywającego się gołębia, któremu odgryzł głowę, a następnie wypluł w postaci krwawej miazgi.
Harriet nie była pewna, co się dzieje na scenie, chociaż wydawało się to bardzo ważne. Nieprzytomna ze zniecierpliwienia, stanęła na palcach, wyciągając szyję, ale pingwiny, które jazgotały, stawały na łapach i właziły sobie na ramiona, były wyższe niż ona. Kilka ptaków chwiejnie zeszło z foteli i ruszyło w stronę sceny kołyszącym się krokiem, z dziobami skierowanymi w sufit i nieprzytomnie zatroskanymi zezowatymi oczami. Kiedy Harriet przepychała się przez zastępy pingwinów, mocno pchnięto ją od tyłu, a ona potknęła się w przód i nałykała tłustych piór.
Nagle w teatrze rozległ się triumfalny okrzyk Houdiniego:
- Panie i panowie! - zawołał. - Mamy go!
Tłum ruszył na scenę. W zamieszaniu Harriet dostrzegła białe błyski staroświeckiego aparatu fotograficznego Pontinga, na salę wbiegła grupa angielskich policjantów wyposażonych w kajdanki, pałki i rewolwery.
- Tędy, panowie oficerowie! - powiedział Houdini, występując do przodu, czemu towarzyszył zamaszysty gest ręki.
Gładko i całkiem nieoczekiwanie wszystkie głowy zwróciły się ku Harriet. Zapanowała okropna cisza, zakłócana tylko kap, kap, kap roztopionego lodu ściekającego do kanału dla orkiestry. Na Harriet patrzyli wszyscy: kapitan Scott, zaskoczony drobniutki Bowers, Houdini z czarnymi brwiami ściągniętymi nad bazyliszkowymi oczami. Pingwiny, zwrócone do niej lewym profilem z nie mrugającym okiem, jak na komendę pochyliły się w przód i utkwiły w Harriet żółte, rybie spojrzenie.
Ktoś próbował jej coś wręczyć. "Decyzja należy do ciebie, moja droga..."
Siedząca na sofie na dole Harriet wyprostowała plecy.