Mali Bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy
– Szpitale się biją o rezydentów, bo mają darmowego pracownika. Muszą płacić tylko za dyżury, więc dostają pracownika za friko na cztery, pięć, sześć lat – mówi lekarz stażysta w książce Pawła Reszki. Przez rok przeprowadzał wywiady z lekarzami z całej Polski – doświadczonymi i początkującymi. Z wielkich miast i małych miasteczek. Sam zatrudnił się w szpitalu jako sanitariusz. Obraz polskiej służby zdrowia, jaki odmalował, jest porażający. W chwili, gdy lekarze rezydenci prowadzą głodówkę, domagając się poprawy warunków pracy, warto przypomnieć, o czym pisał.
Fragment pochodzi z książki Pawła Reszki - "Mali bogowie", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.
Lekarz rezydent z małego miasta:
Człowiek zasuwa, dziesięć dyżurów miesięcznie to jest całkiem sporo. Nie liczę tych towarzyszących, tylko samodzielne. W pracy – przychodzę, znieczulam, znieczulam, kończę, jadę do domu albo do POZ, żeby zarobić. W jedną niedzielę miesiąca wychodzi mi dyżur premedytacyjny, czyli obejście wszystkich pacjentów w szpitalu na poniedziałek. Wtedy niedziela jest wyjęta.
Pracuję w szpitalu chyba z pasji, bo na rękę bez dyżurów mam 2,5 tysiąca złotych. Od tego odliczam tysiąc na paliwo. Potężna odpowiedzialność, a na takim zmęczeniu można naprawdę narobić kłopotów. I tak żyję.
Lekarka w czasie rezydentury:
Na oddziale brakuje monitorów. Takich, które pokazują funkcje życiowe. Samodzielny dyżur, brak monitorów. Stres. Rano młody lekarz chce być w porządku i zgłasza sprawę ordynatorowi: ”Brakuje monitorów, trzeba wybierać, komu podłączyć. Gdyby było więcej... Mamy tu kilka ciężkich przypadków, trzeba wybierać”. Reakcja? Najpierw uśmiech z podtekstem:
”Ty durna babo, przecież nikt tu nie kupi żadnych monitorów, bo szpital nie ma pieniędzy”. A potem zaczynają się kpiny: ”No i co zrobiłaś? Któremu podłączyłaś? Temu? Ale dlaczego? Podoba ci się? I co, dobrze wybrałaś? Widzę, że wszyscy przeżyli noc, czyli chyba dobrze!”. I co na to powiedzieć? Złość i frustracja narastają. Następnym razem nikt już nie powie słowa o monitorach. Może właśnie o to chodzi – bo po co zawracać głowę takimi duperelami. Nie ma monitorów? I co z tego? Najwyżej ktoś umrze. Trudno.
To jest straszne i, niestety, najbardziej obciąża naszych starszych kolegów, którzy mają to już w nosie. Bo młodego lekarza, który nie ma doświadczenia, taki stan rzeczy przeraża. Stres go zjada, uważa, że to nie jest w porządku, chce coś zmienić. A starsi koledzy? Śmieją się albo nie reagują. A co by się stało, gdyby się wszyscy postawili? Na przykład wszyscy lekarze napisali list do dyrektora, i to list otwarty. Że brak tych monitorów to zagrożenie życia. Czy na taki list dyrekcja też odpowie: ”Nie mamy pieniędzy”? To już nie jest takie proste. Sprawa zaczyna trochę śmierdzieć. Ale lekarze nie są solidarni. Ordynator nie chce się narażać dyrekcji, zgłaszając za dużo problemów. Będzie się narzucał, to jeszcze go zmienią. A po co mu to? Mało to się napracował, nadyżurował, naoperował, żeby zostać ordynatorem, mieć dobrą pensję, szacunek i superkontrakt w specjalistycznej przychodni? Ma to wszystko poświęcić z powodu monitora? Żarty na bok. Starsi lekarze? Oni trzaskają kasę. Mówią:
”Napiszemy do dyrekcji, to jeszcze nam wymienią ordynatora. Warto ryzykować? Bo ten ordynator jest OK. Już jesteśmy z nim dogadani”. Mają wywalać cały system z powodu monitora? Bez żartów! Ale można postawić tę sprawę inaczej. Zapytać, czy czasem nie jest tak, że ten monitor uratuje komuś życie? Tylko że nikt oprócz młodych lekarzy tak nie myśli. A młodzi lekarze szybko dorośleją. To znaczy są sfrustrowani, chodzą źli po tych swoich oddziałach, patrzą wilkiem na pacjentów. W ciągu kilku lat są już tacy sami, jak ich starsi koledzy. I olewają, czy monitor jest, czy go nie ma. I czy ewentualnie może komuś uratować życie.
Około 20 lekarzy rezydentów od 2 października prowadzi głodówkę w hallu głównym Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Warszawie.
Lekarz rezydent z dużego miasta:
Nie ma na tomograf, nie ma na radiologa, nie ma na fizjologa, nie ma kogoś lub czegoś, co powinno być. Za to teoretycznie odpowiada dyrektor, ale w razie jakiejś wpadki, przed sądem tłumaczyć się będzie lekarz. Na przykład lekarze nie mogą zlecać tomografii tak po prostu. Najpierw muszą napisać do dyrekcji podanie z prośbą o wyrażenie zgody na wykonanie tego badania z uzasadnieniem, dlaczego w tym przypadku tomografia jest niezbędna. To ma na celu ograniczenie kosztów. Czyli należy przeczołgać lekarza w taki sposób, żeby później − broń Boże! − nawet do głowy mu nie przyszedł tomograf, a jak przyjdzie, to ma go zemdlić na samą myśl o konieczności wypełniania papierów. A po co jest tomograf? Człowiek się przewróci, lepiej mu zajrzeć do głowy, żeby mieć pewność, że wszystko jest OK, ale można też nie zaglądać i pomyśleć: ”zapewne wszystko jest OK”.
Lekarka w trakcie rezydentury:
To, że wszystkiego brakuje, naprawdę jest groźne. Moja koleżanka przeżyła taką sytuację: widzi, że nagle stan jej pacjentki błyskawicznie się pogarsza. Zwiększyć dawki leków? Nie bardzo, bo pacjentka – co wynika z dokumentacji – już otrzymała maksymalne dawki. Może zmienić leki? Nagle koleżanka wpada na myśl: ”a może ona nie dostała lekarstw?”. Bingo! Pielęgniarki nie miały czasu. Akurat przyszły jakieś studentki praktykantki. Więc zleciły im podanie lekarstw. Studentki nie bardzo wiedziały, jak to zrobić, ale na zasadzie głuchego telefonu odfajkowano, że wszystko zostało wykonane jak trzeba. To wynik braków kadrowych. A już spóźnianie się z lekami to standard. Pacjent bardzo często zamiast o szóstej rano − dostaje leki w południe. I nie wynika to ze złej woli pielęgniarek, one po prostu się nie wyrabiają, bo jest ich za mało. Jak się nałoży na siebie ileś tam takich zaniedbań, to – jest takie określenie – proces terapeutyczny nie idzie. I lekarz zostaje z frustracją, że mu nie wychodzi.
*Rezydentka chirurgii onkologicznej: *
Niezwykle mnie poruszyła historia pewnej młodej kobiety. Miała bardzo złośliwy rodzaj nowotworu. Bez chemii mediana czasu przeżycia to sześć miesięcy, a z chemią niecałe dwa lata. Ona miała dziecko w wieku mojego dziecka. To jest straszne. Niewiele można zrobić. Stąd się bierze też zespół wypalenia zawodowego u lekarzy, zwłaszcza zajmujących się onkologią. Nierówna walka, trzeba trochę zmienić swoje podejście. Śmierć jest nieodłącznym elementem życia każdego człowieka. Nie jest porażką lekarza, po prostu jest. Nie zawsze się udaje uratować każdego. To wszystko wypala człowieka.
Protestujący lekarze domagają się wzrostu finansowania ochrony zdrowia do poziomu 6,8 proc. PKB w trzy lata, z drogą dojścia do 9 proc. przez najbliższe dziesięć lat.
Młody lekarz:
Świeży jestem. Skończyłem studia, trzynaście miesięcy stażu i dopiero od roku robię anestezjologię. Już w zeszłym roku zacząłem dyżurować w nocnej opiece lekarskiej. Przez ten czas sporo się napatrzyłem. I moja refleksja jest prosta. System jest już wyżyłowany na maksa. Lekarze biegają od pracy do pracy, pielęgniarki, ratownicy. Nikogo już nie obchodzi, kto ile pracuje. Liczy się tylko to, żeby jakoś załatać dziury, braki kadrowe. Tak więc wszystko się zgadza, przynajmniej na papierze. Koledzy, bardzo młodzi lekarze, samodzielnie dyżurują, choć ich wiedza i doświadczenie nie są do tego wystarczające.
Tak naprawdę lekarz anestezjolog przez dwa pierwsze lata nie powinien mieć całodobowego dyżuru. Ale kogo to obchodzi? Mój kolega z roku samodzielnie dyżuruje na chirurgii. Chociaż też jest świeży, dopiero po roku rezydentury. Ale jak na przykład jest Wielkanoc, to który ze starych lekarzy zostanie? ”Niech młody ciągnie. Zasuwasz, młody! Dasz spokojnie radę! No dasz, dasz. Zdolniacha. Dobra, panowie, idziemy”. I idzie się na ten dyżur z duszą na ramieniu. A jak się coś stanie? A jak trzeba będzie znieczulić? A jak trzeba będzie zoperować? Jakaś pilna operacja, wypadek. Co wtedy?
Starsi koledzy powinni być pod telefonem: ”Jakby co, to dzwoń, na razie, młody”. Bo starsi w związku ze świętami mają spokój, a pan doktor sobie nabędzie doświadczeń na dyżurze, a jakby coś się stało, to ma dzwonić. Oni pod telefonem? W Wielkanoc? Ha, ha! A niech się na przykład autobus rozpieprzy i nam tu przywiozą ofiary. Co wtedy? Potworny stres, potworny strach to nasza codzienność.
Młody lekarz z miasta wojewódzkiego:
Gdyby lekarze przestali pracować na kontraktach, system by się zawalił. Byłoby za mało lekarzy. A nawet jeśliby ich starczyło, to koszty ich pracy byłyby za duże. Dlatego dyrektorzy tak chętnie przymykają oko, że na dyżurze zostaje półprzytomny ze zmęczenia rezydent zamiast wypoczętego, doświadczonego specjalisty. Sam mój szpital, największy w regionie, ma ćwierć miliarda długu. Dług rośnie, bo nie spłacamy odsetek, a kontrakt NFZ nie starcza na opłacenie leczenia pacjentów. Do tego rozbudowana administracja, księgowość – nie można ich zwolnić, bo są związki zawodowe, bo będzie strajk. No i dyrektor ma związane ręce – nie będzie przecież odsyłać chorych, nie udzielać im pomocy, bo jak ktoś umrze, to przyjedzie telewizja i go zniszczy. No więc oszczędza jak może. Rezydenci są dla niego wybawieniem – za nich płaci budżet, dyrektor ma więc człowieka od wszystkiego za darmo.
Lekarz stażysta:
Szpitale się biją o rezydentów, bo mają darmowego pracownika. Muszą płacić tylko za dyżury, więc dostają pracownika za friko na cztery, pięć, sześć lat.
Lekarz stażysta:
Lekarze sami zapędzili się w kozi róg. Pensje były bardzo niskie, więc wprowadzono umowy kontraktowe. Lekarz zakłada jednoosobową działalność gospodarczą i świadczy usługi jako zewnętrzna firma. Komu? A komu popadnie: szpitalom, przychodniom, pogotowiu, SOR-om. Jak będziesz harował jak wół od świtu do nocy, to zarobisz dużo pieniędzy. Szpitale są zadowolone, mają lekarza, ale koszt jego pracy jest niższy, głównie za sprawą tego, że szpital nie płaci ZUS-u. No i nie ma żadnych norm dyżurowych!
Lekarz zatrudniony na etacie po normalnym dyżurze musi pójść do domu na jedenaście godzin nieprzerwanego odpoczynku, czyli tak naprawdę ma dzień wolny. A na kontrakcie? To nie jest człowiek, tylko zewnętrzna firma, firma nie musi mieć wolnego. Idzie więc lekarz na ósmą do pracy. Potem siedzi na dyżurze do ósmej jako firma. A następnego dnia, od ósmej do piętnastej, znowu pracuje jako pracownik szpitala. Mniej lekarzy obrobi większą liczbę dyżurów. Dyrektor jest szczęśliwy. Czasami tylko ktoś zemdleje albo umrze na dyżurze z przepracowania – no, ale to nie kłopot szpitala! Przecież nie zatrudniali człowieka, tylko podpisali kontrakt z firmą. Lekarze chcieli dorobić, wydawało się, że kontrakty to eldorado. Teraz widać, że to system – nie wchodzisz w system, będziesz głodował, wchodzisz, nie będziesz miał normalnego życia, wszystko wypełni ci praca, pogoń za pieniądzem.
Moi starsi koledzy walą po trzysta, czterysta godzin w miesiącu – połowa czasu to specjalizacja, druga połowa zarabianie kasy. Po co? Żeby można było wziąć w leasing fajniejszy samochód, a potem jeszcze fajniejszy. To powszechna choroba – sam siedzę i teraz już kalkuluję, jak to będzie na rezydenturze. Ile musiałbym płacić raty leasingowej i czy wystarczy mi, jeśli pójdę do dodatkowej pracy w POZ. Sam pan widzi, jak to działa. Myślę już o samochodzie, zarobię na forda, a potem? Kurczę, może by się audi kupiło? Czyli jeszcze na dobre nie zacząłem, a już mnie system wciągnął.
Młody lekarz, działacz Porozumienia Rezydentów:
To, co już funkcjonuje, ciężko będzie wykorzenić. Bo nie mówimy tutaj o anomaliach, ale o złym z natury rzeczy systemie. To jest bardzo nieuczciwe, że ktoś, kto ma pieniądze, może przeskoczyć kolejkę. Ale skoro lekarze zarabiają głodowe pensje w szpitalach publicznych, muszą dorabiać w prywatnych placówkach.
Może rozwiązanie jest proste: trzy średnie krajowe dla specjalisty i dwie średnie krajowe dla lekarza w trakcie specjalizacji. Stabilna pensja, brak konieczności zabijania się na dyżurach w POZ, więcej czasu na normalne życie. Dalszym krokiem mógłby być zakaz łączenia pracy w szpitalu i prywatnych gabinetach.
Byliśmy z postulatami podwyżek w Ministerstwie Zdrowia. Powiedziono nam, że lekarze w trakcie specjalizacji nie mogą dostać więcej, bo trzeba by podnieść pensje lekarzom specjalistom. Wiceminister zdrowia mówił mniej więcej tak: ”I proszę nie narzekać! Jesteście w trakcie specjalizacji. Będziecie specjalistami i zaczniecie dobrze zarabiać!”.
Ale chwileczkę – ja zarabiam 4 tysiące brutto. Znam specjalistów, którzy mają pensję 5 tysięcy brutto. To ma być ten skok finansowy? Nagroda za naukę, praktykę i inwestowanie w siebie? Tysiąc złotych ma załatwić sprawę? Znów włącza się wiceminister: ”Nie chodzi o pensje, chodzi o możliwości dorabiania!”.
Jeśli wiceminister mówi to otwarcie, no to chyba tłumaczy wszystko.
_Minister Konstanty Radziwiłł, po posiedzeniu komisji zdrowia, w dniu 13 pażdziernika, poinformował, że m.in. przygotowywana jest ustawa gwarantująca jak najszybszy 6-procentowy wzrost nakładów na ochronę zdrowia. _
Internista:
Młodzi lekarze uciekają z systemu. Popularna jest na przykład medycyna estetyczna. Nie ma takiej specjalizacji, to nie jest chirurgia plastyczna. Czyli w gabinecie medycyny estetycznej nie powiększą piersi, ale będą wstrzykiwali kwasy, botoksy i inne takie. Każdy lekarz może to robić. Takie gabinety bardzo często otwierają stomatolodzy. Trudno nie dostrzec, że chodzi o zwyczajny biznes. Nie ma mowy o powołaniu, chęci kształcenia się, pomaganiu. Jest mowa o kasie.
Paweł Reszka, "Mali bogowie", Wydawnictwo Czerwone i Czarne.
*O autorze: *Paweł Reszka - dziennikarz śledczy, publicysta, były korespondent ”Rzeczpospolitej” w Moskwie. Wspólnie z Michałem Majewskim napisał dwie książki: ”Daleko od Wawelu” (wyd. Czerwone i Czarne, 2010) i ”Daleko od miłości” (wyd. Czerwone i Czarne, 2011) Autor książki ”Miejsce po imperium” (wyd. Świat Książki, 2007), ”Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy,” (wyd. Czerwone i Czarne, 2016), ”Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy” (wyd. Czerwone i Czarne, 2017).