(fragment)
Rozdział pierwszy
Dzieci z mrocznego domu wybierają ścieżki skryte w cieniu.
Nathijskie porzekadło ludowe
Pies rozszarpał kobietę, starca i dziecko, nim wojownicy zdołali zapędzić go do opuszczonego pieca do wypalania gliny na skraju wioski. Do tej pory wierność zwierzęcia była niezachwiana. Strzegło ono ziem Urydów z gwałtownym zapałem odpowiednim do jego twardych, lecz sprawiedliwych obowiązków. Na jego ciele nie widziało się ran, które mogłyby się paskudzić, wpuszczając do żył ducha szaleństwa. Pies nie zapadł też na pieniącą chorobę. Żadne inne zwierzę nie rzuciło wyzwania jego pozycji w sforze. Nie było nic, zupełnie nic, co mogłoby wytłumaczyć tę nagłą zmianę.
Wojownicy osaczyli psa pod łukowatą tylną ścianą pieca i kłuli włóczniami ujadające szaleńczo, próbujące kąsać zwierzę, aż wreszcie padło martwe. Gdy przyjrzeli się włóczniom, zobaczyli, że drzewca są pogryzione i mokre od krwi i śliny, a żelazne okucia powgniatane i porysowane.
Wiedzieli, że szaleństwo może się czaić ukryte głęboko pod powierzchnią, a nawet jego nieznaczna domieszka obraca stopniowo krew w coś gorzkiego. Szamani zbadali trzy ofiary. Dwie z nich zmarły, lecz dziecko jeszcze się trzymało życia.
Ojciec zaniósł chłopca do Twarzy w Skale. Towarzyszył mu posępny orszak. Położył syna na polanie przed Siedmioma Bogami Teblorów i zostawił je tam. Chłopiec wkrótce skonał, sam ze swym bólem wobec bezlitosnych twarzy wykutych w ścianie urwiska. Los, który go spotkał, nie był niespodzianką. Chłopiec był jeszcze za mały, żeby się modlić. Rzecz jasna, wszystko to zdarzyło się przed wielu wiekami. Na długo przed tym, nim Siedmiu Bogów otworzyło oczy.
Rok Urugala Utkanego 1159 snu Pożogi
Opowieści były pełne chwały. Płonące gospodarstwa rolne, dzieci włóczone za końmi przez długie mile. Trofea z owych dawnych dni zdobiły ściany długiego domu jego dziadka. Pokiereszowane czerepy, delikatne żuchwy. Dziwne fragmenty ubrań z jakiegoś nieznanego materiału, poczerniałe od dymu i wystrzępione. Małe uszy przybite do każdego z drewnianych słupów, na których wspierała się niska strzecha.
Te dowody świadczyły, że Srebrne Jezioro istnieje w rzeczywistości, za lesistymi górami i ukrytymi przesmykami, tydzień – a może dwa tygodnie – drogi od ziem klanu Urydów. Droga tam była pełna niebezpieczeństw, wiodła przez terytoria Sunydów i Rathydów. Sama podróż stała się legendą. Trzeba było przemykać się bezgłośnie i niepostrzeżenie przez wrogie obozowiska, przesuwając po drodze kamienie z palenisk, co stanowiło najstraszliwszą zniewagę, dniem i nocą wymykać się myśliwym albo tropicielom. Dalej ciągnęło się pogranicze, które również należało sforsować, a za nim dopiero leżały nieznane krainy pełne bogactw, o jakich nikomu się nawet nie śniło.
Karsa Orlong od dziecka nasiąknął opowieściami dziadka. Były one niczym legion, nieustraszony i wojowniczy, wobec bladego, pustego dziedzictwa Synyga, syna Pahlka i ojca Karsy. Synyga, który nie dokonał w życiu niczego, który pasł konie w swej dolinie i ani razu nie wypuścił się na nieprzyjacielskie ziemie. Synyga, który był największą hańbą zarówno dla ojca, jak i dla syna.
Co prawda, Synyg nieraz bronił swego stada koni przed rabusiami z innych klanów. Robił to dobrze, wykazując się honorową walecznością i godnymi podziwu umiejętnościami. Tego jednak wymagano od wszystkich, w których żyłach płynęła krew Urydów. Twarzą w Skale tego klanu był Urugal Utkany, uważany za najgwałtowniejszego z siedmiu bogów. Inne klany miały powody, by się bać Urydów.
Synyg wykazał się też mistrzostwem w nauczaniu jedynego syna tańców walki. Karsa władał mieczem z krwawego drewna z biegłością znacznie przewyższającą jego lata. Był jednym z najlepszych wojowników w klanie. Urydowie gardzili łukami, lecz za to byli mistrzami włóczni i atlatla, zębatego dysku i czarnego sznura. Synyg nauczył syna znakomicie walczyć każdą z tych broni.
Niemniej jednak tego typu szkolenia oczekiwano od każdego ojca z klanu Urydów. Karsa nie znajdował w tym wszystkim powodów do dumy. W końcu tańce walki były tylko przygotowaniem. Chwałę przynosiło to, co następowało później pojedynki, wypady i okrutne wendety.
Nie miał zamiaru naśladować ojca. Nie będzie bezczynny. Podąży szlakiem dziadka. Dalej niż się komukolwiek wydawało. Zbyt wielka część sławy klanu wywodziła się z dalekiej przeszłości. Urydowie stali się zanadto pewni siebie, swej pozycji pierwszych między Teblorami. Pahlk nieraz mamrotał pod nosem, gdy kości bolały go od starych ran, a wstyd, jaki przynosił mu syn, palił go szczególnie dotkliwie.
Powrót do dawnych zwyczajów. Ja, Karsa Orlong, poprowadzę klan tą drogą. Delum Thord jest ze mną. Bairoth Gild również. Wszyscy jesteśmy w pierwszym roku naznaczenia bliznami. Dokonaliśmy pierwszego czynu. Zabiliśmy wrogów. Ukradliśmy konie. Przenieśliśmy kamienie z palenisk Kellydów i Burydów.
A teraz, z nastaniem nowego księżyca, w roku twojego imienia, Urugalu, ruszymy do Srebrnego Jeziora, by zabić dzieci, które tam mieszkają.
Klęczał na polanie, chyląc głowę przed Twarzami w Skale. Wiedział, że na obliczu Urugala, wykutym wysoko na ścianie klifu, odbija się jego gwałtowne pragnienie, a inni bogowie spoglądają na młodego Uryda z zazdrością i nienawiścią. Każdy z nich miał bowiem własny klan – pomijając ‘Siballe, która była Nieznaleziona – a żadne z ich dzieci nie klękało przed nimi, by złożyć tak śmiałe śluby.
Karsa podejrzewał, że samozadowolenie jest plagą nękającą wszystkie klany Teblorów. Mieszkańcy świata leżącego za górami nie odważyli się wkraczać na ich tereny. Podobnych prób nie podejmowano już od dziesięcioleci. Ziem Teblorów nie odwiedzali goście, a oni sami nie spoglądali z mrocznym głodem na tereny leżące za pograniczem, co przed pokoleniami zdarzało się często. Ostatnim mężczyzną, który dokonał wypadu na obce terytorium, był jego dziadek, który dotarł aż do brzegów Srebrnego Jeziora. Gospodarstwa rolne przycupnęły tam niczym przegniłe grzyby, a dzieci pierzchały przed nim jak myszy. Wtedy były tam tylko dwa gospodarstwa, na terenie których stało sześć budynków. Karsa był przekonany, że teraz będzie ich więcej. Trzy, może nawet cztery. Nawet rzeź Pahlka zblednie wobec tej, której dokonają Karsa, Delum i Bairoth.
Oto moja przysięga, umiłowany Urugalu. Przyniosę ci wspaniałe trofea, jakie nigdy jeszcze nie czerniły gleby na tej polanie. Być może to wystarczy, by uwolnić cię z kamienia, byś mógł znowu zstąpić między nas i nieść śmierć naszym wrogom.
Tak ślubuję ja, Karsa Orlong, wnuk Pahlka Orlonga. Jeśli wątpisz w moje słowa, Urugalu, dowiedz się, że wyruszamy dzisiejszej nocy. Zaczniemy podróż, gdy tylko zajdzie to właśnie słońce. I gdy tylko słońce każdego dnia zrodzi słońce następnego, wszystkie one będą kolejno spoglądały z góry na trzech wojowników z klanu Urydów, którzy poprowadzą swe rumaki przez wąwozy ku nieznanym krainom. Po z górą czterech stuleciach Srebrne Jezioro znowu zadrży, słysząc kroki nadchodzących Teblorów.
Karsa uniósł powoli głowę, wodząc wzrokiem po wyszczerbionej powierzchni urwiska, aż wreszcie odnalazł bezlitosną, zwierzęcą twarz Urugala, widoczną między obliczami jego kuzynów. Czarne otwory oczodołów były skierowane na Karsę i wojownik miał wrażenie, że dostrzega w nich chciwą satysfakcję. Był wręcz tego pewien i zamierzał powtórzyć to jako prawdę Delumowi i Bairothowi, a także Dayliss, albowiem bardzo pragnął usłyszeć jej błogosławieństwo, jej zimne słowa...
„Ja, Dayliss, która jeszcze nie znalazłam nazwiska, błogosławię ciebie, Karso Orlong, przed twą straszliwą wyprawą. Obyś zabił legion dzieci. Oby twe sny karmiły się ich krzykami. Oby ich krew sprawiła, że zapragniesz jej więcej. Oby ścieżkę twego życia spowiły płomienie. Obyś wrócił do mnie zciężarem tysiąca śmierci na duszy i wziął mnie za żonę”.
Być może rzeczywiście pobłogosławi go tymi słowami. To byłby z jej strony pierwszy niezaprzeczalny przejaw zainteresowania Karsą. Z pewnością nie pobłogosławi Bairotha. Bawiła się tylko z nim, co często zdarzało się młodym, niezamężnym kobietom. Rzecz jasna, nie wyjęła jeszcze z pochwy Noża Nocy, gdyż Bairothowi brakowało wyrachowania. Mógł przeczyć, jakoby posiadał tę wadę, było jednak jasne, że nie potrafi dowodzić, a jedynie słuchać. To nie zadowoli Dayliss.
Nie, ona będzie należała do niego, do Karsy, z chwilą jego powrotu znad Srebrnego Jeziora. To będzie kulminacja jego triumfu. Dla niego, i tylko dla niego, Dayliss wyjmie z pochwy Nóż Nocy.
„Obyś zabił legion dzieci. Oby ścieżkę twego życia spowiły płomienie”.
Karsa wyprostował się. Nie było wiatru, który szeleściłby liśćmi otaczających polanę brzóz. Powietrze było ciężkie i nieruchome, nizinne powietrze, które wspięło się w ślad za maszerującym słońcem i teraz, gdy dzień już się kończył, zostało uwięzione na polanie przed Twarzami w Skale. Niby oddech bogów, miało wkrótce wniknąć w butwiejącą glebę.
Karsa nie wątpił, że Urugal jest tu obecny, że zbliżył się do kamiennej powierzchni swej twarzy bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Przyciągnęła go moc ślubowania Karsy, obietnica powrotu chwały. Pozostali bogowie również byli blisko. Beroke Cichy Głos, Kahlb Milczący Łowca, Thenik Strzaskany, Halad Noszący Łubki, Imroth Okrutna i ‘Siballe Nieznaleziona. Wszyscy oni się przebudzili i łaknęli krwi.
A ja dopiero wstępuję na tę ścieżkę. Niedawno wkroczyłem w osiemdziesiąty rok życia i wreszcie zostałem prawdziwym wojownikiem. Słyszałem najdawniejsze słowa, szepty, o Wybrańcu, który zjednoczy Teblorów, połączy klany w jedno i poprowadzi je na niziny, by rozpocząć wojnę ludu. Owe szepty wyrażają obietnicę, a ta należy do mnie.
Niewidoczne ptaki oznajmiły nadejście zmierzchu. Była pora, by stąd odejść. W wiosce czekali na niego Delum i Bairoth. A także Dayliss, milcząca, lecz wierna słowom, które miał od niej usłyszeć.
Bairoth się wścieknie.
Wyspa ciepłego powietrza utrzymywała się na polanie jeszcze długo po odejściu Karsy Orlonga. Z miękkiej, błotnistej gleby nie znikały odciski jego kolan oraz obutych w mokasyny stóp, a na surowe oblicza bogów wciąż padał blask opadającego w dół słońca, mimo że na samą polanę wypełzły cienie.
Z ziemi wynurzyło się siedem postaci. Skórę miały pomarszczoną i pokrytą ciemnobrązowymi plamami, mięśnie wyschnięte, kości masywne, a z czerwonych jak ochra włosów skapywały krople czarnej, cuchnącej stęchlizną wody. Niektórym przybyszom brakowało kończyn, inni stali na rozłupanych, skruszonych bądź rozszarpanych nogach. Jeden z nich nie miał żuchwy, natomiast lewą kość policzkową i lewą połowę czoła drugiego spłaszczyło potężne uderzenie, które zniszczyło gałkę oczną. Każdy z siedmiu był w jakiś sposób uszkodzony. Niedoskonały. Wadliwy.
Gdzieś za skalną ścianą kryła się szczelnie zawarta jaskinia, która przez wiele stuleci była dla nich grobowcem. Okazało się jednak, że uwięziono ich w nim jedynie tymczasowo. Nikt się nie spodziewał, by mogli powrócić. Byli zbyt uszkodzeni, by móc nadal towarzyszyć swym kuzynom, zostawiono ich więc, zgodnie z obyczajem ich rodzaju. Wyrokiem za przegraną było porzucenie, unieruchomienie na wieki. Jeśli porażka była honorowa, nadal świadome szczątki zostawiano pod otwartym niebem, gdzie miały widok na świat zewnętrzny i znajdowały ukojenie w obserwacji mijających eonów. Tych siedmioro nie zachowało jednak honoru. Dlatego skazano ich na ciemność grobowca. Nie czuli z tego powodu goryczy.
Mroczny dar pojawił się później, spoza ich pogrążonego w ciemnościach więzienia. Razem z nim nadeszła szansa.
Trzeba było tylko złamać śluby i przysiąc wierność komuś innemu. Nagrodą za to miały być ponowne narodziny i wolność.
Ich kuzyni oznaczyli miejsce pochówku rzeźbionymi w skale twarzami. Każda z nich stanowiła szyderczą podobiznę, spoglądającą na świat niewidzącymi oczyma. Potem wypowiedzieli imiona winowajców, by dokończyć rytuału więzi. Imiona te po dziś dzień zalegały w tym miejscu z siłą wystarczającą, by wypaczyć umysły szamanów ludu, który schronił się w tych górach oraz na płaskowyżu o starożytnej nazwie Laederon.
Siedmioro siedziało bez słowa i ruchu na polanie, a wokół nich zapadał mrok. Sześcioro czekało, aż przemówi jeden, ale jemu się nie śpieszyło. Wolność dawała szaloną radość, nawet gdy była ograniczona do tej polany. Wkrótce już skruszą ostatnie łańcuchy: krótki zasięg wzroku wyrzeźbionych w skale oczu. Służba nowemu panu niosła ze sobą obietnicę podróży. Mieli na nowo odkryć cały świat i zadać śmierć niezliczonym wrogom.
– On jest odpowiedni – odezwał się wreszcie Urual, którego imię znaczyło Omszała Kość i którego Teblorzy znali jako Urugala.
Sin’b’alle – Porost Dla Mchu – która była ‘Siballe Nieznalezioną, nie kryła sceptycyzmu.
– Pokładasz zbyt wielką wiarę w tych upadłych Teblorach. Teblorach! Oni nic nie wiedzą. Nawet nie znają swego prawdziwego imienia.
– I ciesz się, że nie znają – poradził Ber’ok chrapliwym głosem, dobiegającym ze zmiażdżonego gardła. Miał skręcony kark i głowę skierowaną w bok, musiał więc obrócić całe ciało, by spojrzeć na skalne urwisko. – Masz zresztą własne dzieci, Sin’b’alle, i one są powiernikami prawdy. Jeśli chodzi o pozostałych, dla naszych celów lepiej byłoby, gdyby nie przypomnieli sobie zapomnianej historii. Ich ignorancja jest dla nas najlepszą bronią.
– Martwy Jesion mówi prawdę – poparł go Urual. – Nie udałoby się nam tak
wypaczyć ich wiary, gdyby byli świadomi swego dziedzictwa. Sin’b’alle wzruszyła wzgardliwie ramionami.
– Ten, który zwie się Pahlkiem, również był... odpowiedni. Twoim zdaniem, Urualu. Wydawał się godnym kandydatem na wodza moich dzieci. A mimo to zawiódł.
– Nie z własnej winy, lecz z naszej – warknął Haran’alle. – Byliśmy niecierpliwi, zanadto pewni swych możliwości. Zerwanie ślubów ograbiło nas ze znacznej części mocy...
– I co nam dał w zamian nasz nowy pan, Poroże Z Lata? – zapytał Thek Ist. – Tylko wątłą strużkę.
– A czego się spodziewałeś? – skontrował cicho Urual. – Dopiero wraca do sił po swych przejściach, tak samo jak my.
– Wierzysz więc, Omszała Kości, że ten wnuk Pahlka utoruje nam drogę ku wolności? – odezwała się Emroth. Jej głos był gładki jak jedwab.
– Wierzę.
– A jeśli znowu spotka nas rozczarowanie?
– Zaczniemy od nowa. Z dzieckiem Bairotha w macicy Dayliss.
– Kolejne stulecie czekania! – syknęła Emroth. – Niech szlag trafi tych długowiecznych Teblorów!
– Sto lat to nic...
– Nic, a zarazem wszystko, Omszała Kości! Doskonale wiesz, co mam na myśli.
Urual przyjrzał się kobiecie, którą trafnie zwano Zębatym Szkieletem. Przypomniał sobie jej jednopochwyconą postać, której głód był niezaprzeczalną przyczyną ich pradawnej porażki.
– Powrócił rok mojego imienia – oznajmił. – Kto spośród nas zaprowadził teblorski klan po naszej ścieżce tak daleko, jak ja? Ty, Zębaty Szkielecie? Porost Dla Mchu? Noga Z Włóczni?
Nikt się nie odezwał. Wreszcie z ust Martwego Jesiona wydobył się dźwięk, który można było uznać za śmiech.
– Jesteśmy cisi jak Czerwony Mech. Droga przed nami się otworzy. Tak obiecał nasz nowy pan. Jego moc powraca. Wybrany przez Uruala wojownik już w tej chwili prowadzi w swym łańcuchu zabójcy dwadzieścia dusz. I to teblorskich. Pamiętajcie też, że Pahlk wyruszył w drogę sam, a Karsa będzie miał za towarzyszy dwóch straszliwych wojowników. Gdyby zginął, zostanie jeszcze Bairoth albo Delum.
– Bairoth jest stanowczo za sprytny – warknęła Emroth. – Przypomina syna Pahlka, swego wuja. Co gorsza, jego ambicje dotyczą tylko własnej osoby. Udaje, że podąża za Karsą, ale w rzeczywistości trzyma rękę na jego plecach.
– A ja zkolei na jego – wyszeptał Urual. – Zapada już noc. Musimy wrócić do grobowca. – Pradawny wojownik odwrócił się. – Zębaty Szkielecie, trzymaj się blisko dziecka w macicy Dayliss.
– Właśnie w tej chwili karmię ją piersią – oznajmiła Emroth.
– To dziewczynka?
– Tylko w ciele. To, co ukształtuję w jej wnętrzu, nie będzie dziewczynką ani dzieckiem.
– Znakomicie.
Siedem postaci wróciło do ziemi, gdy tylko na niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy. Rozbłysły i spojrzały na polanę, na której nie było bogów. Na której nigdy nie było żadnych bogów.
Wioska leżała na kamienistym brzegu rzeki noszącej nazwę Laderii. Jej rwący, lodowaty nurt spływał z gór, rzeźbiąc głęboką dolinę, która przecinała iglasty bór, a potem kierował się ku jakiemuś odległemu morzu. Budynki miały podwaliny z głazów, a ściany z grubo ciosanych cedrów. Ich zaokrąglone, kryte grubą strzechą dachy porastał mech. Wzdłuż brzegów ustawiono stojaki, na których pełno było suszących się, pokrajanych w paski ryb. Za wąską zasłoną lasu kryły się polany, które wyrąbano, by stworzyć pastwiska dla koni.
Przez podnoszącą się między drzewami mgłę można już było wypatrzyć migotliwy blask ognisk. Karsa dotarł do domu ojca, mijając około tuzina koni, które stały na polanie, spokojnie i bezgłośnie. Jedyne zagrożenie dla nich stanowili rabusie, gdyż te olbrzymie zwierzęta hodowano na zabójców i górskie wilki dawno już nauczyły się ich unikać. Od czasu do czasu z gór schodził niedźwiedź
o rdzawej kryzie, ale działo się to na ogół w okresie tarła łososi i bestie nie były wtedy zainteresowane rzucaniem wyzwania koniom, psom z wioski ani jej nieustraszonym wojownikom.
Synyg przebywał w korralu służącym do tresury. Czesał Havoka, swojego najlepszego rumaka. Zbliżając się Karsa wyczuwał ciepło ciała zwierzęcia, choć było ono jedynie czarną plamą w ciemności.
– Czerwonooki nadal pozostaje na swobodzie – warknął Karsa. – Czy nie
chcesz nic zrobić dla syna? Jego ojciec nie przestawał czesać Havoka.
– Czerwonooki jest za młody na tak długą podróż. Jak już mówiłem...
– Ale to mój koń i pojadę na nim.
– Nie. Brak mu niezależności i nie towarzyszył jeszcze wierzchowcom Bairotha i Deluma. Będziesz jak cierń dla jego nerwów.
– Mam więc iść na piechotę?
– Dam ci Havoka, synu. Nocą trochę go rozruszałem i nie zdjąłem mu uzdy. Idź po ekwipunek, nim koń zanadto ostygnie.
Karsa milczał. Prawdę mówiąc, był zdumiony. Odwrócił się i ruszył w stronę domu. Ojciec zawiesił jego sakwę na belce kalenicy obok drzwi, żeby nie przemokła. Obok niej wisiał na szelkach miecz z krwawego drewna. Naoliwiono go, a na szerokiej klindze namalowano świeżą farbą godło wojenne Urydów. Karsa wziął oręż i założył szelki, tak by opleciona skórą rękojeść oburęcznego miecza sterczała mu nad lewym barkiem. Sakwa pojedzie na kłębie Havoka, przytroczona do pasa strzemion, choć większą część ciężaru będą dźwigały kolana Karsy.
W skład teblorskiego rzędu dla konia nie wchodziło siodło. Wojownik jechał na oklep, z nogami w wysokich strzemionach, tak że większa część jego ciężaru spoczywała tuż za kłębem wierzchowca. Wśród pochodzących z nizin łupów były siodła, lecz gdy założono je mniejszym nizinnym koniom, okazało się, że przenoszą ciężar jeźdźca znacznie do tyłu. Prawdziwy rumak powinien mieć zad swobodny, by móc wykonywać szybkie kopnięcia. Co więcej, wojownik musiał osłaniać szyję i głowę wierzchowca mieczem, a jeśli zaszła taka potrzeba, również chronionymi przez naramienniki przedramionami.
Karsa wrócił do oczekującego przy Havoku ojca.
– Bairoth i Delum czekają na ciebie u brodu – oznajmił Synyg.
– A Dayliss?
– Dayliss pobłogosławiła Bairotha, gdy tylko poszedłeś do Twarzy w Skale – odpowiedział Synyg pozbawionym wyrazu głosem. Karsa nie widział jego ukrytej w mroku twarzy.
– Bairotha?
– Tak.
– Chyba źle ją oceniłem – przyznał Karsa, walcząc z nieznanym mu dotąd uciskiem w gardle.
– Nic w tym dziwnego. Przecież jest kobietą.
– A ty, ojcze? Czy udzielisz mi swego błogosławieństwa? Synyg wręczył Karsie pojedynczą wodzę i odwrócił wzrok.
– Pahlk już to uczynił. Niech to cię zadowoli.
– Pahlk nie jest moim ojcem!
Synyg znieruchomiał w ciemności. Wydawało się, że zastanawia się przez chwilę.
– To prawda, nie jest – przyznał.
– Czyli, że mnie pobłogosławisz?
– A co właściwie miałbym pobłogosławić, synu? Siedmiu Bogów, którzy są fałszem? Chwałę, która jest pusta? Czy ucieszę się, gdy będziesz zabijał dzieci? Czy uradują mnie trofea, które przytroczysz sobie do pasa? Mój ojciec, Pahlk, chciałby odświeżyć blask swej młodości. Osiągnął już ten wiek. Jak brzmiały słowa jego błogosławieństwa, Karso? Czy życzył ci, byś zaćmił jego czyny? Nie sądzę. Rozważ starannie jego słowa. Podejrzewam, że przekonasz się, iż służyły raczej jemu niż tobie.
– „Pahlk, odkrywca ścieżki, którą podążysz, błogosławi twą podróż”. Tak brzmiały jego słowa.
Synyg milczał przez moment, a gdy się odezwał, syn wyczuł w tonie jego głosu cień smutnego uśmiechu, którego nie mógł zobaczyć.
– A nie mówiłem?
– Matka by mnie pobłogosławiła – warknął Karsa.
– Taka już dola matki. Ale uczyniłaby to z ciężkim sercem. Idź już, synu. Czekają na ciebie towarzysze.
Karsa warknął ze złością i wskoczył na szeroki grzbiet rumaka. Havok odwrócił głowę, czując ciężar nieznanego jeźdźca, po czym prychnął donośnie.
– On nie lubi nosić gniewu – dobiegł zmroku głos Synyga. – Uspokój się, synu.
– Co za pożytek z bojowego rumaka, który boi się gniewu? Havok będzie się musiał przyzwyczaić do nowego pana.
Karsa przełożył nogę przez koński grzbiet i szarpnięciem za wodzę zawrócił zgrabnie wierzchowca. Skinął dłonią, w której trzymał wodzę, i koń ruszył prowadzącą do wioski ścieżką.
Stały przy niej cztery krwawe słupy, upamiętniające złożone w ofierze rodzeństwo Karsy. W przeciwieństwie do innych Synyg niczym nie ozdobił rzeźbionych pali. Wyrył na nich tylko znaki składające się na imiona trzech synów i jednej córki, których oddano Twarzom w Skale, i rozlał odrobinę krewniaczej krwi, która nie przetrwała pierwszego deszczu. Nie było tu warkoczy owiniętych wokół wysokich jak mężczyzna słupów zwieńczonych zszytymi sznurem z jelit pióropuszami. Zwietrzałe drewno pokrywały jedynie pnącza, a tępe szczyty były usmarowane ptasimi odchodami.
Karsa uważał, że jego rodzeństwo zasługuje na lepsze upamiętnienie. Gdy nadejdzie pora ataku, będzie pamiętał imiona wszystkich czworga, by wykrzykiwać je w chwili zabójstwa. Kiedy nadejdzie ów czas, jego głos stanie się ich głosem. Zbyt długo już cierpieli z powodu ojcowskiego zaniedbania.
Ścieżka stała się szersza. Z obu stron ograniczały ją stare pniaki oraz niski jałowiec. Przed sobą widział czerwony blask ogni wioski oraz mroczne, przysadziste, stożkowate domostwa spowite kłębami dymu. Obok jednego z dołów na ogień czekały dwie dosiadające koni postacie. Trzecia, piesza, stała nieco z boku, owinięta w futra.
Dayliss. Pobłogosławiła Bairotha Gilda, a teraz przyszła się z nim pożegnać.
Karsa podjechał do nich, zmuszając Havoka do zwolnienia kroku. Był wodzem i zamierzał dać wyraz tej prawdzie. W końcu Bairoth i Delum czekali na niego. I który z nich trzech poszedł do Twarzy w Skale? Dayliss pobłogosławiła podwładnego. Czyżby Karsa otoczył się zbyt wysoką barierą? Taka jednak była dola tych, którzy dowodzili. Z pewnością to rozumiała. Jej zachowanie nie miało sensu.
Bez słowa zatrzymał rumaka przed nimi. Bairoth był masywniej zbudowany od Karsy, choć nie tak wysoki jak on, czy nawet jak Delum. Dawno już zdał sobie sprawę, że przypomina niedźwiedzia,
i zaczął świadomie naśladować to zwierzę. Zakołysał ramionami, jakby chciał je rozluźnić przed podróżą, i uśmiechnął się szeroko.
– Zaczynasz od śmiałego czynu, bracie – zagrzmiał basem. – Ukradłeś konia własnemu ojcu.
– Nie ukradłem go, Bairoth. Synyg dał mi Havoka wraz ze swym błogosławieństwem.
– Chyba mamy noc cudów. A czy Urugal wyszedł ze skały, by pocałować cię
w czoło, Karso Orlong? Dayliss żachnęła się na te słowa.
– Gdyby rzeczywiście zstąpił na ziemię śmiertelników, zastałby u swych stóp tylko jednego znaszej trójki.
Karsa nie odpowiedział ani słowem na sarkazm towarzysza. Skierował powoli spojrzenie na Dayliss.
– Pobłogosławiłaś Bairotha? Wzruszyła lekceważąco ramionami.
– Żal mi, że straciłaś odwagę – oznajmił Karsa. Spojrzała nań z nagłą furią. Wojownik uśmiechnął się i spojrzał na Bairotha i Deluma.
– „Gwiazdy zataczają krąg. Ruszajmy”. Bairoth zignorował te słowa. Zamiast udzielić rytualnej odpowiedzi, warknął:
– Nierozsądnie postąpiłeś, mszcząc się na niej za swą zranioną dumę. Gdy
wrócimy, Dayliss zostanie moją żoną. Uderzając ją, uderzasz mnie. Karsa znieruchomiał.
– Ależ, Bairoth – zaczął cichym, gładkim głosem – uderzam, kogo zechcę. Brak odwagi może się szerzyć jak zaraza. Czy jej błogosławieństwo okazało się dla ciebie klątwą? Jestem wodzem wojennym. Zachęcam cię, byś rzucił mi wyzwanie teraz, nim jeszcze opuścimy dom.
Bairoth zgarbił się i pochylił do przodu.
– To nie brak odwagi – wychrypiał – powstrzymuje moją rękę, Karso Orlong...
– Słyszę to z radością. „Gwiazdy zataczają krąg. Ruszajmy”.
Bairoth skrzywił się, zły, że mu przerwano. Chciał dodać coś jeszcze, ale się powstrzymał. Uśmiechnął się uspokojony, zerknął na Dayliss i skinął głową, jakby łączyła ich jakaś tajemnica.
– „Gwiazdy zataczają krąg. Prowadź nas, wodzu wojenny, ku chwale” – zaintonował.
– „Gwiazdy zataczają krąg. Prowadź nas, wodzu wojenny, ku chwale” – powtórzył po nim Delum, który dotąd przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa, z pozbawioną wyrazu twarzą.
Trzej wojownicy przejechali przez wioskę. Karsa prowadził, a dwaj pozostali podążali za nim. Starsi plemienia byli przeciwni tej wyprawie, nikt więc nie przyszedł ich pożegnać. Karsa wiedział jednak, że wszyscy słyszą ciężki, głuchy tętent kopyt ich rumaków i że pewnego dnia będą sobie czynili wyrzuty, iż nie widzieli ich odjazdu. Bez względu na wszystko, żałował, że nie było żadnego świadka oprócz Dayliss. Nawet Pahlk się nie pojawił.
Mimo to mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Być może Siedmiu. Urugal wzniósł się ku gwiazdom i mknie z prądem ich kręgu, spoglądając na nas z góry. Wysłuchaj mnie, Urugalu! Karsa Orlong zabije dla ciebie tysiąc dzieci! Złoży u twych stóp tysiąc dusz!
Nieopodal jakiś pies jęknął przez sen, ale się nie obudził.
Po północnej stronie doliny, nad wioską, na samym skraju lasu, stało dwudziestu trzech milczących świadków odjazdu Karsy Orlonga, Bairotha Gilda i Deluma Thorda. Widmowe postacie rysowały się niewyraźnie w mroku pod szerokolistnymi drzewami. Czekały bez ruchu jeszcze przez długi czas po tym, jak trzej wojownicy zniknęli im z oczu na wschodnim trakcie.
W ich żyłach płynęła krew Urydów, lecz zostali złożeni przez plemię w ofierze. Wszyscy byli spokrewnieni z Karsą, Bairothem albo Delumem. Każdego z nich w czwartym miesiącu życia oddano Twarzom w Skale. Matki położyły ich na polanie o zachodzie słońca, ofiarowały Siedmiu. Dzieci znikały przed świtem. Wszystkie trafiały w objęcia nowej matki.
Stawały się dziećmi ‘Siballe, ‘Siballe Nieznalezionej, jedynej spośród Siedmiu, która nie miała własnego plemienia. Dlatego stworzyła je dla siebie, tajemne plemię powstałe z sześciu pozostałych. Każdego informowała o jego pochodzeniu, by zachowali więź łączącą ich z niezłożonymi w ofierze krewniakami. Mówiła im również o ich szczególnym celu, przeznaczeniu, które należało wyłącznie do nich.
Zwała ich Znalezionymi i sami siebie również znali pod tym mianem, które było nazwą ich ukrytego plemienia. Mieszkali w ukryciu pośród kuzynów. Nikt w sześciu plemionach nawet sobie nie wyobrażał, że mogą istnieć. Wiedzieli, że niektórzy mogą coś podejrzewać, ale na podejrzeniach się kończyło. Mężczyźni tacy, jak Synyg, ojciec Karsy, który traktował żałobne krwawe słupy z obojętnością albo wręcz wzgardą, z reguły nie stanowili poważnego zagrożenia, niekiedy jednak ryzyko było realne i konieczne stawały się drastyczne kroki. Tak było w przypadku matki Karsy.
Dwudziestu trzech Znalezionych, którzy obserwowali początek podróży wojowników ukryci między drzewami, było braćmi i siostrami Karsy, Bairotha albo Deluma, lecz jednocześnie byli dla nich obcy, choć w tej chwili ów szczegół wydawał się mało istotny.
– Jeden powróci – zapowiedział najstarszy brat Bairotha. Bliźniacza siostra Deluma w odpowiedzi wzruszyła ramionami.
– Będziemy więc czekali na jego powrót – stwierdziła.
– Zaiste, będziemy.
Wszyscy Znalezieni mieli jeszcze jedną wspólną cechę. ‘Siballe naznaczała swe dzieci straszliwą blizną, zrywając ciało i mięśnie po lewej stronie od skroni aż po żuchwę. Uszkodzone w ten sposób twarze miały znacznie zmniejszoną zdolność wyrażania uczuć; ich lewe połowy na zawsze zamarły w grymasie przypominającym wyraz permanentnej trwogi. Z jakiegoś dziwnego powodu owo fizyczne uszkodzenie pozbawiało również intonacji ich głosy – albo może to bezbarwny głos ‘Siballe odciskał na nich swój wpływ.
Pozbawione intonacji słowa nadziei nawet dla ich uszu brzmiały fałszywie.
Wystarczyło to, by uciszyć tego, który przemówił. Jeden powróci. Być może.
Drzwi otworzyły się nagle za plecami Synyga, który nie przestał mieszać gotującego się nad ogniem gulaszu. Usłyszał cichy charkot, powłóczenie nogą, stukot laski uderzającej o framugę. Potem padło ochrypłe, pełne wyrzutu pytanie:
– Czy pobłogosławiłeś syna?
– Dałem mu Havoka, ojcze.
– Dlaczego? Pahlk zdołał w jakiś sposób nasycić to jedno słowo wzgardą, niesmakiem i podejrzliwością jednocześnie.
Synyg nadal się nie odwracał. Słuchał, jak jego ojciec wlecze się ze straszliwym wysiłkiem ku krzesłu stojącemu najbliżej paleniska.
– Havok zasługiwał na ostatnią walkę, a wiedziałem, że ja mu jej nie dam.
– Tak jak myślałem. – Pahlk usiadł ze stęknięciem na krześle. – Zrobiłeś to dla konia, nie dla syna.
– Może coś zjesz? – zapytał Synyg.
– Nie odmówię ci tego gestu.
Synyg pozwolił sobie na gorzki uśmieszek. Wyjął drugą miskę i postawił ją obok swojej.
– On zrównałby z ziemią górę, żebyś tylko ruszył się ze swego siennika – warknął Pahlk.
– Tego, co robi, nie robi dla mnie, ojcze, tylko dla ciebie.
– Uważa, że wyłącznie największa możliwa chwała pozwoli mu osiągnąć to, co konieczne. Zmazać hańbę, którą jesteś ty, Synygu. Jesteś karłowatym krzewem, który wyrósł między dwoma potężnymi drzewami, dzieckiem jednego, a ojcem drugiego z nich. Dlatego właśnie wyciągał rękę do mnie. Czy gryziesz się i zamartwiasz w cieniu między Karsą a mną? No cóż, wybór zawsze należał do ciebie.
Synyg napełnił obie miski i wyprostował się, by jedną wręczyć ojcu.
– Blizna, którą zarosła stara rana, nic nie czuje – stwierdził.
– Nieczułość nie jest cnotą. Synyg usiadł z uśmiechem na drugim krześle.
– Opowiedz mi jakąś historię, ojcze, tak jak robiłeś to kiedyś. W dniach po twoim triumfie. Raz jeszcze opowiedz mi o dzieciach, które zabiłeś. O kobietach, które powaliłeś. O płonących domostwach, ryku bydła i beczeniu owiec ginących w płomieniach. Chcę znowu ujrzeć w twych oczach odbicie tego ognia. Rozpal go na nowo, ojcze.
– Synu, gdy wspominasz tamte dni, słyszę tylko tę cholerną babę.
– Jedz, ojcze, bo inaczej obrazisz mnie i mój dom.
– Zjem.
– Zawsze byłeś sumiennym gościem.
– Nie inaczej.
Obaj mężczyźni nie powiedzieli już ani słowa, dopóki nie skończyli posiłku. Potem Synyg odstawił miskę. Wstał, uniósł naczynie, z którego jadł Pahlk, odwrócił się i cisnął je w ogień.
Jego ojciec wybałuszył oczy. Synyg przeszył go groźnym spojrzeniem.
– Żaden z nas nie dożyje chwili powrotu Karsy. Łączący nas most został zerwany. Jeśli jeszcze kiedyś przyjdziesz do mych drzwi, zabiję cię, ojcze.
Wyciągnął ręce, podniósł Pahlka na nogi, pchnął prychającego ze złością starca ku drzwiom i bezceremonialnie wyrzucił go na dwór. Laska pofrunęła w ślad za nim.
Wędrowali starym szlakiem, który biegł równolegle do grzbietu gór. Tu i ówdzie blokowały go osypiska pozostałe po dawnych skalnych lawinach, które uniosły ze sobą jodły i cedry ku leżącym niżej dolinom. Na głazach wyrosły krzewy i szerokolistne drzewa, utrudniające przejście. Dwa dni i trzy noce drogi przed nimi leżały ziemie Rathydów, a ze wszystkich teblorskich plemion to z Rathydami Urydowie wojowali najczęściej. Napady i okrutne morderstwa połączyły oba plemiona motkiem nienawiści, który ciągnął się całe stulecia w przeszłość.
Karsa bynajmniej nie zamierzał przemknąć się niepostrzeżenie przez tereny należące do Rathydów. Planował utorować sobie krwawą ścieżkę, pomścić prawdziwe i urojone zniewagi, a także dodać do swej kolekcji dwadzieścia lub więcej teblorskich dusz. Świetnie wiedział, że dwaj podążający za nim wojownicy sądzą, iż ich podróż będzie pełna ukrywania się i forteli. W końcu było ich tylko trzech.
Ale jest znami Urugal. Nastała jego pora. I w jego imię oznajmimy swą obecność, znacząc ją krwią. Brutalnie obudzimy szerszenie w ich gnieździe. Rathydowie poznają imię Karsy Orlonga i nauczą się go bać. A po nich również Sunydowie.
Rumaki stąpały ostrożnie po luźnym osypisku pozostałym po niedawnej skalnej lawinie. Ostatnia zima była bardzo śnieżna. Karsa w całym swym życiu nie widział takich ilości śniegu. Na długo przed tym, nim Twarze w Skale przebudziły się, by objawić starszym w snach i podczas transów, że pokonały dawne duchy Teblorów i żądają teraz hołdów, na długo przed tym, nim zdobywanie nieprzyjacielskich dusz zajęło pierwsze miejsce wśród aspiracji ich ludu, duchami, które władały krainą i jej mieszkańcami, były kości ze skały, ciało z gleby, włosy i futro zlasów i łąk, a ich oddech był zmieniającym się z każdą porą roku wiatrem. Zima przychodziła i odchodziła, wywołując wysoko w górach gwałtowne burze – odbicie wysiłków toczących ze sobą wieczną wojnę duchów. Lato i zima były jak jedno: nieruchome i suche, ale to pierwsze zdradzało oznaki wyczerpania, natomiast zima przynosiła ze sobą niepewny, lodowaty pokój. Dlatego Teblorzy traktowali lato z sympatią należną zmęczonym walką duchom, natomiast zimą gardzili za słabość jej
ascendentnych wojowników, gdyż iluzja pokoju nie ma żadnej wartości.
Zostało jeszcze niespełna dwadzieścia dni wiosny. Częstotliwość i furia nawałnic słabły. Choć Twarze w Skale już przed wiekami unicestwiły dawne duchy, a im samym upływ pór roku wydawał się obojętny, Karsa wyobrażał sobie po cichu, że on i jego dwaj towarzysze są zwiastunami ostatniej burzy. Ich miecze z krwawego drewna staną się dla niespodziewających się ataku Rathydów i Sunydów echem starodawnego gniewu.
Zostawili za sobą osypisko. Ścieżka schodziła zakolami do płytkiej doliny. Rozciągająca się w niej górska łąka lśniła jasno w blasku popołudniowego słońca.
– Powinniśmy rozbić obóz na drugim końcu tej doliny, wodzu wojenny – odezwał się jadący za plecami Karsy Bairoth. – Konie potrzebują odpoczynku.
– Być może twój koń go potrzebuje, Bairoth – warknął Karsa. – Dźwigasz na swych kościach zbyt wiele nocy spędzonych na ucztowaniu. Mam nadzieję, że ta wyprawa znowu zrobi z ciebie wojownika. Twoje plecy za często ostatnio spoczywały na słomie.
Kiedy Dayliss cię dosiadała. Bairoth roześmiał się, lecz nie odpowiedział ani słowem. – Mój koń również potrzebuje odpoczynku, wodzu wojenny – zawołał Delum. –
Ta łąka świetnie się nadaje na obozowisko. Są tu królicze nory. Zastawię sidła. Karsa wzruszył ramionami.
– Widzę, że muszę taszczyć za sobą dwa ciężkie łańcuchy. Ogłuszyły mnie bojowe okrzyki waszych żołądków. Niech i tak będzie. Rozbijmy obóz.