Siedziba zajmowana przez Polaków znajdowała się tuż za katedrą Jezusa Triumfatora, pośrodku pięknego, rozległego ogrodu. Był to dwupiętrowy pałac z wieżą w kształcie kopuły, do wejścia prowadziły białe kolumny i szerokie, marmurowe schody. Strażnikom przy bramie pokazałem list z pieczęcią i wtedy służący bez zwłoki zaprowadzili mnie do komnaty, w której urzędował poseł. Wojewoda Andrzej Zaremba był wielkim, brzuchatym mężczyzną o długich, siwych wąsiskach i czaszce okolonej wianuszkiem równie siwych włosów. Miał roześmiane, niebieskie oczy i mięsiste usta, znamionujące obżartucha oraz smakosza. Z wyglądu przypominał bogatego, swawolnego kupca lub poczciwego właściciela ziemskiego. Z tego, co wiedziałem, nie był jednak ani swawolny, ani poczciwy. Za to nieprawdopodobnie bogaty. Polskie poselstwo na ulice naszej stolicy wjechało, prowadząc czterdzieści rumaków szlachetnej krwi, z których każdy miał kopyta podkute złotymi podkowami. I Polacy nie przejmowali się, kiedy konie je gubiły. Oczywiście ku ogromnej
uciesze gawiedzi. Podobno nawet padło kilka trupów w zażartej walce, jaką nasi mieszczanie stoczyli o złote podkowy.
– Wasza dostojność. – Pochyliłem się na tyle głęboko, by ukłon można było uznać za wystarczający dowód szacunku, lecz nie na tyle, by odebrano go jako oznakę służalczości.
– Siadajcie no, siadajcie, mistrzu inkwizytorze – zaprosił Zaremba po łacinie. – Gość w dom, Bóg w dom, jak powiadają. – Gestem rozkazał służącemu, by nałożył mi jedzenie i nalał wina.
Podziękowałem, siadając w fotelu obitym purpurowym, jedwabnym adamaszkiem.
– Słyszeliście o wypadkach, jakie zaszły w czasie audiencji, której raczył nam udzielić Najjaśniejszy Cesarz? – spytał prosto z mostu.
– Kto nie słyszał, jaśnie panie. Całe miasto...
Pokiwał głową, na widelec o dwóch ostrzach nasadził ogromny kawał mięsiwa, przeżuł i popił winem. Służący bez słowa napełnił jego kielich.
– Pijcie, inkwizytorze, bo nie lubię sam zalewać pały.
Posłusznie wziąłem kielich i nim wypiłem, przyjrzałem się temu kosztownemu naczyniu. Na podstawie stała figura brodatego Atlasa, który mocarnymi ramionami podtrzymywał czarę kielicha, niczym sklepienie niebieskie. Oczywiście wszystko było rzeźbione w złocie, zaś na boku czary pysznił się wizerunek wspiętego na dwie łapy lwa, górującego nad hełmem w koronie. Herb Zarembów. Wypiłem. Mlasnąłem, gdyż wino było naprawdę przedniej próby. Sługa natychmiast dolał mi do pełna.
– Dziwne to wydarzenie, nie sądzicie?
– Zgadzam się, wasza dostojność. Lecz już starożytni lekarze pisali, że szaleństwo objawia się u niektórych ludzi jak piorun z jasnego nieba. Bywa skutkiem przemęczenia, obżarstwa, opilstwa, życiowych tragedii... Czai się niby wąż, bezgłośne, niewidoczne, by nagle zaatakować i ukąsić z całej mocy.
– Być może. – Wypił znowu, przechylając głowę mocno do tyłu. Policzki pokryły mu się lekkim rumieńcem. – Pijcie, pijcie – ponaglił mnie.
Wojewoda, jak widać, był człowiekiem niestroniącym od trunkowych uciech, a ponieważ wino z jego zapasów było najwyższej jakości, więc mogłem tylko cieszyć się, że nie ma nawyku, by skąpić go gościom.
– Słyszałem o was – rzekł pozornie nie na temat. – Doniesiono mi, żeście są przyjacielem przyjaciół. – Poczułem na sobie badawczy wzrok niebieskich oczu.
– Staram się pomagać bliźnim, kiedy są w potrzebie – odparłem.
– I słusznie. – Polak skinął głową. – Więc teraz pomożecie mnie.
Nie powiem, iż nie spodziewałem się podobnego obrotu spraw, ale nie powiem też, że nie zaniepokoił mnie fakt tak szybkiego spełnienia przewidywań.
– Jestem lojalnym sługą Najjaśniejszego Cesarza – rzekłem oględnie.
– I słusznie – powtórzył wojewoda. – Tej lojalności nikt nie zamierza wystawiać na próbę. Każdy poddany powinien dochować wiary swemu suzerenowi, gdyż właśnie tak, nie inaczej ułożono świat. Zdrowie cesarza! – Wzniósł kielich.
– Posłuchajcie, inkwizytorze – ciągnął dalej, kiedy już spełniliśmy toast. – Wiem, żeście człowiek biegły w odkrywaniu wszelakiego plugastwa, które Szatan w swej złości zsyła na lud Boży. I do tego właśnie was potrzebuję.
Zrozumiałem, rzecz jasna, że chodzi mu o odkrywanie tajemnic, nie zsyłanie plugastwa, niemniej uśmiechnąłem się w myślach. Tylko w myślach, ponieważ wojewoda nie sprawiał wrażenia człowieka, którego bawiłoby, iż wytyka mu błędy człowiek niższego stanu.
– Jeśli macie jakiekolwiek podejrzenia co do zbrodni czarostwa bądź herezji, dostojny panie, być może należałoby oficjalnie powiadomić Inkwizytorium...
Huknął pięścią w stół, aż zadrżały talerze i kielichy, a ja urwałem w pół zdania.
– Sto złotych dublonów – oznajmił – za twój czas, fatygę oraz zdolności. Kolejne trzy setki, jeśli znajdziesz coś, za co warto zapłacić.
Spojrzał na mój wypełniony (znowu!) po brzegi kielich.
– A wy co? Ślubowaliście wstrzemięźliwość?
– Z całą pewnością nie, jaśnie oświecony panie – odparłem. – I pokornie proszę, by wolno mi było wznieść toast za zdrowie znamienitego króla Władysława.
– Zezwalam. – Wojewoda opróżnił kielich pomiędzy sylabami „zez” i „walam”, ale tak szybko, iż przerwy niemal nie dało się usłyszeć.
– To królewskie honorarium. – Wróciłem do rozmowy, a ponieważ faktycznie byłem zdumiony wysokością oferowanej kwoty, musiało to zabrzmieć bardziej niż szczerze.
Wojewoda się uśmiechnął.
– Lecz nadal nie wiem, za jakie usługi miałbym je otrzymać.
– Dziwne przypadki zdarzają się ostatnio w otoczeniu twego władcy, inkwizytorze.
Morderstwo żony, kradzież klejnotów, napaść na samego cesarza, a teraz to...
– Zaraz...