A w sobotę wieczorem, kiedy spotkałem się z nią w Rexie, jak zwykle zgodnie z naszymi ustaleniami, grali The Masquerade Is Over, gdy weszła razem z Bessy z zimnej ulicy, przyjęta z powrotem do mojego towarzystwa… Niewypowiedzianie piękna, jak nigdy przedtem, kilka kropli rosy w czarnych włosach niczym gwiazdki w jej oczach i różaność promieniująca ze słodkich wybuchów śmiechu, dźwięczących jeden po drugim… Znów czuła się dobrze, piękna i znów nie do zdobycia na zawsze… Jak ciemna róża.
Jej palto pachnie zimą i radością w moich ramionach. Wszędzie jej kokieteryjne spojrzenia… Impulsywne, szybkie spojrzenia na mnie, żeby się zaśmiać, skomentować coś albo skrytykować i wyprostować mój krawat. Nagle zarzuca mi ręce na szyję i przysuwa oczy, swoją twarz do mojej, niepohamowana jak szloch, żeby mnie uściskać, wybłagać ze mnie miłość, mieć mnie i chciwie posiadać, szepcze mi do ucha… Zimne, wijące się, nerwowe dłonie w moich, nagły uścisk i strach, olbrzymi smutek wszędzie dokoła jak skrzydła… „Biedna Maggie!”, pomyślałem… Szukam czegoś do powiedzenia… Ale nie ma nic do powiedzenia… A jeśli byś coś powiedział… Słowa runęłyby ci z ust jak dziwne, mokre drzewo… Jak deseń czarnych żył w ziemi grobu jej wuja i wszystkich wujów… Niewypowiedziany… Niebosiężny… Rozdarcie.
Ramię w ramię patrzyliśmy na tańce, oboje niemi i posępni. Dorosła miłość rozdarta w ledwie dojrzałych piersiach.