...gdy jego trzynastoletni syn został oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci sekretarki prawnika, ten z miejsca zabrał się za obronę. Nie, nie z miłości, wierzył po prostu, że to poprawi medialny wizerunek firmy, a kto wie, może i uczyni znośniejszym własne małżeństwo. Podobała mu się wizja ojca lwa walczącego z bandą szakali o dobre imię niewinnego syna. Bo on musiał być niewinny. W końcu to, co uznał za pewne pierwszy adwokat w tym kraju, przed sądem też zawsze okazywało się prawdą.
Proces nie przyniósł niespodzianek. Świadkowie tak naprawdę niewiele widzieli, a pełna łez i urywanych zdań opowieść chłopca na wszystkich wywarła odpowiednie wrażenie.
„Jak bowiem, wysoki sądzie — przemawiał potem z żarem obrońca — winny ma być trzynastolatek, który miał nieszczęście wejść do biura dwudziestosześcioletniej kobiety dokładnie w chwili, gdy ta właśnie malowała paznokcie. Uściślijmy, malowała je, siedząc na parapecie i mając za sobą otwarte okno. Czego był winny? Że nie zapukał głośniej? Zostawiam to pod rozwagę wysokiego sądu…”
Werdykt mógł być tylko jeden. I właśnie podczas jego ogłaszania, gdy padło słowo „niewinny”, kąciki ust Gerarda nagle powędrowały do góry. Z początku mogło to uchodzić za wyraz szczęścia, zaraz jednak uśmiech zmienił się w nieprzyjemny grymas człowieka, który zakpił sobie ze wszystkich. Przekonany, że nikt nie patrzy, bezgłośnie wyszeptał kilka słów, z których przyglądający mu się ojciec odczytał tylko jedno: „suka”.
Dostrzegł też, że ręka wciąż siedzącego na ławie oskarżonych chłopca wędruje nagle pod stolik, ku kroczu. Była to jedna z niewielu chwil w życiu Wiernego, gdy odezwały się w nim wyrzuty sumienia… i strach.
Niecały miesiąc później adwokat umieścił syna w szwajcarskim zakładzie dla nadpobudliwych z wyraźnym poleceniem, by niczego mu nie brakowało. Bał się, że jeśli czegoś będzie potrzebował, może zechcieć wrócić. I zostać.
Nie wrócił, a przynajmniej nie na stałe. Przez lata na polecenie różnych lekarzy przenosił się z zakładu do zakładu z krótkimi przerwami, podczas których przyjeżdżał do domu i zaraz robił jakieś głupstwo. Czasem coś ukradł, czasem kogoś pobił. Nigdy jednak nie spróbował już niczego podobnego do akcji z sekretarką. Na swoje szczęście, bo wówczas lew z całą pewnością sprzymierzyłby się z szakalami. I wsadziliby gnojka. Na wieki.
— Coś ci przyniosłem — oznajmił Gerard, rozpinając teczkę. Jego uśmiech nadal był ciepły i niewinny, Grzegorz jednak wiedział, że to tylko kwestia czasu.
„Pewnie zmieni się, gdy pokaże mi swój prezent — pomyślał. — Najpewniej rękę swojej nowej ofiary. Albo głowę”. Wbrew obawom ojca trzydziestolatek włożył rękę do teczki i wydobył z niej spięty gumką plik zdjęć. Ale co do jednego starszy Wierny miał absolutną rację — na twarzy syna pojawił się grymas złośliwego tryumfu.
— Wiesz, tato — zaczął, zdejmując ze zdjęć gumkę — kiedyś myślałem, że robisz to wszystko dla mojego dobra. Te wszystkie pieniądze, firmy, ciągle nowe zakłady, do których mnie posyłałeś przekonany o mojej chorobie. Byłem pewien, że to wszystko po to, bym mógł kiedyś przybyć tu w glorii i chwale i stać koło twojego boku, kiedy budujesz imperium. A potem, gdy odejdziesz, dalej kontynuować twe dzieło.
Uporał się z gumką i rozłożył zdjęcia w wachlarzyk jak pokerzysta swoje karty — nic nieznaczącymi grzbietami do przeciwnika, obrazkami ku sobie. Przez chwilę sycił się ich widokiem, jakby dostał co najmniej karetę z ręki.
— Dopiero niedawno ktoś uświadomił mi, że to bzdura. Że trzymasz mnie z dala od siebie, bym nie poznał twojej tajemnicy. Tego, że to ty jesteś chory.
Rzucił zdjęcia na biurko. Niektóre z nich upadły na podłogę, większość jednak wylądowała na blacie. Ukazywały Grzegorza Wiernego w udziwnionych seksualnych pozach. W skrajnie różnych miejscach i z różnymi partnerkami. Najstarsza mogła mieć czternaście lat.
Prawnik przyglądał się fotografiom z przerażeniem, ale — co z całej siły starał się zwalczyć — także z rosnącym podnieceniem. Nie miał pojęcia, kto i jakim cudem mógł je wykonać, był przecież, kurwa, taki ostrożny! Nikt go nigdy nie widział.
Zerknął na wciąż uśmiechniętego syna i wiedziony nagłym odruchem rzucił się na biurko, zagarniając zdjęcia pod siebie. Pogniótł przy okazji całą stertę dokumentów, ale nie zważał na to. Widok tych fotek, świadomość, że co najmniej dwie osoby (w tym jego głupi syn, głupi i szkodliwy skurwiel !!!) poznały jego tajemnice, zaćmiła mu resztki zdrowego rozsądku. Chciał krzyczeć, skoczyć gówniarzowi do gardła i zetrzeć z jego twarzy ten głupi uśmiech. Wydrzeć z niego nazwisko tego cholernego paparazzi, a potem wyrzucić Gerarda przez to pieprzone okno za plecami, tak jak on zrobił kiedyś z tamtą sekretarką…
Tymczasem syn adwokata ponownie sięgnął do aktówki i wydobył z niej lśniący, chromowany pistolet. Przez moment przyglądał się, jak ojciec wodzi spojrzeniem od jednego do drugiego zdjęcia, po czym niespiesznie odbezpieczył broń i wycelował.
— Czas, byś oddał mi, ojcze, co do mnie należy — szepnął.
Siła strzału prawie zdmuchnęła pochylonego nad biurkiem prawnika z krzesła. Jego głowa wgniotła się niczym gliniany dzbanek uderzony młotem, a zaraz potem spomiędzy przypominających wypiętrzoną krę kawałków kości wypłynął płyn barwy herbacianej. Dłonie o rozczapierzonych palcach drgały jeszcze przez moment, jakby usiłowały zagarnąć leżące w ich zasięgu fotografie, po czym nagle znieruchomiały. Podobnie jak błyskające białkami oczy.
Gerard siedział przez chwilę, wpatrując się w trupa. Trochę mało wyglądało to wszystko na samobójstwo, jak początkowo sobie zaplanował, ale co mu tam! Pewnie równie mało przekonująco wyglądał ten pieprzony portier i facet od monitorów. No i oczywiście windziarz. Zbiorowe samobójstwo w firmie prawniczej — wyobraził sobie nagłówki w gazetach i parsknął śmiechem.
Włożył pistolet do aktówki, zapiął ją i nie przestając się śmiać, wstał, by ruszyć ku wyjściu.
Był już przy drzwiach, gdy nagle usłyszał za plecami głośny huk. Ktoś z impetem zasunął szufladę. Gerard odwrócił się… i zamarł. Za biurkiem stał trup jego ojca i mierzył do niego z rewolweru. Oczy Grzegorza Wiernego — zmarłego śmiercią tragiczną wybitnego prawnika, wesołego filantropa i założyciela największej kancelarii adwokackiej w kraju — płonęły czerwienią. Całe.
— Muszę ci chyba podziękować — szepnął trup głosem kogoś, kto właśnie przełknął rozgrzaną dawkę ołowiu. — Choć podróż z piekła nie należy do najprzyjemniejszych.
Zerknął w stronę leżącej w rogu biurka paczki papierosów.
— Mentolowe — rzucił z uśmiechem. — Super! Chcesz jednego? W filmach skazani zawsze chcą.
Wsparty o framugę drzwi Gerard próbował coś powiedzieć, ale słowa nie chciały przejść mu przez gardło.
— T…tato? — wydusił w końcu. Trup spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Tato? — powtórzył, lewą ręką odgarniając opadający mu na twarz płat skóry porośnięty cienkimi siwymi włosami. Wyszczerzył wesoło zęby. — A co tam! Może być i „tato”.
Lekko opuścił broń, jakby się zastanawiał, a potem gwałtownie uniósł ją i władował cały magazynek w pierś Gerarda.
Trup Grzegorza Wiernego zapalił papierosa i pilotem włączył wieżę stereo. Biuro wypełnił głos wielkoustego Stevena Tylera z Aerosmith. Śpiewał „Janie’s Got a Gun” jak zwykle z charakterystyczną dla siebie ekspresją, ale ożywieniec miał dobre ucho i znał ten kawałek doskonale. Mógłby się założyć, że to nowa wersja, nagrana specjalnie na jakąś okazję. Coś było nie tak z solówkami, gitarzysta wyraźnie gubił dźwięki. Ale i tak dawał radę. — Now the Janie’s got a gun. She’s never gone to be the same — zanucił wraz z wokalistą, podchodząc do leżących przy drzwiach zwłok i zdejmując z nich koszulę. Urwał kawałek i zawiązał na głowie jak chustę. Zachrzęściły pokruszone kości czaszki, ale nawet się nie skrzywił. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nic nie poczuł. Zaciągnął się papierosem i zerknął w stronę masek. Jedna z nich przykuła jego uwagę — skrzywiona w obleśnym uśmiechu zarośnięta twarz z koźlimi rogami i bródką.
Podszedł do niej i przeczytał widniejącą pod spodem tabliczkę. Satyr, materiał: skóra, pochodzenie: Grecja.