Lepiej zostać w domu niż pojechać do "raju"? Tego nie powiedzą Wam biura podróży!
Lepiej zostać w domu niż pojechać do "raju"? Tego nie powiedzą Wam biura podróży!
Lepiej zostać w domu niż pojechać do "raju"? Tego nie powiedzą Wam biura podróży!
- *W jaki sposób oszukują nas biura podróży i zagraniczne hotele? *
- *Czy jadąc na wakacje, możemy "płacić i wymagać"? *
- *Czy egzotyczne miejsca oferują jeszcze coś oprócz takich samych hoteli, pamiątek i przepełnionych plaż? *
- *Na czym polega tzw. efekt Torremolinos? *
- *Jaka jest ciemna strona wczasów all-inclusive? *
- I co możemy z tym zrobić? Czy najlepszym rozwiązaniem jest zostać w domu lub spędzić urlop gdzieś w Polsce?
Na te i wiele innych pytań związanych z ciemną stroną globalnego przemysłu turystycznego odpowiadamy na kolejnych stronach galerii. Nakładem Czarnego ukazała się niedawno świetny zbiór reportaży na ten temat - * Witajcie w raju Jennie Dielemans*.
Eksploatacja Wysp Kanaryjskich
„Na Gran Canarii, graniczących z nią wyspach, a także na całym hiszpańskim słonecznym wybrzeżu nastąpił niespotykany dotychczas boom budowlany, który chociaż początkowo zapewnił miejsca pracy i niezły dochód dla licznych biur podróż i właścicieli hoteli, z czasem przyniósł również spekulacje, nadmierną eksploatację, korupcję, samowolę budowlaną, góry śmierci, nielegalne ścieżki i wyrządził poważne szkody w środowisku wodnym” – odpowiada Jennie Dielemans , szwedzka dziennikarka, reporterka i felietonistka, która przyjrzała się dokładniej temu problemowi.
Wszędzie dostaniesz to samo
Zdaniem autorki, wnioski, które wyciągnięto na Gran Canarii, wykorzystuje się z powodzeniem do dzisiaj w wielu miejscach naszego globu:
„W sklepikach z pamiątkami sprzedaje się te same importowane muszle, T-shirty z nazwą miejscowości wypoczynkowej, sarongi, czapki z daszkiem i słomkowe kapelusze, kremy z filtrem i okulary przeciwsłoneczne, widokówki z opustoszałą plażą, „pozdrowieniami z” albo innym, równie częstym motywem rozebranej dziewczyny lub chłopaka w mniej lub bardziej śmiesznej, czy też wyzywającej pozycji”.
Egzotycznie jak w domu
Innymi słowy, nieważne, gdzie się wybieramy, dobrze wiemy, czego możemy się spodziewać. Choć rzekomo poszukujemy tego, co „niezbadane” i „egzotyczne”, tak naprawdę także na drugim końcu świata chcemy się czuć jak w domu.
Potrzeba odrobiny lokalnego kolorytu
I tak, przykładowo, w Tunezji odpowiednikiem są tanie napoje, dania na bazie kuskusu i popisy Beduinów na koniach, a na Krecie tzw. „wieczór kreteński” z pokazem tańca Zorby. „Celem wyjazdów od zawsze było dobrze zjeść, czegoś się napić, a potem zobaczyć jeden czy dwa tańce ludowe i uwiecznić je na zdjęciu” – czytamy w Witajcie w raju .
Nieistotny jest fakt, że wspomniany taniec (bardzo często uważany za ludowy i istniejący od wieków), został wymyślony specjalnie dla Anthony’ego Quinna do filmu Grek Zorba z 1964 roku.
Urlop jak powrót do domu
Dielemans w czasie swoich podróży do różnych odległych miejsc rozmawiała z turystami ze Szwecji, Wielkiej Brytanii, Kanady czy Australii i w Witajcie w raju przytacza niektóre ich wypowiedzi. Na swojej drodze spotkała na przykład starszą parę, która każdego lata od 1972 roku przyjeżdża do tego samego hotelu na Gran Canarii.
„Mamy poczucie, jakbyśmy wracali do domu. Czujemy się tu bezpieczni. Znam tu wszystkich ludzi i wszystkie drogi, mam odwagę wyjść, nie boję się. Gdybyśmy byli gdzieś indziej, pewnie bym się bała” – opowiada Ingegerd Ahlman.
Na czym polega efekt Torremolinos?
„Ale potem nadszedł boom budowlany, tłumy turystów i eksploatacja na masową skalę, a Torremolinos straciło dobrą opinię. Za dużo hoteli, turystów, narkotyków – brudno i nieprzyjemnie. Został już tylko jeden argument „za”: jest tanio” – pisze szwedzka dziennikarka.
Efekt Torremolinos dotyka wiele miejscowości turystycznych na całym świecie i najczęściej radzono sobie z nim w ten sam sposób. Gdy w latach 90. swój dawny status utraciła Majorka (nagle zaczęło tam być więcej wolnych łóżek hotelowych niż w całej Grecji!), a główną klientelę zaczęli stanowić zalani w trupa Anglicy, rozpoczęło się… wyburzanie hoteli i coś, co można określić mianem liftingu wyspy:
„Posadzono drzewa, otwarto nowe centrum handlowe, zbudowano spa, wysprzątano plaże, a w miejsce Magaluf [miejscowość na Majorce] zaczęto używać nowej nazwy – Costa de Calvia”. Efekt Torremolinos nie ominął też Wysp Kanaryjskich.
Rozwój, ale też śmieci i ścieki
„Dla mieszkańców rozwój turystyki może z początku oznaczać, że ziemię na wybrzeżu, wcześniej niewiele wartą, uda się sprzedać za duże pieniądze […].* Przyjeżdża coraz więcej turystów, buduje się coraz to nowe hotele, zwykle w zawrotnym tempie, nie zważając na środowisko naturalne czy na interes przyszłych pokoleń. Inwestorzy robią szynko duże pieniądze, większość zabierają jednak ze sobą, bo rozglądają się już za nowymi plażami, choćby na Karaibach*” – czytamy w Witajcie w raju .
Dielemans zwraca uwagę, że po tych inwestycjach zostają nie tylko miejsca pracy, lecz także „liczne ślady ingerencji na brzegu, ścieki spływające prosto do morza, zaśmiecone plaże, wysypiska, brak wody i infrastrukturę, która powstała, by służyć turystom, a nie mieszkańcom”.
Podglądanie rdzennych mieszkańców
Wcześniej była to głównie domena backpackerów (podróżujący do tanich/biednych krajów turyści z plecakami), dzisiaj to jedna z najszybciej rozwijających się gałęzi turystyki. Przykładowo w Tajlandii turyści obok tygodnia spędzonego na plaży chcą się spotkać z miejscową ludnością, w Australii – z Aborygenami, a w Kenii – z Masajami.
To, że coraz więcej turystów chce podglądać życie rdzennych mieszkańców ma oczywiście swoje zalety (ubogie miejscowości potrzebują pieniędzy chociażby na renowację dróg i domów, dodatkowe miejsca pracy itd.), ale także wady (narkotyki i prostytucja oraz wyciek pieniędzy, które często nie trafiają do mieszkańców, lecz do biur podróży i właścicieli hoteli w Hanoi).
Zapalniczki amerykańskich żołnierzy i drinki B-52
Kontrowersje może budzić fakt, że Wietnam reklamuje się dzisiaj używając motywu wojny z USA, ale Dielemans słusznie zwraca uwagę, że to nie pomysł mieszkańców Hanoi, lecz dostosowanie się do potrzeb turystów:
„Jeszcze zanim wsiądziemy do samolotu, mamy gotowe wyobrażenie miejsca, do którego wybieramy się w podróż. […] to nasze oczekiwania sprawiły, że możemy dziś jechać na wycieczkę do DMZ [strefa zdemilitaryzowana], kupić nieśmiertelniki czy zapalniczki amerykańskich żołnierzy”.
To turyści z Zachodu wręcz wymusili na miejscowej ludności istnienie klubów o nazwach Apocalypse Now [Czas apokalipsy] oraz drinków B-52 [B-52 to nazwa amerykańskich bombowców często używanych w czasie wojny w Wietnamie].
Odwiedzamy Wietnam znany z filmów
„To, co pragniemy przeżyć, nie ma nic wspólnego z Wietnamem. To nasz własny obraz Wietnamu, który znamy z amerykańskich filmów” – twierdzi antropolog społeczny Victor Alneng w artykule What the fuck is a Vietnam, a Edward Bruner w Transformation od Self in Tourism dodaje, że „rynkiem turystycznym rządzą zachodnie wyobrażenia. Płacimy, żeby zobaczyć coś, co powstało pod wpływem naszych własnych protekcji”.
Dielemans przywołuje w Witajcie w raju dyskusję spotkanych w Wietnamie turystów, którzy rozmawiali na temat swoich ulubionych filmów o wojnie z USA. „Mam wrażenie, jakbym był tu już tysiąc razy” – mówi młody, około dwudziestoletni, Amerykanin, a Kristina z Nowej Zelandii zdradza, w jakim celu tak naprawdę przyjechała do Wietnamu.
Otóż, zamierza zrobić sobie krzywdę. Dlaczego? „Oczywiście nie mam na myśli nic poważnego. Chodzi o to, żeby została mi po tym jakaś rana. Jak wrócę do domu i znajomi będą się mnie pytać „Kris, a co ci się stało?”, będę mogła odpowiedzieć „Ech, nic wielkiego, to tylko stara rana wojenna z… Wietnamu”.
Ciemna strona wczasów all-inclusive
Jak sama nazwa wskazuje, model all-inclusive wiąże się z założeniem, że „wszystko, czego potrzebuje turysta, ma znaleźć się na miejscu”. W cenę podróży wliczone są więc: pokój hotelowy, śniadania, obiady i lunche, napoje alkoholowe i nie, przekąski oraz wszelkiego rodzaju atrakcje sportowe i towarzyskie. Można zapytać: i co w tym złego? Przecież dla nas, turystów, to przecież same korzyści, prawda? Okazuje się jednak, że wczasy all-inclusive mają też swoją drugą, ciemną, stronę.
Model all-inclusive okazał się wielkim sukcesem, więc nietrudno odgadnąć, że wielu na nim zarabia gigantyczne pieniądze i że model w szybkim czasie rozprzestrzenił się z Karaibów na cały świat (od Brazylii przez Wyspy Kanaryjskie po Turcję). Dla kogo model all-inclusive jest najbardziej korzystny?
Kto najwięcej zyskuje dzięki all-inclusive?
Nawet jeśli turyści konsumują na miejscu więcej niż zwykle (w końcu wszystko jest „za darmo”!) to „po kilku dniach mija zachwyt nowością, a nadmierną konsumpcję hotele rekompensują sobie zawyżoną ceną pokoju. Co więcej, mogą lepiej zaplanować zakupy, dostosowując swoje zamówienia, bo wiedzą dokładnie, ile butelek coca-coli potrzebują dziennie. Nic się nie zmarnuje”.
Na modelu all-incusive zarabiają świetnie także agencje turystyczne (turyści nie wychodzą poza teren hotelu, więc nie potrzeba wielu przewodników), linie lotnicze oraz biura podróży (żyją z podróży, a ceny pakietów all-inclusive są wyższe od „normalnych” wycieczek).
Kto najwięcej traci na modelu all-inclusive?
Właściciele hoteli robią wszystko, by utrudnić im życie. Handlarzy zarabiających na życie nieopodal hotelu chcą się po prostu pozbyć. „Potrafię zrozumieć właścicieli. Chcą, żeby plaża była czysta, bo wtedy mogą liczyć sobie więcej za pokój. A w ich oczach nie wyglądamy dobrze. Tylko z czego mamy żyć?” – pyta Natividad, jeden ze sprzedawców.
Inny dodaje, że „ci wszyscy ochroniarze w hotelu nie są tu dla nas, Dominikańczyków, ale dla was.[…] Hotele nie przestrzegają prawa. Mają pieniądze i władzę. Jeżeli będą chciały pozbyć się wszystkich Dominikańczyków, to tak zrobią”.
Alex nie ma już żadnych złudzeń. Wie, że nic nie da się zrobić. „Tej wojny nie wygramy. Plaże już do nas nie należą” – podsumowuje.
Czy turystyka jest warta swojej ceny?
Czy można się nie zgodzić z tymi ostrymi słowami? Warto jednak zapytać: co w takim razie należy zrobić? Zostać w domu i darować sobie urlop? Odpoczywać w Polsce i nie decydować się na zagraniczne podróże?
Na tak postawione pytanie próbuje odpowiedzieć żyjący w Meksyku David: „Było nie było, żyjemy z was. Gdybyście nie przyjeżdżali do Dos Ojos, nie miałbym nawet pensji. Ale sposób, w jaki wy to robicie… Do licha! Spójrz , jak hotele traktują ludzi. Mam kolegów, którzy wypruwają sobie flaki, a nie dostają więcej niż czterdzieści dolarów tygodniowo.Przy naszych cenach! Spróbujcie za to tutaj przeżyć. Wkurza mnie jeszcze […] że to tutaj nikogo nie obchodzi”.
"Przecież jesteśmy na wakacjach"
W świetnym rozdziale podsumowującym Witajcie w raju Jennie Dielemans pisze: „Ale my nie chcemy o tym słyszeć. Porozumienie między producentem a konsumentem, to znaczy między agencją turystyczną a nami, turystami, jest proste: oni nie mówią, my nie pytamy. Przecież jesteśmy na wakacjach”. I dalej:
„Nie chcemy wiedzieć, że dziewczyna, która przed chwilą wymasowała nasze stopy, wstaje o szóstej rano i pracuje do dziesiątej wieczorem za równowartość dwunastu złotych dziennie. Albo, że rdzenni mieszkańcy kraju, których odwiedzamy, odgrywają dla nas tańce, bo są do tego zmuszeni”.
Turyści w rajskim bufecie
„Bez zbędnego namysłu anektujemy, przekształcamy i przerabiamy miejsca, do których jeździmy na wakacje, tak by odpowiadały naszym własnym potrzebom i wyobrażeniom. […] Przebieramy bez umiaru w rajskim bufecie i oczekujemy wdzięczności od tych, których praca polega na usługiwaniu nam. […]
Wydaje nam się, że akt konsumpcji, któremu się oddajemy, jest dobrym uczynkiem, aktem solidarności. Że ludzie, którzy usługują nam na plażach w biedniejszych częściach świata, powinni się cieszyć, bo akurat ich wybraliśmy” – pisze jeszcze Dielemans i podkreśla, że to właśnie my rządzimy przemysłem turystycznym, a nie ci, którzy muszą się do niego dostosować.
I to my, a nie jacyś bliżej niezidentyfikowani inni, jesteśmy odpowiedzialni za całe zło wyrządzane w czasie naszych urlopów.
O książce
* Jennie Dielemans przez kilka lat przyglądała się turystom marzącym o nieskażonych cywilizacją, dziewiczych rajach, będących oazą autentyzmu i antidotum na nużącą codzienność zachodniego świata.*W czasach, gdy przemysł turystyczny stał się dla wielu krajów główną gałęzią gospodarki i źródłem utrzymania dla mieszkańców, szwedzka dziennikarka sprawdza, jak zmasowany ruch turystyczny wpływa na miejscową ludność i środowisko.
Opisuje korupcję, samowolę budowlaną, góry śmieci i dewastację środowiska. Portretuje mieszkańców wiosek, którzy - dostosowując się do oczekiwań żądnych "autentyczności" turystów - godzą się na zaglądanie do garnków. Efektem jej wędrówek i bacznych obserwacji jest fascynujący zbiór reportaży - alternatywny przewodnik o "Zachodzie na wakacjach" i brzemiennej w skutki konfrontacji z lokalnymi kulturami.
"* Witajcie w raju powinno być dodawane do każdego przewodnika turystycznego" - napisał dziennikarz szwedzkiego "Aftonbladet", a znany podróżnik Marek Kamiński dodaje: "W czasach powierzchownych podróży, kupowania gotowych 'produktów turystycznych' i zaliczania modnych miejsc możliwość zrozumienia mechanizmów, które rządzą tym sztucznie wykreowanym przemysłem, konkretne przykłady i opowieści 'zza kulis' sprawiają, że możemy zastanowić się nad prawdziwą wartością podróży, zdrapać kolorową, połyskliwą skorupkę i sięgnąć w głąb rzeczywistości*".