Gabrysia była szczęśliwa. Gdzie tam szczęśliwa! Była Szczęśliwa, przez duże S, właśnie tak. Tym oto — dobrze wróżącym, nieprawdaż? — nazwiskiem obdarzyła znalezione na wycieraczce niemowlę ciocia Stefania. Nazwiskiem i jeszcze oceanem miłości, czułości i troski. Gabriela nie mogła trafić lepiej.
To znaczy, owszem, powinna, jak każdy normalny noworodek na dobry początek życia otrzymać od losu kochających rodziców i ciepły dom, a w nim własny pokoik pomalowany na pastelowy róż, łóżeczko z baldachimem, może nawet kolebusię... Ale nic z tego. Jedyną wyprawką noworodka był kocyk, pieluszka, śpioszki i butelka z mlekiem, które nie zdążyło wystygnąć, bo płacz dziecka usłyszała właścicielka wycieraczki.
— Słucham i myślę sobie: znów mi kociaka pod drzwi podrzucili. Cóż, trzeba się będzie ulitować. — Tak, wciąż od nowa, ciocia opowiadała na dobranoc, zamiast bajki, bo dla małej Gabrysi nie było nic piękniejszego niż opowieść o jej znalezieniu. — Otwieram drzwi, patrzę i co widzę?
— Maleńką, śliczną dziewuszkę! — wykrzykiwała radośnie Gabrysia, która znała tę bajkę na pamięć.
— To ja, nie namyślając się długo... — Stefania zawieszała głos.
— ...cabas dzieciaka pod pachę i chodu w Bieszczady! — kończyła Gabrysia i wybuchała radosnym śmiechem, wtórując opiekunce.
Dlaczego kobieta uciekła się do porwania znalezionego noworodka, zamiast zgłosić ten fakt milicji, pocałować znajdę na do widzenia i żyć, dalej jakby nigdy nic, jedynie, od czasu do czasu, w samotne święta zastanawiając się, co by było, gdyby...?
No właśnie: w dniu, w którym usłyszała płacz dziecka pod swymi drzwiami, Stefania samotnie obchodziła czterdzieste ósme urodziny. Nikt przecież nie powierzyłby noworodka starszej kobiecie, w dodatku nauczycielce z wilczym biletem, która ze względu na podejrzaną przeszłość mogła uczyć jedynie w najgorszych szkołach, do których nikt z „politycznie poprawnych” nauczycieli się nie garnął. Do takich należała ta w Warszawie, w robotniczej dzielnicy Wola. Skromna pensja, z trudem wystarczająca na czynsz i utrzymanie, brak rodziny, którą straciła w Powstaniu i podejrzana przeszłość — była sanitariuszką AK, o czym, po trzydziestu pięciu latach system nadal pamiętał — dyskwalifikowały Stefanię jako prawną opiekunkę znalezionego dziecka. Ona jednak uznała dziewczynkę za dar od Boga. I nie zastanawiała się ani chwili: dziecko było jej. Nie mogła go stracić.
W latach siedemdziesiątych Bieszczady były enklawą wyrzutków społecznych, przy czym niekoniecznie kryminalistów. Wręcz przeciwnie — w tych dzikich okolicach, we wsiach nie zaznaczonych na żadnej mapie, wiedli spokojne, godne życie ludzie prześladowani przez „jedyny słuszny” ustrój. Żołnierze AK, inteligencja i szlachta, przedwojenni oficerowie znajdowali w najdalszym zakątku Macochy-Ojczyzny przytulisko na całe lata, marząc o wolności i snując wywrotowe plany, które nigdy nie doczekały się zrealizowania.
Stefania i jej przybrana córeczka nie mogły lepiej trafić.
Znajomi jeszcze z czasów konspiracji, którzy przygarnęli dwie sieroty pod swój dach, postarali się o mocne, legalne papiery dla dziecka, stwierdzające, że jest ono córką zmarłej przy porodzie kuzynki Stefanii Szczęśliwej. Znaleźli dla nich opuszczoną chałupę, wyremontowali siłami całej wsi, zaopatrzyli w żywy inwentarz, opał i zapasy na zimę. Biedna to była wieś, ale pomocy potrzebującym nie odmawiano. Kiedyś Stefania pomoże komuś innemu, naturalną koleją rzeczy spłacając dług.
Sześć lat spędzonych w bieszczadzkiej wsi, na Zagubionem, Gabrysia wspominała jak cudowny sen. Gdy tylko nauczyła się chodzić, a ciocia przyjęła posadę wiejskiej nauczycielki, pod opieką starszych dzieci znikała na całe dnie, biegając po polach i zagajnikach — do mrocznych puszcz, wtedy jeszcze pełnych dzikiego zwierza, nie wolno im było chodzić.
Razem z dziećmi drwali kąpała się nago w lodowatych strumieniach, skakała na siano, świeżo zwiezione do stodoły, pomagała koleżankom doglądać krów, kóz i drobiu, cięła pokrzywy dla prosiąt, sieczkę dla koni, gniotła ziemniaki w parowniku... Dla parolatków nie była to praca, ale wspaniała zabawa. I jak to z zabawą bywa, musiała się kiedyś skończyć.
— Wracamy do Warszawy — oznajmiła pewnego sierpniowego dnia ciocia Stefania, przyglądając się podopiecznej uważnie. — Zdziczałaś zupełnie. Trzeba cię ucywilizować.
Mimo że Gabrysia dorastała wśród prostych ludzi, ciocia dbała o jej wykształcenie. Książki — to jedyne, na co nie żałowała pieniędzy — były wszędzie i dziewczynka, nauczywszy się czytać w wieku lat czterech, pochłaniała je z takim samym zapałem, jak pyszne wiejskie ziemniaczki, okraszone skwarkami, ze zsiadłym mlekiem, które dało się kroić nożem. Dobra lektura była takim samym przysmakiem. Gabrysia czytała wszystko, co wpadło jej w ręce. Od obowiązkowego w domu polskiego patrioty Sienkiewicza, którego przerażające opisy nieraz nie pozwalały jej zasnąć, po „Anię z Zielonego Wzgórza” i „Dzieci z Bullerbyn”.
— A nie możemy ucywilizować mnie tutaj? — zapytała rezolutnie, słysząc słowa Stefanii.
Kochała Zagubione, kochała tutejszych ludzi i nie chciała oglądać żadnej Warszawy, tudzież cywilizacji.
— Nie możemy — westchnęła Stefania.
Był rok 1985. Na Zagubionem przeczekały stan wojenny, którym tam, w zapomnianej przez Boga i ludzi wsi nie bardzo się przejmowano — drwale jak co dzień, od wieków, chodzili do pracy, w soboty upijali się przykładnie, a w niedziele trzeźwieli i szli do kościoła czy cerkwi, by spowiadać się z pijaństwa. Kobiety świątek piątek krzątały się przy gospodarstwie, nie bacząc na polityczne zawieruchy, bo zwierzęta domagały się jedzenia, czy rządził Gierek, czy Jaruzelski, czy u władzy byli komuniści, realni socjaliści, czy jeszcze ktoś inny. Tak więc, wielki świat — wielkim światem, a Zagubione żyło swoim życiem.
Jednak Stefania miała swoje obowiązki. To one właśnie wzywały ją do Warszawy. Powierzonej przez los dziewczynce należało dać wykształcenie. Dobre wykształcenie. Przyzwoita podstawówka, renomowane liceum, dobre studia: oto co wymarzyła sobie Stefania dla Gabrysi.
Wróciły więc do Warszawy, gdzie dzięki odwilży Stefania otrzymała zwrot części majątku: z całej kamienicy na Mariensztacie, która kiedyś należała do jej rodziny, państwo polskie zgodziło się jej zwrócić dwupokojowe mieszkanko na parterze — dawną służbówkę, w której urzędował dozorca. Nie było to wiele, ale dla Stefanii, tułającej się od czterdziestu lat po przydziałowych kwaterunkach, jawiło się jako drugi dar od losu.
Razem z Gabrysią obiegły swe nowe, własne!, królestwo dookoła — pokoiki były amfiladowe — uściskały się radośnie, po czym ciocia ruszyła do porządków, a Gabrysia wybiegła na nie duże zielone podwórko, znajdujące się na tyłach kamienicy, gdzie dokazywała gromadka dzieci, tu mieszkających.
— Cześć! Jestem Gabrysia Szczęśliwa, a wy? — wykrzyknęła dziewczynka, uśmiechając się od ucha do ucha.
Dzieci zastygły, gdzie tam które stało. Przyglądały się jej, jakby przybyła z innego świata. Wreszcie najstarszy chłopak, dziesięcioletni przywódca podwórkowej bandy, podszedł do Gabrysi, obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, wydął pogardliwie wargi i prychnął:
— O Boże, aleś ty szkaradna!
— Nie wzywaj pana Boga na daremno, ty bolszewiku! — krzyknęła z oburzeniem podobna do niego jak dwie krople wody dziewczynka. — Cześć, jestem Zosia, a ty wcale nie jesteś AŻ TAK szkaradna. — Ujęła dłoń Gabrysi i potrząsnęła nią energicznie. — Jeśli chcesz, możesz bawić się z nami w sekrety. Dam ci ładne szkiełko.
Ale Gabrysia nie chciała się bawić, ogłuszona pierwszymi słowami, jakimi ją tutaj powitano. Nie żywiła urazy do nieznajomego chłopca, po prostu nikt jej dotąd nie powiedział, że jest brzydka. Ale czy była?
Okręciła się na pięcie i tak jak wypadła na dwór, tak wróciła do środka.
— Ciociu! — zawołała od progu. Stefania oderwała się od szorowania zapuszczonej przez poprzednich lokatorów podłogi. — Spójrz na mnie! Czy ja jestem szkaradna?
Kobieta powoli podniosła się z kolan.
— Dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie — odrzekła mocnym głosem.
Przez następne lata Gabriela nieraz zadawała sobie i cioci to pytanie: „Czy ja jestem szkaradna?”. Teraz otworzyła drzwi starej szafy, po których drugiej stronie znajdowało się równie stare kryształowe zwierciadło, jedyne w całym domu, pokazujące człowieka od stóp do głów. Westchnęła ciężko. Niedługo skończy trzydzieści lat, a do dziś pamięta tamten dzień. I smutne oczy cioci, gdy mówiła te słowa. I swoje zdziwienie, gdy przeglądała się w tym samym lustrze, szukając owego szkaradzieństwa. Cóż, chłopiec mówił prawdę... Nie była pięknością. Nic na to nie mogła poradzić. Żadne pozytywne myślenie nie zmieniało faktu, że była szkaradna.
Nie dość, że oczy ukryte są za grubymi okularami, nie dość, że włosy mają kolor miedzi w promieniach słońca (daj spokój, Gabrielo są po prostu rude!), nie dość, że złamany w dzieciństwie nos pstrzą piegi, nie dość, że jest chuda jak szczapa, a zamiast piersi ma dwa pieprzyki, to na dodatek... na dodatek jest kaleką. Tak, kaleką! Choć teraz politycznie poprawne jest słowo „niepełnosprawna”. Jakby to coś zmieniało, jakby dodawało brakujących centymetrów jej krótszej, skręconej do wewnątrz nodze. Jakby będąc „niepełnosprawną” zamiast „kaleką” nie musiała nosić ohydnego buta na czarnej grubej podeszwie, albo podpierać się kulami, gdy ból uwięzionej w bucie nogi był nie do zniesienia. To przez nią — Gabrysia była o tym przekonana — przez głupią niewydarzoną kończynę, porzucono ją na wycieraczce!
— I bardzo dobrze — mruknęła do siebie. — Już wolę wycieraczkę cioci Steni, niż puchowe łóżko u tych, co mnie porzucili...
Tam, w Bieszczadach, kuśtykając radośnie na czele dzieciarni, nie zwracała na ten defekt najmniejszej uwagi, zawsze i wszędzie pierwsza, mimo kalectwa. W cywilizowanym świecie jednak już na początku mogła zostać napiętnowana: ta szkarada. Jednak dwie zalety Gabrysi natychmiast zjednały jej przyjaciół i wielbicieli — nieposkromiona radość życia, widoczna w oczach i uśmiechu, i równie nieokiełznana wyobraźnia. Tamtego dnia zeszła z powrotem na podwórko, choć było to dowodem ogromnej odwagi siedmioletniego dziecka, stanęła przed chłopcem, który zdążył pożałować niegodnych dżentelmena słów i wypaliła:
— Szkarada, szkaradą, za to potrafię ułożyć z origami kangura i słonia. — W trzy sekundy z kartki papieru wyczarowała dwa zwierzątka, a potem podniosła oczy na otaczającą ją, oniemiałą z zachwytu dzieciarnię. — Mogę naprodukować tego więcej. Bawimy się w safari?
I powiodła swych nowych przyjaciół w zaczarowaną krainę opowieści o zwierzętach i mrożących krew w żyłach przygodach dzielnych podróżników. A dzieci zapomniały, że Gabrysia jest inna. Ona również.
W miłości nie miała szczęścia, co stwierdziła ze smutkiem już w podstawówce, gdy — jak wszystkie chyba dziewczynki w szkole — podkochiwała się w cudnej urody Olim z IV b. Oli był synem dyplomatów. Zawitał do szkoły wiosną, gdy jego rodzice zostali zatrudnieni we francuskim konsulacie. Chłopiec szybko wniknął w szkolną społeczność, już po miesiącu plasując się na stanowisku lidera — był wysportowany, piękny jak marzenie, gadał w niezrozumiały sposób i miał tysiąc pomysłów na sekundę. Na dodatek był bardzo zdolny i inteligentny, co przysporzyłoby mu wrogów, gdyby nie to, że prace domowe pozwalał ściągać od siebie bez grymaszenia. Chłopcy go polubili, dziewczęta zaczęły się za nim uganiać, do czego od najmłodszych lat był przyzwyczajony i co, niczym rodowity Francuz, przyjmował z wdziękiem.
Gabrysia, by zwrócić na siebie jego uwagę, rozdokazywała się w czwórnasób i troiła. On zaś któregoś dnia podszedł do dziewczynki, pociągnął ją za kucyk i rzekł tak szczerze, jak tylko dziesięcioletnie dziecko potrafi:
— Byłabyś naprawdę fajna, gdybyś nie była taka brzydka.
I Gabrysi serce pękło na sto kawałków.
Płakała w ukryciu, próbowała coś zrobić ze swą wątpliwą urodą, aż wreszcie machnęła ręką i na urodę, i na facetów. Przez następne trzynaście lat żyła beztrosko pod skrzydłami cioci Stefanii, ciesząc się tym, co ma, a nie pragnąc tego, czego mieć nie mogła. Do czasu...