Trwa ładowanie...
fragment
22-06-2012 22:12

Lata z Laurą Diaz

Lata z Laurą DiazŹródło: "__wlasne
d28nx4e
d28nx4e

W Meksyku nie ma pór roku. Jest pora sucha od listopada do marca i pora deszczowa od kwietnia do października. Nie ma na czym zawiesić czasu, chyba że na wodzie i słońcu, które są w Meksyku wyznacznikiem wszystkiego. Ale to wystarczy. W pamięci Laury Díaz utkwił na zawsze pewien deszczowy wieczór i wystąpienie jej męża, Juana Francisco Lópeza Greene''a. Przemawiając do tłumów pod gołym niebem na Zócalo, głównym placu stolicy, nie musiał krzyczeć. Jego głos - tak cichy w życiu prywatnym - był głęboki i donośny, cała jego postać była jak symbol walki, mokre włosy spadały mu na kark, na czoło i uszy, deszcz spływał po brwiach na oczy, a z oczu do ust, plastikowa peleryna okrywała to wielkie ciało, do którego ona, w pierwsze noce po ślubie, zbliżała się z lękiem, szacunkiem, niedowierzaniem i wdzięcznością. W wieku dwudziestu dwu lat Laura Díaz wybrała.

Przypominała sobie chłopców z balów na prowincji i nie mogła odróżnić jednego od drugiego, tego od tamtego. Byli jak spod sztancy, sympatyczni, dobrze wychowani...
- Lauro, on jest bardzo brzydki.
- Ale niepodobny do żadnego innego, Elizabeth.
- Ma ciemną skórę.
- Nie ciemniejszą niż moja ciotka Maria de la O.
- Ale z nią nie idziesz do ślubu. I pomyśleć, że tylu było białych chłopaków w Veracruz.
- Ale ten jest bardziej egzotyczny albo bardziej niebezpieczny, nie wiem.
- I dlatego go wybrałaś? To szaleństwo! Ty sama jesteś bardzo niebezpieczna, Lauro! Zazdroszczę ci i współczuję.

Zaraz po ślubie wyjechali z Xalapy i zaledwie znaleźli się na wyżynie, Laura zaczęła tęsknić do piękna i spokoju prowincjonalnej stolicy, do cudownych wieczorów, które przy każdym zmierzchu ofiarowywały nowe życie jej i każdej rzeczy. Przypominała sobie dom, i wszystkie nieszczęścia wydawały się rozpływać w harmonii, która emanowała ze wspomnień z lat spędzonych wspólnie z rodzicami, z Santiago i samotnymi ciotkami, z nieżyjącymi już dziadkami. Powiedziała sobie w myślach "harmonia" i poczuła się zmieszana na wspomnienie Armonii Aznar, bohaterskiej katalońskiej anarchistki, do której nawiązywał w swoim przemówieniu Juan Francisco tego ulewnego popołudnia, kiedy to bronił ośmiogodzinnego dnia pracy, minimalnych płac, płatnych urlopów macierzyńskich, płatnych wakacji, wszystkich tych praw obiecywanych przez Rewolucję, przemawiał głosem poważnym i dobitnym do całego placu, do tłumu zebranego tu, pierwszego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku, w strugach wieczornego deszczu, żeby bronić i
doprowadzić do realizacji artykułu 123 Konstytucji, po raz pierwszy w historii ludzkości prawo do pracy i ochrona robotnika zyskiwały rangę konstytucyjną, dlatego rewolucja meksykańska była prawdziwą rewolucją, a nie koszarowym zamachem stanu, nie rebelią, nie buntem, jak to się działo w pozostałych krajach Ameryki Łacińskiej, w Meksyku wszystko było inne, wyjątkowe, wszystko budowało się od nowa, od korzeni, w imieniu narodu, dla dobra narodu - mówił Juan Francisco do dwóch tysięcy osób stojących na deszczu, mówił do samego deszczu, do spiesznie nadchodzącej nocy, do nowego rządu, do następców Venustiana Carranzy zamordowanego, jak powszechnie uważano, przez triumwirat zawiązany w spisku z Agua Prieta przez Callesa, Obregona i De la Huertę. Do nich wszystkich przemawiał López Greene w imieniu Rewolucji, ale mówił również do Laury Díaz, swojej młodej żony, świeżo sprowadzonej z prowincji, wysokiej, przystojnej dziewczyny, oryginalnej przez swoje wyraziste orle rysy, pięknej przez samą odmienność; mówi i do
mnie, do mnie, ja jestem częścią jego słów, muszę być częścią jego przemówienia...

Teraz padało na centralną dolinę i Laura przypominała sobie podróż pociągiem z Xalapy do stacji Buenavista w mieście Meksyk. Zamieniam piasek na kamienie, selwę na pustynię, araukarie na kaktusy. Pociąg wspinał się na wyżynę poprzez tereny pełne mgieł i wypalonej ziemi, potem przemierzał skalistą równinę, gdzie w kamieniołomach pracowali kamieniarze podobni do kamieni; tu i ówdzie jakaś topola o srebrzystych liściach. Ten krajobraz wywołał u Laury duszności i zachciało jej się pić.
- Przespałaś się, maleńka.
- Przestraszyłam się tego krajobrazu, Juan Francisco.
- Ale straciłaś widok lasów sosnowych w wyższych partiach.
- Ach, to dlatego tak pięknie pachnie.
- Nie myśl tylko, że tu wszędzie jest taka goła równina. Widzisz, ja pochodzę z Tabasco, tęsknię do tropiku tak samo jak ty, ale już nie mógłbym żyć bez tej wyżyny, bez miasta...

d28nx4e

Kiedy zapytała, dlaczego, Juan Francisco odparł już innym tonem, w jego głosie zabrzmiała jakaś fałszywa nuta, zaczął mówić z pewną wyższością o mieście Meksyk, które jest samym centrum kraju, jak niektórzy mówią - jego sercem, to miasto azteckie, miasto kolonialne, miasto nowoczesne, jedno na drugim...
- Jak tort - powiedziała Laura ze śmiechem.
Juan Francisco nie roześmiał się. Laura ciągnęła dalej:
- Jak taki kosz z prowiantem, który przynoszono twojej heroinie, pannie Aznar, kochanie ty moje.
Juan Francisco spoważniał jeszcze bardziej.
- Przepraszam. Żartowałam.
- Laura, nigdy nie byłaś ciekawa zobaczyć Armonii Aznar?
- Byłam jeszcze dzieckiem.
- Miałaś już dwadzieścia lat.
- Być może przetrwało we mnie wrażenie z dzieciństwa. Czasem nawet dorosły boi się bajek o duchach, które mu opowiadano, jak był mały.
- Przestań, Lauro. Już nie jesteś panienką z dobrego domu. Jesteś u boku mężczyzny, który prowadzi trudną walkę.
- Wiem, Juan Francisco. Szanuję to.
- Potrzebuję twojej pomocy. Twojego rozsądku, nie fantazji.
- Spróbuję cię nie rozczarować, kochany. Bardzo cię szanuję, wiesz o tym.
- Zacznij od spytania samej siebie, dlaczego nigdy nie zbuntowałaś się przeciwko rodzinie i nie weszłaś na poddasze, żeby zobaczyć Armonię Aznar.
- Bo się jej bałam, Juan Francisco, mówię ci, że byłam bardzo dziecinna.
- Straciłaś okazję, żeby poznać wielką osobowość.
- Wybacz mi, kochany.
- To ty mi wybacz. - Juan Francisco objął ją i pocałował w zaciśniętą nerwowo piąstkę. - Odtąd ja będę cię uczył rzeczywistości. Zbyt długo żyłaś wśród dziecinnych fantazji.

Orlando to nie były fantazje - chciała mu powiedzieć, ale wiedziała, że nigdy nie odważy się wspomnieć mężowi o tamtym jasnowłosym, niepokojącym chłopaku - Orlando, ten kusiciel, wyznaczył mi randkę na tamtym poddaszu, dlatego nigdy tam nie poszłam, odkąd właśnie w tym miejscu wyznaczył mi randkę, zresztą panna Aznar chciała, by uszanowano jej wolę, prosiła o to...
- Ona sama życzyła sobie, żeby jej nie przeszkadzano. Kim ja byłam, żeby ją nachodzić?
- Innymi słowy, nie miałaś odwagi.
- Tak, jest wiele rzeczy, których nie mam odwagi zrobić. - Laura uśmiechnęła się z fałszywie skruszoną minką. - Z tobą się odważę. Ty mnie tego nauczysz, prawda?

On uśmiechnął się i pocałował ją gorąco, z tą namiętnością, którą rozpalał ją od nocy poślubnej spędzonej w pociągu "Interoceánico"; był wysoki i mocno zbudowany, miał temperament i umiał kochać, bez tej tajemniczości, która otaczała jej inną, o mało co nie spełnioną miłość, Orlanda Ximeneza, ale też bez atmosfery występku, jaką wnosił tamten kędzierzawy blondyn z balu w San Cayetano. Przy Orlandzie Juan Francisco był uosobieniem prostoty, istotą otwartą, niemal prymitywną w swoich nieskrywanych zmysłowych pragnieniach. Również dlatego Laura kochała go coraz bardziej i bardziej, tak jakby, będąc mężem, potwierdził pierwsze wrażenie, jakie na niej, młodej dziewczynie, wywarł w kasynie w Xalapie. Juan Francisco kochanek był tak samo wspaniały jak Juan Francisco mówca, polityk, przywódca robotniczy.
- Nie wiem nic więcej, nie znam nic innego, nie mogę porównywać, ale mogę odczuwać przyjemność i ją odczuwam, naprawdę, w łóżku doznaję tyle rozkoszy z tym olbrzymem, tym macho nie posiadającym subtelności i perfum Orlanda, Juan Francisco, mój, tylko mój...)
- Musisz się oduczyć mówić do mnie "kochanie" przy ludziach.
- Tak, kochanie. Przepraszam. A dlaczego?
- Otaczają nas towarzysze. Absorbuje nas walka. Nie wypada.
- Twoi towarzysze się nie kochają?
- Dosyć, Lauro. To niepoważne.
- Wybacz mi. Przy tobie kocham wszystko. Nawet syndykalizm - roześmiała się po swojemu, pieszcząc długie i owłosione ucho swojego macho, tak mu nawet powiedziała: ty jesteś moim macho, a ja jestem twoją żoneczką, mój macho to moje kochanie, ale nie mogę mówić kochanie... - Ty zawsze mówisz do mnie "dziewczyno", nigdy mi nie powiedziałeś "kochanie" i ja to szanuję, wiem, że to ci łatwiej przychodzi, tak jak mnie...
- Kochanie...

Pocałował ją, ale w niej pozostał niesmak winy, tak jakby oboje w sekrecie powiedzieli sobie coś niesłychanie ważnego, niepowtarzalnego, z czego któregoś dnia mogli się cieszyć albo czego mogli też bardzo żałować. Wszystkiemu winne było odkrycie, że w gruncie rzeczy wcale się nie znają. Wszystko było niespodzianką. Dla obojga. Każde z nich oczekiwało, że powoli, powoli to drugie mu się odsłoni. Czy taka myśl mogła być pocieszeniem? W tym momencie przyszło jej do głowy, że bezpośrednią przyczyną tego niesmaku jest przypuszczenie, iż mąż ma jej za złe brak odwagi, przecież nie weszła na poddasze i nie zapukała do drzwi Armonii Aznar. Pojawienie się Juana Francisco i jego działalność obalały jej racje i zmieniały je w pretekst. Sama panna Aznar prosiła o poszanowanie jej decyzji. To był argument Laury. Ten argument krył w sobie tajemnicę, tą tajemnicą był Orlando, a o tym się nie mówiło. Laura pozostała więc z poczuciem winy, mglistej, nieokreślonej, przed którym sama nie umiała się bronić, i nagle zdała sobie
sprawę, że nie chcąc dopuścić, by stanęło ono pomiędzy nimi, oddaliło ich od siebie, uczyniła zeń powód do identyfikacji z mężem, do solidarności z jego walką; sama nie umiała tego nazwać i w końcu wszystko złożyła na karb braku doświadczenia.
- Nie mów do mnie "kochanie" przy ludziach.
- W porządku... kochanie - rzekła, wybuchając śmiechem, po czym młoda mężatka rzuciła poduszką w męża, którego szorstkie włosy sterczały w nieładzie, był rozespany, nagi, smagły, władczy, śmiał się teraz, pokazując silne zęby, szerokie jak indiański fryz; jak ziarna kukurydzy, pomyślała Laura, żeby nie idealizować za bardzo męża, "wiesz, masz zęby jak kaczan kukurydzy", Juan Francisco był nowością w jej życiu, początkiem innej historii, odległej od rodziny, od Veracruz, od wspomnień.
- Uważaj, żebyś nie wybrała go tylko dlatego, że różni się od innych - ostrzegła ją ciotka Maria de la O.
- Ty, cioteczko, najbardziej się różnisz od innych, a czy ja kogo kocham bardziej od ciebie?

d28nx4e

Objęły się i ucałowały serdecznie, ciotka i siostrzenica, a teraz, gdy Juan Francisco w miłosnym zbliżeniu pochylał nad nią swą ciemną twarz, Laura czuła nieodparty pociąg do tej ciemnej skóry, do inności. Miłość była podobna do objadania się bez pamięci kostkami cukru albo do upajania się tym cynamonowym zapachem, z którym przychodzą na świat wszyscy mieszkańcy tropiku, tak jakby ich poczęto w dzikim sadzie, wśród mango, papai i wanilii. O papai, mango i wanilii myślała właśnie, kochając się w łóżku z mężem, i nie mogła nic na to poradzić, rozumiała, że myślenie o takich rzeczach odwraca jej uwagę od tego, co robią, ale jednocześnie przedłuża akt, a jednak bała się, że Juan Francisco zauważy jej roztargnienie, że uzna to za obojętność, że namiętność złączonych ciał weźmie za chęć dokonywania niekorzystnych dla niego porównań, choć przecież przekonał się, że Laura była dziewicą, że był tym pierwszym. Czy mogła podejrzewać, że jego niepokój wzbudzi nie to, czy był pierwszy w łóżku, ale to, czy był ktoś inny,
ktoś jeszcze, jakiś drugi, trzeci, kto wie, czy nie czwarty, w kolejności do kobiecych uczuć?
- Nigdy mi nie opowiadasz o swoich narzeczonych.
- Ty nigdy mi nie opowiadasz o swoich.
Spojrzenie, mina, wzruszenie ramion Juana Francisco oznaczało: "my, mężczyźni, jesteśmy inni". Czemu tego nie powiedział wprost, otwarcie?
- My, mężczyźni, jesteśmy inni.
Dlaczego nie trzeba było tego tłumaczyć? Bo społeczeństwo było takie i nikt nie miał zamiaru go zmieniać...? Słuchając w strugach deszczu jego głębokiego, potężnego głosu na gigantycznym placu w sercu miasta, Laura poprzez niego, z nim i dla niego chłonęła słowa i argumenty, którym chciała nadać znaczenie, żeby go zrozumieć, żeby wejść w jego umysł, tak jak on wchodził w jej ciało, żeby zostać jego towarzyszką, jego sprzymierzeńcem. Czy ta Rewolucja nie chciała zmienić sposobu, w jaki mężczyźni meksykańscy traktowali kobiety, czy nie miały nastąpić nowe czasy dla kobiet, tak samo ważne jak nowe czasy dla robotników, których bronił Juan Francisco?

Nie należała do żadnego mężczyzny. Wybrała tego. Do tego chciała należeć bez reszty. Czy Juan Francisco da się obłaskawić, czy zawładnie nią całą, tak właśnie, jak ona chciała być przez niego kochana? Czy nie obawiał się, on, który nigdy nie mówił jej o swoich dziewczynach, który nigdy nie powie jej "kochanie", ani przy ludziach, ani na osobności, czy się nie bał, że ona też go przeniknie, że zawładnie nim, wydrze mu jego tajemnicę? Czy istniał jakiś człowiek za tym przywódcą, któremu ona towarzyszyła od mityngu do mityngu, za jego chętnym przyzwoleniem, bo nigdy nie powiedział jej: zostań w domu, to męska sprawa, będziesz się nudzić. Przeciwnie, on świętował obecność Laury, jej oddanie dla sprawy, uwagę, z jaką słuchała słów swojego męża, lidera, jego przemówienia, bo to było tylko jedno przemówienie w obronie robotników, ich prawa do strajków, ich ośmiogodzinnego dnia pracy. Było to tylko jedno przemówienie, bo istniała też tylko jedna pamięć, pamięć o strajku tkaczy w Río Blanco, górników w Cananea, o
walce liberałów i anarchosyndykalistów; przywoływanie faktów bez cezury, rzeka przyczyn i skutków doskonale ze sobą powiązanych, przerywana tylko wezwaniami do buntu, które mogły zapalić nawet wodę, pokłady miedzi i srebra w kopalniach. Laura przestała zadawać sobie pytania. Dziewięć miesięcy po ślubie wszystko zostało przerwane przez narodziny pierwszego syna. Kiedy Santiago López Díaz przyszedł na świat, jego ojciec był tak szczęśliwy z posiadania syna, że Laura pomyślała: a co by było, gdyby urodziła się dziewczynka? Fakt, że urodził się chłopczyk i że Juan Francisco tak się z tego cieszył, pozwolił Laurze łatwo wybrać imię dziecku.
- Nazwiemy go Santiago, po moim bracie.
- Twój brat zginął za rewolucję. To będzie dobry znak dla dziecka.
- Ja chcę, żeby żył, Juan Francisco, nie chcę, żeby umierał ani za rewolucję, ani za nic innego.

Był to jeden z tych momentów, kiedy oboje zachowali dla siebie to, co mogli byli powiedzieć. Przeznaczenie człowiecze to coś więcej niż indywidualny los, Lauro, jesteśmy czymś więcej niż tylko jednostką, jesteśmy narodem, klasą robotniczą. Nie możesz być tak małostkowa i zamknąć swojego brata w twoim małym sercu, tak jak zwiędły kwiat wkłada się pomiędzy kartki książki. To nowa istota, Juan Francisco, czyż nie możesz go zaakceptować właśnie takim, jako wyjątek na ziemi, coś, co nie istniało nigdy przedtem ani nie będzie istniało potem? Ja tak właśnie patrzę na naszego syna, tak go całuję, kołyszę go, daję mu piersi, śpiewam mu: witaj syneczku, jesteś jedyny, jesteś niezastąpiony, dam ci całą moją miłość, bo ty to ty, odrzucę pokusę, by widzieć w tobie zmarłego Santiago, który narodził się na nowo, drugiego Santiago, który będzie wypełniał przerwane przeznaczenie mojego uwielbianego brata...

d28nx4e

- Kiedy mówię Santiago do naszego syna, myślę o bohaterstwie twojego brata.
- A ja nie, Juan Francisco. Oby nasz Santiago nie był tym, o czym myślisz.
Bohaterstwo niesie z sobą dużo bólu.
- Dobrze. Rozumiem cię. Sądziłem, że chciałabyś widzieć w tym drugim Santiago jakby wskrzeszenie tamtego pierwszego.
- Wybacz, ale jestem innego zdania.
Nic nie odpowiedział. Wstał, podszedł do okna i patrzył na krople czerwcowego deszczu.
Jak mogła odmówić mężowi prawa do nadania imienia Danton drugiemu synowi, który urodził się jedenaście miesięcy po pierwszym, kiedy generał Álvaro Obregón od dwóch lat był u władzy i do kraju powoli wracał spokój? Laurze podobał się ten prezydent, tak błyskotliwy albo przynajmniej tak inteligentny, że na wszystko miał odpowiedź, który stracił rękę w bitwie pod Celayą, gdzie rozgromił Pancho Villę i jego oddziały lekkiej kawalerii, i który potrafił śmiać się z samego siebie.
- Pole bitwy to była jatka. Jak miałem znaleźć swoją urwaną rękę wśród tylu trupów? I wtedy, panowie, wpadłem na genialny pomysł. Rzuciłem w powietrze złotą monetę i moja ręka wyskoczyła, żeby ją złapać. Żaden rewolucyjny generał nie oprze się kanonadzie pięćdziesięciu tysięcy peset!
- Ma tylko jedną rękę, ale za to twardą - usłyszała z ust jednego z przywódców robotniczych, którzy przychodzili do nich do domu, żeby dyskutować z Juanem Francisco o polityce.

Ona raczej wolała chodzić po ulicach miasta, którego nie znała, odkrywać ciche zakątki, z dala od zgiełku autobusów z wymalowanymi nazwami przystanków - ROMA MÉRIDA CHAPULTEPEC I OKOLICE, PENSIL BUENOS AIRES PENITENCIARIA SALTO DEL AGUA, COYOACÁN, CALZADA DE LA PIEDAD, NIŃO PERDIDO - i żółtych tramwai, które jechały jeszcze dalej - CHURUBUSCO, XOCHIMILCO, MILPA ALTA - a także samochodów, zwłaszcza taksówek z napisem "wolny", które swoją "wolność" ogłaszały na kartkach zatkniętych za wycieraczki, i tzw. fotingos, samochodów Forda, które na Paseo de la Reforma poruszały się jak na torze wyścigowym.
Laura była miłośniczką parków, sama o sobie tak mówiła z uśmiechem. Najpierw z jednym dzieckiem, a potem z dwojgiem w wózku jeździła z Alei Sonora, gdzie mieszkali, do Lasku Chapultepec, gdzie pachniało eukaliptusami, sosnami, trawą i zielonym jeziorem.

Kiedy urodził się Danton, ciotka Maria de la O zaoferowała Laurze swoją pomoc i Juan Francisco nie miał nic przeciwko obecności w domu ciotki Mulatki, coraz tęższej, z tak grubymi jak ramiona kostkami u bardzo grubych i trzęsących się nóg. Front ich piętrowego domu ozdobiony był na parterze meandrami z cegły, a na piętrze żółtawymi stiukami. Wchodziło się przez garaż, który Juan Francisco zainaugurował pierwszego dnia po urodzeniu Dantona, wjeżdżając tam sportowym fordem kabrioletem, podarowanym mu przez Regionalną Konfederację Robotników Meksyku, CROM, najpotężniejsze zrzeszenie pracowników za czasów nowej władzy. Lider tej robotniczej centrali, Luis Napoleon Morones, przekazując auto Juanowi Francisco, powiedział, że to w dowód uznania jego zasług w ruchu syndykalistycznym w czasie Rewolucji.
- Bez klasy robotniczej - oświadczył Morones, człowiek niezwykłej tuszy, masywny, o grubych ustach, grubym nosie, grubym karku i podbródku i powiekach jak wałki mięsa - bez Domu Robotników Świata i Czerwonych Batalionów nie moglibyśmy zwyciężyć. To robotnicy zrobili Rewolucję. Chłopi, tacy jak Villa i Zapata, byli koniecznym balastem, reakcyjnym i klerykalnym przeżytkiem czarnej kolonialnej przeszłości Meksyku.
- Mówił ci to, co chciałeś usłyszeć - powiedziała Laura bez ogródek mężowi, który zapytał ją o zdanie.
- Ale to prawda. Klasa robotnicza jest awangardą rewolucji.
A więc stał tu ford model T, może mniej imponujący niż wystawna isotta-fraschini, którą Xavier zabrał do Xalapy, ale niezwykle wygodny dla pięcioosobowej rodziny na wycieczki do piramid w Tenayuca albo do pływających ogrodów w Xochimilco. W głębi garażu honorowe miejsce zajmowały bojlery na gorącą wodę, które podgrzewało się, rozpalając drewniane szczapki i gazety. Przez garaż wchodziło się do niewielkiego przedpokoju z mozaikami na podłodze i do salonu, którego okna wychodziły na ulicę, urządzonego wygodnie i bezpretensjonalnie, gdyż Laura otworzyła konto w Palacio de Hierro i Juan Francisco dał jej wolną rękę w wyborze kanapy i foteli pokrytych niebieskim aksamitem, i lamp w stylu art-deco tak reklamowanych w ilustrowanych pismach.
- Nie przejmuj się, kochanie. Teraz są nowe sposoby płatności: na raty, nie trzeba wszystkiego wpłacać za jednym zamachem.

d28nx4e

Przez oszklone drzwi wchodziło się do jadalni, gdzie na drewnianym podeście stał kwadratowy stół i osiem ciężkich mahoniowych krzeseł, lustro zatrzymywało przedwieczorne światło, a oddzielne drzwi prowadziły do kuchni z węglowymi piecami i pojemnikami na lód, gdzie przyjmowano codzienne wizyty sprzedawców drewna i węgla i kupowano z ciężarówek i lód, i mleko.
Salon był bardzo ładny. Okna znajdowały się kilka metrów nad poziomem ulicy i miały mały balkonik, z którego można było podziwiać Lasek Chapultepec. Na górze, dokąd wchodziło się po schodach zbyt ostentacyjnych jak na tak niewielki dom, znajdowały się cztery sypialnie i tylko jedna łazienka z wanną, ubikacją i - czego Maria de la O nigdy w życiu nie widziała - francuskim bidetem, który Juan Francisco chciał wyrzucić, ale Laura ubłagała męża, żeby go zatrzymać jako rzecz tak oryginalną i zabawną.
- Wyobrażasz sobie moich przyjaciół ze związku na czymś takim?
- Nie, wyobrażam sobie tylko brzuszysko Moronesa. Nic im nie mów. Niech sobie łamią głowy.
Przyjaciele Juana Francisco czasem wymykali się z łazienki z niewyraźną miną, a czasem nawet z zamoczonymi spodniami. Juan Francisco przechodził nad tym do porządku dziennego ze swoją wrodzoną, dostojną powagą, która nie akceptowała żartów i gasiła je w zarodku błyskawicą spojrzenia zimnego i porywczego zarazem.

d28nx4e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d28nx4e

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj