Lance Armstrong: ''Zawsze chciałem wygrywać, ale tego samego chcieli Michael Jordan, Muhammad Ali i Wayne Gretzky''
Kiedy w 1999 roku Lance Armstrong, który miał już za sobą zwycięską walkę z rakiem, po raz pierwszy wygrał prestiżowy Tour de France, był wynoszony pod niebiosa. Dekadę później zmagał się z coraz głośniejszymi oskarżeniami dotyczącymi stosowania dopingu, ale konsekwentnie im zaprzeczał. Bolesną prawdę wyznał dopiero w 2013 roku, w programie u Oprah Winfrey, chociaż uprzednio został dożywotnio zdyskwalifikowany przez Amerykańską Agencję Antydopingową.
Nałogowy zwycięzca
Czy czuje się winny? Być może tylko tego, że dał się złapać, bo "przecież wszyscy najlepsi brali". "Jeśli to zachowanie socjopaty, pieprzę to, jestem socjopatą. Zawsze chciałem wygrywać, ale tego samego chcieli Michael Jordan, Muhammad Ali i Wayne Gretzky" - przekonuje wciąż pewny siebie kolarz na łamach książki Juliet Macur, "Wyścig kłamstw. Upadek Lance Armstronga" .
Fałszywy pomnik
Bezwzględny despota, tyran i krętacz - oto obraz Armstronga wyłaniający się z publikacji Macur. Człowiek, który bezlitośnie wykorzystywał swoich przyjaciół i pracowników, a kiedy przestawali mu być potrzebni, po prostu się ich pozbywał. "Wyrzucał, niczym skórkę od banana". I nie żałował, bo wiedział, że na ich miejscu pojawią się inni: bardziej lojalni, lepiej opłacani i przymykający oko na jego wybryki. A do tego przyzwyczajony był już od dzieciństwa.
Lance nie był wychowywany, jak wielokrotnie zapewniały media, przez samotną matkę. Co prawda Linda urodziła chłopca w wieku 17 lat, jednak była już po wymuszonym ślubie z Eddiem Gundersonem, ojcem przyszłej gwiazdy sportu. Ich małżeństwo trwało dwa lata i zakończyło się burzliwym rozwodem.
"Jak nastoletnia matka mogła wychować superbohatera?"
Niebawem kobieta poznała Terry’ego Armstronga, który zaadoptował Lance’a i dał mu swoje nazwisko. Przez czternaście lat pełnił rolę jego opiekuna i motywatora, a nawet po rozstaniu z Lindą opłacał mu prywatną szkołę, do której butny Lance był zmuszony się przenieść. Kobieta jednak całkowicie wykreśliła go ze swojego życia.
W swojej biografii "No Mountain High Enough: Raising Lance, Raising Me", wydanej w 2005 roku, ciągle zadaje sobie jedno pytanie: jak samotna, nastoletnia mama mogła wychować superbohatera, którym niewątpliwie był jej syn? Opowiada również o drodze od biedy do osobistego sukcesu i podkreśla, że odegrała kluczową rolę w osiągnięciach sportowca. Twierdzi, że Armstrong wychowywał się bez ojca i to ona nauczyła go jeździć na rowerze, motywowała do trenowania, kupiła sprzęt sportowy i organizowała sponsorów. "To niezwykła moc matczynej miłości pozwoliła Lance'owi zostać tym, kim jest" - napisał jeden z krytyków. Szkoda tylko, że Linda Armstrong wykreowała swoją własną, mocno naciąganą, historię macierzyństwa.
Pierwsze sukcesy w triathlonie
Przybrany ojciec Lance’a, który trenował szkolne drużyny futbolowe, zaszczepił w nim pragnienie rywalizacji. Początkowo chłopak grał w futbol, ale nie szło mu tak dobrze, jak oczekiwał, i co gorsza, niektórzy koledzy okazywali się od niego zwyczajnie lepsi. W wieku 15 lat Armstrong zaczął jednak osiągać znaczące sukcesy w triatlonie, ale nie cieszyła go wygrana o milimetr, ani o kilometr. Musiał upokorzyć i zmiażdżyć przeciwnika.
Jego dawny przyjaciel, Adam Wilk podkreśla, że "dostawał wszystko, co chciał", a gdyby nie sport, "być może siedziałby w więzieniu jako młodociany przestępca". "Nie pamiętam, żeby miał jakiekolwiek inne zainteresowania. Był skoncentrowany na wygranej i, moim zdaniem, nadal ma na tym punkcie obsesję" - przyznaje.
Młody-gniewny o złej reputacji
W wieku 16 lat Armstrong był już na tyle dobry, że przeszedł na zawodowstwo. Na jego konto wpływało 20 tysięcy dolarów rocznie, a on korzystał z możliwości, jakie dawały mu pieniądze. Wyjścia do nocnych klubów, upijanie się i bójki - tak właśnie lubił spędzać wolny od treningów czas. Linda nie protestowała, gdyż miała wówczas swoje problemy: jej drugie małżeństwo się rozpadało, a dla syna i tak przestała być jakimkolwiek autorytetem.
Tymczasem chłopak stawał się coraz bardziej gniewny - gdy podczas triathlonu w Miami złapał gumę, cisnął rower, który otrzymał od sponsora przez kilka pasów jezdni. I chociaż po tym incydencie marka wycofała się ze sponsorowania młodego sportowca, on sam niewiele sobie z tego robił. "Zła reputacja wyprzedzała go, ale ludziom ze świata sportu to nie przeszkadzało. Przeczuwali, że miał przed sobą świetlaną przyszłość. Ale im lepiej powodziło mu się w sporcie, tym mniej miał w sobie pokory."
Polski trener przekonuje Armstronga do kolarstwa
W 1989 roku Eddie Borysewicz, były trener olimpijskiej kadry kolarskiej, który wprowadził do amerykańskiego kolarstwa ekstremalny doping, przekonał Armstronga, by porzucił triathlon na rzecz jazdy na dwóch kółkach, gdyż była ona dyscypliną olimpijską. Lance nie zastanawiał się długo, zwłaszcza, że celem jego życia była ciągła walka i wygrywanie.
W wieku 21 lat został najmłodszym szosowym mistrzem świata. Po igrzyskach olimpijskich w Barcelonie, na których zajął 14. lokatę, podpisał swój pierwszy profesjonalny kontrakt z grupą Motorola. W 1992 roku, kiedy dołączył do tej grupy, system zaopatrujący kolarzy w środki dopingowe działał już bardzo sprawnie, nie tylko w tej drużynie, ale prawdopodobnie w całym kolarstwie.
Treningi i witaminy nie wystarczą
Armstrong zdawał sobie sprawę, że ciężkie treningi i zwykłe witaminy nie wystarczą, by być najlepszym. A taki był jego cel. W marcu 1995 roku przyszedł czas na Erytropoetynę (EPO), "tlen w pigułce", który wyraźnie zwiększał wydajność fizyczną sportowców.
Nowy środek dopingujący był wszędzie. Zawodnicy nosili termosy wypełnione lodem i malutkimi fiolkami z EPO. I chociaż urodzony w Teksasie kolarz mógł zdecydować się na samotne stosowanie dopingu, w rzeczywistości niewiele by mu to dało, ponieważ w każdym zespole, oprócz lidera, liczą się również pozostali kolarze, tzw. "domestiques" (fr. sługa, drugorzędny zawodnik), których zadaniem jest pomoc liderowi w dotarciu do mety.
"Albo bierzesz EPO, albo wylatujesz"
W 1995 roku Armstrong postawił kolegom z teamu ultimatum: albo zaczną brać EPO, albo pożegnają się z drużyną - pisze autorka "Wyścigu kłamstw". Wszak program grupy Motorola był zbudowany wokół niego, a on chciał pracować tylko z najlepszymi.
Z Motorolą Teksańczyk święcił triumfy: zdobył złoto ze startu wspólnego na mistrzostwach świata w Oslo, "Potrójną koronę" (3 najbardziej prestiżowe wyścigi w USA), wygrał dwa etapy w Tour de France czy dwukrotnie triumfował w wyścigach Tour du Pont.
"Gdyby doping miał wpływ na rozwój choroby nowotworowej, wielu kolarzy padłoby trupem"
W październiku 1996 roku okazało się, że kolarz ma raka jądra z rozległymi przerzutami do płuc. W ciągu kolejnych dni lekarze odkryli, że jego nowotwór rozprzestrzenił się do jamy brzusznej i mózgu. Lance poddał się operacji usunięcia guzów, ale - jak twierdzili medycy - jego szanse na przeżycie oscylowały w granicach 50 procent.
Informacja o chorobie Armstronga wstrząsnęła światem sportu, jednak największe obawy miał włoski lekarz, Michele Ferrari, pod którego kontrolą Lance przyjmował doping (oprócz EPO brał testosteron, kortyzon i ludzki hormon wzrostu). Ferrari sądził, że niedozwolone środki znajdujące się w organizmie podopiecznego miały "znaczący wpływ" na rozprzestrzenianie się komórek nowotworowych. Lance był sceptyczny. "Gdyby tak było, wielu innych kolarzy padłoby trupem" - dowodził. Jedyne, czego żałował, to brania hormonu wzrostu, który istotnie mógł mieć jakieś oddziaływanie na rozwój guzów i tempo wzrostu komórek rakowych.
"Rak najlepszą rzeczą, jaka mu się przydarzyła"
W 1997 roku, dzięki namowie swojego doradcy, Billa Stapletona, kolarz założył fundację na rzecz walki z rakiem. Było to świetne posunięcie PR-owe, ponieważ połączyło zarówno miłośników kolarstwa, jak i tych, którzy próbowali pokonać chorobę. Tak oto Armstrong trafił do "kręgu świętych", a Amerykanie uczynili go swoją ikoną. Nie dość, że udało mu się wyzdrowieć, to jeszcze pokazał Francuzom, że jest w stanie wygrać w "ich wyścigu". I zrobił to. Siedmiokrotnie. Paradoksalnie rak był najlepszą rzeczą, która mu się przytrafiła.
Zdaniem przeciwników Armstronga kolarz stworzył sobie "rakową tarczę", która miała chronić go przed atakami i ewentualnymi oskarżeniami o doping. Lance, który - o ironio - w ramach chemioterapii również dostawał EPO, zdecydował się ponownie wsiąść na rower.
Zaskakująco dobra forma
W 1998 roku dołączył do grupy Postal Service, a w kolejnym sezonie wygrał po raz pierwszy Wielką pętlę. Już wtedy dziennikarze, w większości francuscy wątpili, by po tak poważnej chorobie sportowiec mógł bez wspomagania odnieść taki sukces, zwłaszcza, że wcześniej mu się to nie zdarzyło.
"Z pewnością niektórzy obserwują, węszą i szperają, wiem o tym, ale minął już tydzień i nic nie znaleziono. Nic nie znajdziecie. Czy to "L'Equipe", czy Channel 4, hiszpańska gazeta, belgijska czy holenderska - nikt nic nie znajdzie. Myślę, że kiedy wszyscy zaczną wypełniać swoje obowiązki z należytą starannością i zrozumieją, że muszą zachowywać się profesjonalnie i nie mogą drukować steku bzdur, wówczas zdadzą sobie sprawę, że mają do czynienia z czystym kolesiem" - grzmiał Teksańczyk tuż po zwycięstwie w 1999 roku.
Wyciąganie brudów
Brutalna prawda, która wyszła na jaw w 2012 roku, nie pozostawiła złudzeń. W żadnym z siedmiu zwycięskich tourów Armstrong nie był czysty. W 1999 r. fiolki z dopingiem rozwoził kolarzom na motocyklu "Motoman", były pracownik kolarza, a przez granicę francusko-hiszpańską fiolki dla US Postal szmuglowała Emma O'Reilly, masażystka zespołu, która w 2003 roku napisała książkę o sekretach swojego pracodawcy.
Amerykanin, jak to miał w zwyczaju, uciszył ją pozwem sądowym, a dodatkowo wyzwał od "alkoholiczek". Za swój błąd przeprosił dopiero dekadę później, nie wiadomo, czy z potrzeby serca, czy pod naciskiem opinii publicznej.
Nielegalne transfuzje krwi
O tym, że proceder dopingowy kwitł wśród kolarzy, wiedzieli prawie wszyscy. Zawodnicy pożyczali sobie nawet "wspomagacze", co potwierdził przyjaciel Armstronga, George Hincapie, którego późniejsze zeznanie było jednym z kluczowych ws. oskarżenia Teksańczyka. Również pierwsza żona Lance'a, Kristin Richard, posągowa blondynka w butach od Valentino, dostarczała zawodnikom EPO, które można było brać bez ryzyka aż do 2000 r. Gdy wynaleziono specjalne testy, zaczęto przyjmować mniejsze dawki, a kolarze przerzucili się na nielegalne transfuzje krwi. Były bezpieczniejsze i prawie nie do wykrycia.
W swojej drugiej książce, "Liczy się każda sekunda" kolarz tradycyjnie zaprzeczył, by kiedykolwiek brał niedozwolone substancje. Napisał o dochodzeniu przeprowadzonym przez francuski rząd w sprawie medycznych odpadów, które członkowie grupy Postal Service wyrzucili do śmieci podczas Tour de France w 2000 roku. Śledztwo zaniepokoiło sponsorów, ale Armstrong oznajmił, że najbardziej dręczył go wpływ sprawy na jego reputację.
"Wszyscy chcą wiedzieć, na czym jadę. Jak to na czym? Na rowerze"
Kiedy Armstrong odpierał ataki dziennikarzy we Francji, firma Nike, jeden z głównych sponsorów, przygotowała nowy spot reklamowy z jego udziałem. Kolaż patrzył prosto w kamerę i mówił: - "To jest moje ciało i mogę z nim zrobić, co chcę. Mogę je zmuszać, badać, usprawniać, słuchać go. Wszyscy chcą wiedzieć, na czym jadę. Jak to na czym? Na rowerze i przez sześć godzin dziennie wypruwam sobie żyły. A na czym ty jedziesz?"
Dziennikarz David Walsh, którego życiowym celem stało się zdemaskowanie oszusta, podejrzewał na czym jedzie sportowiec. I z pewnością nie był to rower. W 2004 roku, opierając się na wspomnieniach masażystki O'Reilly, Walsh z Pierre'em Ballesterem opisali dokładnie proceder dopingowy zawodnika. Publikacja pojawiła się we Francji, a redakcja Walsha, "Sunday Times" opublikowała tylko obszerne fragmenty. Armstrong wpadł w szał: - "Pier... Walsh, pier... mały troll wciska ludziom kit. To najgorszy dziennikarz, jakiego znam" - nie przebierał w słowach. Do akcji jak zwykle wkroczyli jego doradcy i zablokowali całą sprawę. Armstrong przeprosił dziennikarza dopiero w rozmowie z Oprah.
Zwycięstwo w siódmym tourze i decyzja o zakończeniu kariery
Rok później Teksańczyk wygrał rekordowy siódmy Tour de France z największą średnią prędkością w historii - 43,1 kilometrów na godzinę. Jego dziewczyną była wówczas gwiazda rocka Sheryl Crow, a na jego telefonicznej liście kontaktów figurowali Bill Clinton i Bono z U2. Fundacja Livestrong kwitła. To, co zaczęło się jako rowerowa przejażdżka po Austin, dla trzech tysięcy ludzi stało się wspaniałą historią pod znakiem filantropii.
Od 2002 do 2005 roku przychody fundacji wzrosły niemal ośmiokrotnie, sięgając sumy prawie sześćdziesięciu trzech milionów dolarów. Wówczas Armstrong zdecydował, że kończy swoją karierę. Okazało się, że nie na długo.
"Mówią, że jestem koksiarzem? Nie dla nich znowu wsiadłem na rower"
We wrześniu 2008 roku postanowił bowiem wrócić do zawodowego kolarstwa, gdyż chciał promować walkę z rakiem. Najbardziej zadowolona z takiego stanu rzeczy była firma Nike, która, podobnie jak wcześniej, wykorzystała na swoją korzyść złą sławę ciągnącą się za Armstrongiem.
W reklamie telewizyjnej pokazano samotnie trenującego kolarza i pacjentów, którzy pokonali nowotwór. "Krytycy mówią, że jestem arogantem, koksiarzem, przegranym oszustem. Że nie potrafiłem odpuścić. Mogą mówić, co chcą. Nie dla nich znowu wsiadłem na rower" - zapewniał sportowiec, który po kilkudniowym namyśle chciał zmienić swoją decyzję i jednak się wycofać. Nie miał jednak odwagi tego zrobić: fani z całego świata pisali do niego wspierające listy, a produkcja odzieży Nike i żółtych bransoletek Livestrong ruszyła pełną parą. Ta decyzja go zgubiła.
Upadek herosa
Podczas dwuletniego śledztwa trwającego nieprzerwanie od 2010 roku, zawodnika obciążyły 24 osoby. Najbardziej kluczowe były wyznania Hincapiego, który również nigdy nie został złapany na dopingu, i Betsy Andreu, dawnej przyjaciółki i żony Frankiego Andreu, kolarza z grupy Armstronga. Amerykanin został dożywotnio zdyskwalifikowany, odebrano mu też zwycięstwa w Wielkiej Pętli, a z kolarskich kronik niemal wymazano jego nazwisko.
W sierpniu tego roku Armstrongowi skończyła się kara dyskwalifikacji, obejmująca wszystkie dyscypliny poza kolarstwem. Czy wróci do uprawiania zawodowego sportu? Deklaruje, że nie ma zamiaru. Ale czy można mu wierzyć?
Natalia Doległo/ksiazki.wp.pl