Kubuś i templariusze
jak ci siem film podobał, grzesiu?
jakiś taki był… jakiś taki… mało zginiętych, umarłych było mało, stanowczo. a ci, co już postanowieni byli do umarcia, to tak jakoś… tak niemrawo i szczuple powpadali na siebie, pościskali się, pozadrapywali i nic z tego nie było śmiechów. nie, nie podobał mnie siem wcale. nudny, nawet kino jakieś przez niego takie niemrawo dupne się zrobiło…
grześ czytał ostatnio wiele książek długich i trudnych i słynnych. potem, potem grzesiu opowiesz.
ja chciałem tylko wspomnieć o tym, jak dziś wstałem rano, jak siem zerwałem, bo południe dolatało chyżo, jak mnie ta duchota z nóg zgięła, jak o mało życia nie straciłem, a to było tak: szczęk brzdękawy wyskoczył zza drzwi pokoju, najpierw żem myślał, że to kuchennie typowy trupcik, chrzęścik talerza jakiego tłuczonego czy gwizdka spadanego z czajnika… ale jednak, że z pokoju ślady na ścianie nie zdążyły się schować, to z tego gorąca musiało zamachem na mnie samego nastąpić. ornitocentrum eksplozji znalazłem za oknem pokojowym mym. taki wystrachany, wybiedzony, roztrząchany cały ślepkami zauważyłem bidniusi szkła rozpęknięte i kałuże na ścianach, podłodze rozłożyste jak telewizyjne oceany z kanałów podróżniczych, z tych, co później dziewczęta na nich lizakują się samiutkie po sobie. misiu, pysiu – dobiegło mnie z drugiego pokoju – pieseczku, trąbeczko z trzeciego i wtedym takim przypadkowym analitycznym rozbiegiem neurotycznym odkrył koncepcję tego pierwszego poranka.
wystrzelił termometr/tynk kapie do góry
znaczy zaczęło się, pomyślałżem. to tak łatwo się nie skończy, jeśli już się zacząć dało sobie radę. teraz my siem będziemy musieli uporać. temperatury nie stygną zbyt chętnie, jak już ominą zero, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści kreseczek. mama wyczytywała przecie w telewizji, a siem jak pusty śmiałem, że skąd oni mogą wiedzieć, że którędy może im kto powiedzieć, co będzie za siedem, czternaście, dwadzieścia jeden dni. a mama mówiła: uważaj, uważaj grzesiu, jak kto co wymyśli, to na pewno się kiedy przytrafi. może nie tobie, nie mnie, nie kubusiowi, ale jakiej kasi, tryni, maryni… i mama miała rację, jakby kolejnym razem wtrafiła rzutkiem w samą kropkę tarczy środkową… mama miała rację, a ja stałem tak pośrodku pokoju piątego, wyłuskując okiem lewym rtęci opuchliznę na szafce nocnej, prawym okiem alarmując dłoń przed oparciem o zartęcioną ściankę działową. wystrzelił termometr, dom się sypie już z tydzień, powietrze nas nie rozpuszcza, ciężkie takie jakieś, takie niemrawe, spuchnięte, szorstkawe nawet…
mama mówiła przecież, nie zawsze jest tak, że się nawet uwagi nie przytwierdzi do aury, pogody, barometru wskazania.
sypciu, sypciu, gdzieś ty? przecie ja już wstał, z ucha wodę wysiąkł, wyczyszczony, pachnięty pięknie, ułożony włoskami równo… sypciu, sypciu!
a sypcio wtedy mieszał herbatę zaparzoną z dwóch torebek co najmniej. pomarańczową ciecz ukropową w szklance przezroczystej. wpatrywał się w miesznięcie dziesiąte, jedenaste, dwunaste i piętnaste. zamyślił się o tryni. chciał zamyślić się o kasi, o maryni, ale przez trynię nie wyskoczył dalej. wspomniał grzesia może jakoś w drugim czy piątym wyrazie swojej początkowej pamięciowej wycieczki, ale tak jakoś również grześ go do tryni sturlał.
tiknął oczkiem sypcio, tiknął szyjką i włoskami z czoła… nic nie pomagało, nic nie mógł sypcio dalej poideować… trynia i trynia… ale kim właściwie jest trynia?
wczoraj przespała. przedwczoraj się opalała. dwa wcześniej dni trynia skakała, a jeszcze wcześniej biegała, śpiewała, czciła, pisała… śmiała się nawet, snem swoim nie przejmując, piękniała też przypadkowo, chociaż nawet nie to, nawet nie to sypcia urzekło… z pewnością to, właśnie to, ale bidniusi nawet sobie nie skoncypował, jakim pierwowzornym wyglądem ona lśni, błyszczy, piszczy. tryniu, kochanie ty moje, nad tulipany, nad morze, nad księżyc moglibyśmy… moglibyśmy razem i za rękę i dalej i dalej… i cieplej i mroźniej i śpiewniej i głębiej… i wszystko tak byśmy mogli tryniu, o tryniu!
sypcio nadal w herbatę zauroczony, wyobrażający spacery, parki, przytulone poranki…
trynia przebudza się jakoś późno. płynie przez swoje zwykłe pomieszczenia mieszkalne, zwykłej wody łyk bierze, zwykłą ściereczką twarz osusza, na zwykłym pisze papierze…
och tryniu, och tryniu, te słowa twoje ostatnie takie we mnie zamieszanie zmieściły, te twoje zagadki, znaków zapytania układanki. nie wiem, nie wiem, nie wiem.
i sypcio dzwoni do grzesia. grześ mówi o termometrze, o rtęci wszechobecnej, o pisku z dwóch pokojów przezściennych, a sypcio pyta, jak dalej ma zrobić. gryźć się w język? czy krzesełka łamać?
grześ nie ma teraz w głowie miejsca zbyt wiele, tylko tak pestką z winogron złapie pytanie i odrzuci w słuchawkę trzy kropki.
sypciu, ja nie mogę teraz, mieszkanie mi spada, rtęć wyżera moje ostatnie młodzieżowe minuty… wiesz, ja ci powiem tylko tak… i mówi grześ:
kokakola wszędzie smakuje tak samo/a jak jest z tobą/a jak jest ze mną?
i grześ rzuca słuchawką, ale po przyjacielsku, nie niwelując dobrej więzi z sypciem. odkrywa, że leżą na ziemi zmarłe mole. jeden szczur wala się pod lodówką. przypomina sobie o gorącu tragicznym, o tym, że białka ścinają się, a węglowodany to to samo co cukry. podbiega do okna najbliższego w pokoju, szarpie, ciągnie, rozkrawa.
uchyla wreszcie zdyszany duchotą grześ okno. odkrywa nieprzyjemny ten fakt, co podać właśnie teraz należy. na zewnątrz pokoju, tak jak i wewnątrz, nie różniłoby się niczym wskazanie termometru nieszczęsnego, niczym, gdyby tylko żył jeszcze. i te mole, i tam poza, dokładnie jak i w, umarłyby przemęczone. przegrzane. tak, grześ wspomina słowa mamy. temperatury jak już zaczną, to nie przestaną. wczoraj mól pierwszy, dziś drugi, jutro pierwszy nazwany – mól tomba, pojutrze drugi nazwany – molica młynia, a później muchy, rybiki, komary… wreszcie szczur lodówkowy, kotek, a potem… potem zostaniemy już tylko my, grzesiu, a i my się wreszcie zetniemy…
grześ zbolały rozgniata na łokciu komara. ups, zauważa, że tamten był już bezoddechowy. krwi grzesiowej kroplą zwróconą z żołądka zbójnika fruwającego, zdechłego, plami się trochę przedramię na czerwono. co po tej krwi resztce grzesiowi? już tylko jest ciekaw, kiedy się zetnie i czy odwrócić płynnego słupka nie można.