Tamten grudniowy dzień niczym nie różnił się od innych słonecznych, upalnych, leniwie płynących dni. Nie mając co ze sobą począć, wyszłam na ulicę, chcąc wmieszać się w gwarny, kolorowy tłum i zapomnieć o samotności i tęsknocie.
— Dzień tylko dzieli mnie od Wigilii — myślałam. — Muszę spróbować kupić jakiś prezent dla mojej małej córeczki.
Wiedziałam, że spędzimy te pierwsze na obczyźnie święta tylko we dwie, wśród obcych, obojętnych mi ludzi, w kraju, którego dopiero „uczyłam się”, gdzie wszystko było tak inne od tego, co znałam dotychczas. Moje oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do tutejszych krajobrazów. Wciąż zaskakiwała mnie egzotyka, którą widziałam nie tylko w przyrodzie; również w sposobie myślenia, języku, stylu bycia i zwyczajach tego narodu. Nawet aromaty były tu inne. Bywało, że spacerując ulicami, chłonąc wszystkimi zmysłami odgłosy, widoki, zapachy, doznawałam uczucia wyobcowania. Jakaś niesprecyzowana woń mojego dalekiego kraju przenosiła mnie na moment tam… Jakiś ułamek czasu, może sekundy, może minuty byłam nieobecna duchem, który błądził gdzieś, szukając znajomych miejsc, a nie mogąc do nich dotrzeć, wracał do miejsca, z którego próbowałam ulecieć.
Mój mąż, zmobilizowany wraz z innymi urzędnikami, wyjechał na plantację trzciny cukrowej. Rząd rzucił hasło: „Wyprodukujemy 10 milionów ton cukru podczas tegorocznej zafry” (zafra — żniwa, ścinanie trzciny cukrowej). Kraj ogarnęła gorączka wykonania narzuconego zadania. Dzień w dzień wyjeżdżały z Hawany karawany wozów ciężarowych wypełnionych po brzegi profesorami, studentami, lekarzami, inżynierami, robotnikami obojga płci skandującymi slogan roku: Van, van los 10 miliones van („Idzie, idzie 10 milionów”) w rytm bębnów, w które walili jadący również na zafrę muzycy. W związku z tak ambitnym zadaniem włożonym na barki narodu rząd postanowił znieść obchody świąt Bożego Narodzenia, tłumacząc to specyficzną sytuacją, w jakiej znalazł się kraj. Lecz pomimo powszechnej, jak na wojnę mobilizacji ludności, zafra nie udała się, ideologicznie jednak rewolucyjny rząd Fidela był górą. Rozwiązał bowiem dwie sprawy — prawie że bezboleśnie wygrał walkę z Kościołem i zamknął sklepy, tłumacząc to brakiem sprzedawców,
ścinających trzcinę cukrową. Chociaż sprzedawcy po zakończeniu zafry wrócili z plantacji, większość sklepów nigdy nie została otworzona, bo nie było w nich czym handlować, pomimo wprowadzenia kartek na wszystkie artykuły spożywcze i przemysłowe. Cynizmu i bezwzględności władz nikt nie ośmielił się komentować. Zbyt dobrze działały gęsto rozmieszczone CDR–y (komitety obrony rewolucji) i bezpieka wśród pracujących na plantacjach, aby ktoś miał odwagę się narażać. Wszak wszelkie komentarze traktowane były jak kontrrewolucja, a to srogo karano.
Nie mogłam, patrząc na to, udawać, że niczego nie rozumiem, nie widzę. Chociaż jako cudzoziemka nie brałam w tym czynnego udziału, to jednak wyczuwałam przygnębienie i strach tych skądinąd wesołych i znajdujących zadowolenie w przyziemnych sprawach ludzi. Podziwiałam ich, że w tak ciężkich warunkach starają się, jak mogą, żyć w miarę normalnie. Ja nie potrafiłam znaleźć w sobie tej siły. Ogarniała mnie depresja i znużenie. Zmuszałam się, by wychodzić z domu, aby rozwiać destrukcyjne myśli. Czułam się zagubiona i sama. Wędrowałam piękną aleją El Prado, pchając przed sobą wózeczek i pokazując jej monumentalne, odlane w brązie lwy strzegące od setek lat ten ulubiony przez hawańczyków deptak. Słońce mocno przygrzewało. Im bardziej oddalałam się od oceanu, tym mniej czułam jego chłodną bryzę. Słyszałam suchy szelest liści palmowych i rytmiczne uderzenia fal o skały przybrzeżne. W powietrzu unosiła się specyficzna dla tropiku woń, jakby spalonej oliwy zmieszanej z zapachem alg wyrzuconych przez nacierający na ląd
ocean. Idąc w górę pasażu, który biegnie środkiem alei, mijałam roje spacerowiczów i bawiących się dzieci. Wraz z nimi rozkoszowałyśmy się cieniem, jaki rzucały potężne drzewa laurowe, które rosnąc po obydwu stronach deptaka, łączą się nad nim koronami, tworząc tunel. Ostre promienie słońca próbowały przebić gęsty dach z wiecznie zielonych liści. Te z kolei, igrając z psotnym wiatrem, rzucały ruchome, rozedrgane cienie na wszystko, czego zdołały dosięgnąć. Łagodny powiew znad oceanu strącał z drzew żółto–zielone kuleczki, dojrzałe już w tym okresie tropikalnej suszy, ścieląc je w zwarty kobierzec. Moje stopy, nadeptując na nie, miały przyjemne uczucie zapadania się przy akompaniamencie cichego chrzęstu: klik–klik, klik–klik…, co przypominało chodzenie po skutym mrozem śniegu.
Doznawałam fizycznej wręcz przyjemności z chodzenia. Smutki pierzchały, kiedy patrzyłam na tę przepiękną aleję wyłożoną kolorowymi marmurami z inkrustacjami z miedzi, ograniczoną budynkami w lekkim, kolonialnym stylu, z portykami tworzącymi podcienia, wspieranymi na gotyckich kolumnach, i balkonami z misternie kutymi w metalu ornamentami. Zaczynałam mieć cichą nadzieję, że może uda mi się coś kupić Gosi, jakąś zabawkę pod choinkę, chociaż wiedziałam, że choinki mieć nie będziemy.
Podbudowana własnymi myślami, ruszyłam z ochotą w kierunku Parku Centralnego. Kiedy opuściłam przyjemny chłód deptaku, promienie słoneczne, jakby nadrabiając stracony czas, gwałtownie uderzyły we mnie nieznośnym żarem.
Sezon przedświąteczny nie odznaczał się niczym szczególnym, nie było żadnych typowych ozdób, napisów z życzeniami, o choinkach nie mówiąc. Większość sklepów, które jeszcze przed kilkoma miesiącami były otwarte, zamknięto; wystawy pozabijano deskami albo pozasłaniano starymi gazetami. Ulica była brudna, pełna wydzielających zgniły zapach śmieci, rozwlekanych przez hordy głodnych, bezpańskich kotów.
Sklepy zamknięto z dnia na dzień, kiedy to rząd Castro zdecydował się wykorzenić handel, jedyną gałąź gospodarki, która do tamtego czasu znajdowała się w prywatnych rękach. Ludzie zgromadzeni na Placu Rewolucji powtarzali za wodzem: „Koniec z ciemięzcami ludu, koniec z przeżytkami kapitalizmu, wszystko dla wszystkich, wkraczamy dumnie w epokę komunizmu”… Właśnie oglądałam tego skutki. Przy nielicznych restauracjach kilometrowe kolejki — spragnieni jedzenia spali na ulicy, aby nie stracić numerka, który w określonym dniu i niewiadomej godzinie pozwoli im wejść do środka i najeść się do syta. Niektórzy siadali wprost na ulicy, inni na składanych krzesełkach, przystosowanych do okoliczności i sprzedawanych pokątnie przez przedsiębiorczych producentów, jeszcze inni posilali się przyniesionym przez kogoś z rodziny jajkiem albo bananem, aby nie paść z głodu w oczekiwaniu na rozkosz jedzenia. Rozpoznawałam już zawodowych staczy odsprzedających miejsca w kolejce. Był to swego rodzaju zawód. Pospolity był widok
starszych pań siedzących na krzesełkach i machających drutami lub dziadków zabijających czas graniem w domino.
Hawana, chociaż zachowała swój niezaprzeczalny urok z racji swego położenia, była cieniem dawnego, pięknego miasta, które oczarowywało swą beztroską atmosferą. Szłam, próbując sobie wyobrazić te miejsca w dawnej, eleganckiej szacie, pachnące drogimi perfumami, pełne robiących zakupy, eleganckich pań, wypomadowanych panów, limuzyn… A widziałam brud i ubóstwo. Spacer wśród kolorowego tłumu w wilgotnym upale wyczerpywał. Nadzieja na kupienie czegokolwiek malała z każdą chwilą. Pragnienie męczyło, a w nielicznych otwartych kafeteriach nie oferowano niczego więcej, oprócz ciepłej wody, której przy najlepszych chęciach nie dało się pić. Oszczędność prądu w Hawanie sięgała wtedy szczytu, stolica, praktycznie rzecz biorąc, była go pozbawiona. Nie działały lodówki, wentylatory, klimatyzacje — ludzie wychodzili z dusznych, rozgrzanych pomieszczeń, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i snuli się bez celu po ulicach. Jak stada wron obsiadywali Malecon, bulwar ciągnący się nad oceanem, by ochłodzić się naturalną bryzą.
Byłam coraz bardziej sfrustrowana; nie wydałam ani jednego centa, nie mogłam ugasić pragnienia, nogi odmawiały posłuszeństwa. Nie marzyłam już o kupieniu czegokolwiek, jedynie o odpoczynku w chłodzie i ciszy.
Kiedy już miałam wracać, zauważyłam długą kolejkę pełną podekscytowanych kobiet. Stały z dziećmi na rękach i gestykulując żywo, rozprawiały o czymś. Pytały: „Co tu dają”, „Kto jest ostatni”? I ustawiały się zgodnie jedna za drugą. Mimo że nie mogłam się dowiedzieć, co kupię, postanowiłam spróbować szczęścia, było mi wszystko jedno, byleby nie wracać z pustymi rękami. Nie czułam się jeszcze pewnie w hiszpańskim, z nerwowych, urywanych zdań zdołałam zrozumieć, że jest to sprzedaż nie na kartki, lecz por la libre (wolna). Dawno już niczego nie można było dostać w wolnej sprzedaży, rozumiałam więc podniecenie zakupami, nieważne jakimi, byle były. Rozgorączkowane wizją zakupów kobiety, prześcigały się w pomysłach, co pożytecznego można zrobić z tego, po co stoją, a więc: miały pleść siatki na zakupy, robić sznury do bielizny, knoty do lamp naftowych, tak przydatnych w epoce apagonów (wyłączeń światła), nawet wplatać w warkocze dziewczynkom. Słowem, jakiś uniwersalny towar. Wywnioskowałam z ich barwnych opisów, iż
jest to włóczka. Zaczęłam i ja snuć marzenia, czego to z niej nie zrobię. Kolejka posuwała się względnie szybko. Wreszcie dobrnęłam do wejścia. W drzwiach sklepu stała tłusta kobieta w uniformie, w spodniach opinających jej imponujących rozmiarów tylną część ciała i z groźnym wyrazem twarzy wpuszczała po pięć osób. Ledwo żywa, wyrzucona jak z procy z napierającego za mną tłumu, wpadłam do sklepu!
„Szczęściara ze mnie — myślałam gorączkowo. — Mój wysiłek zaraz zostanie zakończony sukcesem. Kupię całą torbę włóczki, zrobię z niej lalkę, nich dziecko ma! Dla mojej ślicznej córeczki zrobię skarpetki, może pulowerek albo spódniczkę! Dziecko będzie miało prezenty!” Tymczasem ekspedientka położyła przede mną… pięć par chińskich sznurowadeł do butów, w pięciu smutnych, ciemnych kolorach i pouczyła mnie, że mam prawo dostać po dziesięć par z każdego koloru na osobę. Słodko śpiąca Gosia liczyła się oczywiście, ona też miała prawo do zakupu. Zatkało mnie z wrażenia! Łzy ze złości czy może z ogromnej żałości za straconymi złudzeniami napłynęły mi do oczu. Po co mi sznurówki? Cóż mogłabym z nich zrobić dla mojej małej dziewczynki? Butów sznurowanych nie mamy, Małgosia ma krótkie włoski, bielizny nie piorę, bo z braku proszku i mydła nie mam czym, więc oddaję do pralni, nawet sznur mi niepotrzebny, lampy naftowej nie mam, więc nie będę robić knotów… Stałam niezdecydowana. Kolejka wrzała.
Sprzedawczyni zniecierpliwiona zapytała:
— Ile bierzecie?
Kobieta z trójką dzieci, kupująca cały stos sznurówek przypadający na cztery osoby, mrugała do mnie nerwowo, sycząc: „Bierz, bierz”.
Niespodziewanie dla siebie samej ogarnął mnie szał zakupów — z determinacją wzięłam cały przydział. Sto par sznurówek miałam w torbie za jedyne dziesięć pesos! Skarb! Niezbyt przytomna, skręcałam już za róg, kiedy dopadła mnie zziajana matka z ledwo zipiącą trójką. Gestykulowała, przekonywała mnie, niewiele rozumiejącą, w końcu wzięła mi z rąk torbę z łupem, wcisnęła dwadzieścia pesos i tyle ją widziałam.
Powlokłam się do domu. Nieświadoma niczego Gosia spała, więc i ja, roniąc gorzkie łzy w poduszkę, zasnęłam z emocji i zmęczenia. Śniło mi się, że z góry chińskich sznurówek nadziergałam różnych wspaniałości: Gosia w pulowerku zrobionym ze sznurówek, w sznurówkowych majteczkach skakała przez skakankę z brązowych sznurowadeł, małe nóżki śmigały w tenisówkach zasznurowanych jak należy, czym? — wiadomo — moim wspaniałym zakupem nijakiego koloru; we włosach miała plecioną granatową przepaskę z tego samego uniwersalnego towaru. Ja we wspaniałej, czarnej, sznurowadłowej kreacji, zakładałam szare, utkane wiadomo z czego firanki, aby złagodzić blask rażący mnie w oczy… lecz to nic nie pomagało.
Ostre promienie wdzierające się przez żaluzje nie dawały spać i obudziły mnie. Powoli otrząsnęłam się z sennych marzeń, dziękując Bogu, że nie mam na sobie nic ze sznurówek i… zdałam sobie sprawę, że nadeszła Wigilia.