PROLOLG Jego włosy były białe i gęste, a skóra mocno opalona. Miał na sobie tylko sandały, krótkie spodnie i cienką jak papier, złachmanioną koszulę bez trzech guzików, która furkotała luźno wokół jego szczupłego, kościstego korpusu. O kilka rozmiarów za obszerne szorty trzymały się na biodrach przewiązane kawałkiem szpagatu. Zza oprawnych w stal szkieł spoczywających na dużym, mięsistym nosie spoglądały ruchliwe Jasne oczy.
Zmęczony spacerem z domu do stodoły przysiadł na wielkim kamieniu, w cieniu rzucanym przez kępę palm, kontemplując panoramę niebieskawych gór na horyzoncie i pierzastych chmur gnanych pasatem.
Trudno wymarzyć sobie lepsze miejsce do życia, pomyślał. Kochał ten widok, jego głęboki spokój. Kiedy przybył tu jako młodzieniec, od razu wiedział, że odnalazł raj na ziemi. Nic w jego poprzednim, dwudziestosześcioletnim życiu nie przygotowało go na to, co tu zastał: pastelowe barwy, ciepło i jasność słońca, pocałunki wiecznego wiatru oraz aromat tropikalnych kwiatów, który przepełniał jego głowę i pieścił duszę.
Kuba była wszystkim, czym nie była Rosja. Po latach spędzonych na Syberii miał ochotę paść na kolana i całować tę ziemię, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. I naprawdę to zrobił, nawet kilka razy, kiedy sobie wypił. Pił dużo i często - wtedy, przed wieloma laty, gdy był tak bardzo, bardzo młody.
Kiedy pojawiła się szansa na stały pobyt na wyspie, chwycił się jej ze wszystkich sił; błagał, by pozwolono mu z niej skorzystać.
- Za jakiś czas będziesz żałował tego wyboru -- powiedział mu wtedy pułkownik. - Zatęsknisz za mateczką Rosją, za rosyjską mową, za młodą żoną, którą tam zosta wiłeś.
Jest młoda, inteligentna i ambitna odpowiedział, wspominając w duchu lodowaty gniew Olgi, gdy dowiedziała się, że nie będzie mu towarzyszyć w podróży na Kubę.
Była wściekła na niego za to, że dopisało mu szczęście, a nie na państwo, które wysyłało go za ocean. Zresztą nigdy w życiu nie miała żalu do państwa, bez względu na to jak marne były jej życie i perspektywą - po prostu nie umiała.
Olga była bowiem dobrą komunistką; komunistką do szpiku kości.
- Powiemy jej, że zginąłeś w wypadku. Zostaniesz ogłoszony bohaterem socjalizmu. Naturalnie nie będziesz mógł pisać ani do niej, ani do rodziców, ani do brata; do nikogo w całym Związku Radzieckim. Wszyscy będą wierzyć, że zginąłeś. I naprawdę będziesz dla nich martwy.
- Tutaj znajdę nowe życie.
- Tutaj nie będziesz wśród swoich - zauważył pułkownik po dłuższej wymianie zdań, lecz jego podwładny nie chciał słuchać.
- Olga jest patriotką - odpowiedział oficerowi. - Kocha ojczyznę z całej duszy. Będzie zachwycona rolą wdowy po bohaterze socjalizmu. Potem znajdzie sobie nowego mężczyznę i jej życie potoczy się dalej.
I został na wyspie, a Oldze doniesiono, że zginął. Nigdy się nie dowiedział, czy ponownie wyszła za mąż, czy dostała wymarzone przeniesienie do Moskwy i czy urodziła dzieci, których tak bardzo nie chciała.
Spoglądając na błękitne góry i smakując wiatr, próbował przywołać z pamięci jej obraz, który musiał nosić w sobie przez tyle lat. Wtedy była młodą kobietą; tylko taką mógł ją pamiętać. Teraz oczywiście nie była już młoda, jeśli jeszcze żyła. Pewnie była tęga i miała stalowoszare włosy zaczesane do tyłu w ciasny kok.
Miał w głowie pustkę. Starał się, lecz nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądała Olga. Może to i lepiej? Tu znalazł sobie inną kobietę, kobietę o czekoladowej skórze, która gotowała dla niego i prała, mieszkała z nim i sypiała, i która urodziła m n dwoje dzieci. Syn umarł przed laty, zanim osiągnął wiek męski, a córka wyszła już za mąż i sama miała dzieci. I to ona właśnie gotowała teraz dla ojca, pilnując, by nie było mu źle.
Twarz swojej kobiety pamiętał doskonale. Jej uśmiech, dotyk, ciepło skóry, nocne szepty...
Za miesiąc miała minąć druga rocznica jej śmierci. Wiedział, że wkrótce znowu będą razem. Po prostu wiedział. W ciągu ostatniego roku schudł o trzydzieści pięć kilogramów i od dawna był pewien, że z jego ciałem dzieje się coś bardzo niedobrego; nie wiedział tylko co.
Pozwolił, żeby zbadała go wiejska lekarka.
- Twoje ciało się zużywa, przyjacielu - powiedziała, kręcąc głową - Nic na to nie poradzę.
Spędził cudowne życie w tym słonecznym raju. Zakaszlał i splunął na piach, a potem zaczekał, aż oddech wróci do normy. Po chwili podniósł się wolno i znowu ruszył w stronę stodoły. Otworzył drzwi zbite z desek i zanurzył się w chłodną ciemność wnętrza. Każdy krok wzbijał w powietrze mały obłok - klepisko już dawno pokryło się grubą warstwą pyłu.
Jedynym źródłem światła były słoneczne smugi przebijające się przez szpary w ścianach. Owe ściany również składały się z desek, przybitych do drewnianego szkieletu budynku, a ich zadaniem była ochrona wnętrza przed wiatrem, deszczem i... oczami ciekawskich.
W istocie bowiem nie była to wcale stodoła, choć w kątach jak wszędzie stały rolnicze maszyny i pojemniki z paszą, a dach od czasu do czasu chronił przed słońcem zwierzęta. Prawdziwym sensem istnienia tego budynku była jednak ochrona zgoła innego obiektu: wielkiej, okrągłej płyty betonu, która zajmowała centralną część klepiska.
Stodołę zaprojektowano w taki sposób, by nad masywnym włazem nie znajdowały się żadne elementy konstrukcyjne - belki czy krokwie.
Pochyłe deski połaci dachu schodziły się w najwyższym punkcie bez mocnego podparcia, tworząc nierówny grzbiet. Mężczyzna o białych włosach zatrzymał się, by spojrzeć w górę, na cienkie jak ołówki snopy światła przecinające pełne kurzu powietrze niczym laserowe promienie. Starzec jednak nie wiedział nic o laserach; nigdy ich nawet nie widział - pojawiły się zbyt późno, gdy już zakończył edukację i szkolenie.
W jednym z kątów stodoły wydzielono izbę, ukrytą teraz za zamkniętymi drzwiami. Mężczyzna sięgnął do kieszeni po klucz, przekręcił go w zamku i wszedł do pokoju. Starannie zamknął za sobą drzwi i na powrót schował go w kieszeni.
Był jedynym człowiekiem, który miał klucz do tego zamka. Gdyby tu zasłabł, nikt nie przyszedłby mu z pomocą. Drzwi i ściany pokoju zbudowane były z bardzo twardej stali, ukrytej pod surowym, poszarzałym drewnem.
Cóż, między innymi na to ryzyko zgodził się wiele lat temu. Trzydzieści pięć... Nie, trzydzieści osiem lat temu. Bardzo dawno.
Obok drzwi sterczał ze ściany włącznik światła; starzec automatycznym ruchem wyciągnął ku niemu rękę. Klawisz pstryknął i z mroku wyłoniły się schody prowadzące w dół.
Trzymając się poręczy jedną ręką, mężczyzna zaczął iść po stopniach wyślizganych od jego kroków. Te drzwi, te schody... całe jego życie. Codzienność. Sprawdzanie, smarowanie, testowanie, naprawianie...
Kiedyś szczury przedostały się na dół - nigdy się nie dowiedział którędy, choć bardzo uważnie szukał dziury. Pogryzły izolację przewodów, wyjadły dziury w pulpitach, zaatakowały nawet rury i armaturę. Zdołał wytruć trzy szkodniki i wynieść na zewnątrz.
Reszta zdechła w miejscach, do których nie miał dostępu, wypełniając podziemie smrodem rozkładu. Boże, kiedy to było? Wiele, wiele lat temu...
Starzec zerknął na pułapki, upewniając się, czy nie brakuje przynęty. Potem sprawdził konsolety, obejrzał kable, włączył zasilanie i kolejno przetestował ostrzegawcze światła poszczególnych obwodów.
Co tydzień robił drobiazgowy przegląd instalacji elektrycznej, sprawdzając każdy przewód z osobna, wszystkie połączenia, lampy, oporniki i kondensatory. Od czasu do czasu musiał wymienić przepaloną lampę. To, że trudne do zdobycia części trafiał szlag akurat podczas testów, już dawno przestało go śmieszyć. Teraz martwił się raczej, że nie uda mu się kupić ich, kiedy naprawdę będą potrzebne.
Zastanawiał się czasem, co się stanie, gdy już nie będzie zdolny do wykonywania swoich obowiązków. I kiedy umrze Ktoś będzie musiał przejąć opiekę nad tym obiektem, aby nie popadł w ruinę. Wspomniał o tym kubailskiemu majorowi, gdy ten pojawił się dobry miesiąc wcześniej z grupą techników, którzy instalowali nową głowicę bojową.
Święty Boże, cóż to była za robota! Stary był jedynym człowiekiem, który wiedział, jak można usunąć przestarzałą głowicę jądrową. Okazało się też, że sam musiał wykombinować, w jaki sposób instaluje się nową. Nikt nie pomógł mu w tym ani trochę; sam musiał poradzić sobie z zadaniem.
- Musicie dać mi kogoś do przeszkolenia - powiedział wtedy majorowi. - Kogoś, kto zajmie się tym wszystkim. Jeżeli stanowisko nie będzie odpowiednio konserwowane, w tym klimacie już po paru miesiącach zamieni się w złom.
Tak, tak. Major o tym wiedział. Wiedzieli też ci w Hawame.
- Jestem chory. Lekarz mówi, że to rak.
Major rozumiał. Powiedziano mu o chorobie. Było mu przykro.
- A cały ten sprzęt powinien trafić do muzeum - tłumaczył majorowi, który jak zawsze zachowywał się bardzo po wojskowemu: zaglądał tu i tam, opukując, co się dało.
Wreszcie Kubmiczyk zalecił wymianę spalonej żarówki - stary wymieniał je natychmiast, pod warunkiem że był w stanie zdobyć nowe - a potem odszedł z wyrazem zamyślenia na twarzy.
Major zresztą zawsze wyglądał na zamyślonego. Nie miał pojęcia, jak funkcjonuje to, co tak skrupulatnie oglądał. Nie wiedział, jak wiele pracy i umiejętności wymaga utrzymanie sprzętu w gotowości bojowej. Nigdy nie zadawał pytań.
Węszył tylko po kątach, udając, że wie, na co patrzy, od czasu do czasu przywoził części zamienne, wysłuchiwał skarg starca i odjeżdżał, po czym nie było go przez trzy miesiące.
Zanim pojawił się major, był pułkownik. Przed pułkownikiem inny major... Starzec nie zadawał sobie trudu bliższego poznania z rzadka odwiedzających go oficerów i szybko o nich zapominał.
Od czasu do czasu zdarzali się jednak goście, o których nie mógł zapomnieć. Fidel Castro odwiedził to miejsce trzykrotnie. Pierwszy raz pojawił się jeszcze za czasów rosyjskiej obecności, w fazie budowy stanowiska. Przyglądał się wszystkiemu, zadawał mnóstwo pytań i nie próbował udawać, że cokolwiek wie.