Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:25

Księżycowy park

Księżycowy parkŹródło: Inne
d4f1xtb
d4f1xtb

W miarę, jak powracała mi świadomość, czułem coraz potężniejszego kaca – choć przecież nie piłem. Chciałem zapalić papierosa, ale przeszło mi. Godziny zlewały się ze sobą, gdy tak siedziałem na tarasie. Zanim wyszedłem z domu i spocząłem na leżaku, owinąłem się ciepłym kocem. Gdy niebo stało się wreszcie wielkim białym ekranem, w końcu zdecydowałem się zwrócić moje bezsenne oczy ku domowi. Zwyczajność jego zewnętrza przeczyła temu, co działo się wewnątrz. Nie miałem powodu, by wracać, choć jednocześnie czułem, że jakaś siła ciągnie mnie do środka. Pocieszający uśmiech stracił sens. Był plastikowy. Wszystko wydawało mi się mgliste. Obiektywność, fakty, konkretna informacja – wszystko to miało wartość w fazie ogólnej. Szczegóły jednak nie wiązały się jeszcze ze sobą, toteż umysł budował wokół siebie barierę obronną próbując restrukturyzować dowody. Właśnie temu oddawałem się tego ranka: restrukturyzowałem dowody tak, by miały sens. Niestety, bez powodzenia. Samotna wrona kryła się wśród nagich gałęzi drzewa,
które stało gdzieś za mną; słyszałem łopot jej skrzydeł. Po chwili już krążyła nade mną niestrudzenie, a ja patrzyłem na nią, bo na pustym niebie nie znalazłem innego obiektu obserwacji. Poza tym, były sprawy, o których wolałem nie myśleć
(a wieczorem ktoś znowu znajdzie na tarasie wiewiórkę zmasakrowaną przez lalkę, którą kupiłeś małej dziewczynce)
lecz tak to bywa, gdy człowiek nie chce odwiedzać i konfrontować się z przeszłością: przeszłość zaczyna nawiedzać i konfrontować się z człowiekiem. Ojciec mnie śledził
(śledził cię od zawsze)
i bardzo chciał mi coś powiedzieć, a pilność tej sprawy manifestowała się coraz wyraźniej. Widziałem ją w zmieniającej się barwie domu, w migających światłach, w meblach ustawiających się wedle własnego uznania, w mokrych kąpielówkach i w spotkaniach z kremowym mercedesem. Ale dlaczego? Bardzo się starałem, ale nie umiałem znaleźć wspomnień związanych z ojcem: pusta plaża w Zumie, stara nowofalowa piosenka, pusty Ventura Boulevard o północy, palmowe liście falujące na purpurowym tle popołudniowego nieba, słowa „Nie boję się” wypowiedziane w otwartym buncie… Ojciec został wymazany ze wszystkich scen. A teraz wrócił i rozumiałem, że pod światem, na którym żyjemy, kryje się drugi, inny świat. Że jednak istnieje coś pod powierzchnią zwyczajnych rzeczy. Rozejrzałem się. Trzeba zgrabić liście w ogrodzie. Z domu Allenów dobiegły stłumione odgłosy kłótni. Nagle pomyślałem, że niedługo święta.

Widziałem z tarasu wnętrze naszej kuchni, które rozbłysło jaskrawym światłem dokładnie o siódmej rano. Jakbym oglądał film w obcym języku: Jayne w dresie, już z komórką przy uchu. Rosa kroi gruszki (wyobraźcie sobie krojenie gruszek w takim momencie – ja nie mogłem). Po chwili Marta sprowadziła na dół Sarah niosącą bukiet fiołków. Victor pojawił się i zniknął parę razy. Przyszedł też Robby, ubrany w mundurek Buckley (szare spodnie, białe polo, czerwony krawat i niebieska bluza z gryfem na kieszonce). Poruszał się po kuchni płynnie, jak astronauta w stanie nieważkości. Było tak spokojnie i wszystko miało swój cel. Robby podał Jayne kartkę papieru; spojrzała na nią i oddała Marcie do sprawdzenia. Włosy miał zaczesane gładko do tyłu, bez przedziałka – czyżbym zauważył to dopiero teraz? Teraz poświęcano uwagę napiętemu planowi zajęć. Prowadzono standardowe negocjacje. Formułowano i akceptowano plany. Podejmowano szybkie, poranne decyzje. Kto poprowadzi pierwszą zmianę? Kto weźmie drugą? Pewne sprawy trzeba było
poświęcić, było trochę marudzenia i skarg, ale wszyscy wykazali się elastycznością. Scena nabrała tempa, gdy Robby pozwolił Marcie, by na nowo zawiązała mu krawat, a Jayne, z ręką wspartą na biodrze, namawiała Sarah do jedzenia gruszki w plasterkach. Zaczynał się nowy dzień i nie było czasu na opory. Chciałem być mile widziany w tej kuchni. Chciałem być częścią tej rodziny, chciałem, by mój głos brzmiał dla niej neutralnie, ale brakowało mi tchu i czułem na sercu lekki nacisk zimnej ręki. Wyobraziłem sobie, jak Sarah pyta skąd się biorą nazwy kwiatów. Wspomniałem też Robby’ego, który z kamienną twarzą pokazuje jej gwiazdę na nocnym niebie i mówi nam obojgu, że to światło gwiazdy, która już umarła, a jego ton jasno sugeruje mi, że dom przy Elsinore Lane był jego domem, zanim się pojawiłem, i że powinienem o tym pamiętać.
(Rankiem czwartego listopada nie mogłem się nadziwić, że mam takiego syna, ale musiałem jakoś wyjaśnić sobie, jak dotarłem do tego punktu – i dlaczego tu byłem – by móc czerpać jakąkolwiek przyjemność z tego zadziwienia.)
(...) Robbie długo patrzył na podłogę, a potem dokonał szybkiej racjonalizacji, powziął postanowienie i wyszedł - zaczął działać. Nie było dla mnie miejsca ani w tym domu, ani na tym świecie. Wiedziałem o tym. Dlaczego trzymałem się tak kurczowo czegoś, co nie mogło być moje?
(Czyż nie tym para się większość ludzi?)
Jeżeli ktokolwiek widział mnie na tarasie, to nie dał tego po sobie poznać.
Pomysł powrotu do kawalerskiego życia i do apartamentu przy Trzynastej Wschodniej na Manhattanie, który wciąż posiadałem, sunął ku mnie ze złowrogim sykiem. Lecz życie kawalera było niełatwym labiryntem. Każdy przecież wie, że kawalerzy głupieją na starość, umierają w samotności i stają się nienasyconymi widmami. Kawalerzy płacą służbie za pranie bielizny. Kolejny Glenfiddich zamówiony w klubie nocnym, na który jesteś zdecydowanie za stary; podrywanie wyniosłych dziewcząt, które złoszczą cię biegłością w sprawach, o których nie masz pojęcia… Ale wtedy, siedząc na leżaku, pomyślałem: ucieknij z hrabstwa Midland, zapuść bródkę, zacznij znowu palić, uwodź kobiety połowę młodsze od ciebie (i to z powodzeniem), urządź sobie miłe miejsce do pracy w słonecznej części mieszkania, przestań maniakalnie dbać o formy, zwierzaj się przyjaciołom ze wszystkich porażek. Uwolnij Breta. Zacznij od nowa. Odmłódź się. Wciągnij się znowu w ten świat młodzieńczego ognia i spalonych ciał – tego wszystkiego, co uczyniło cię
smarkaczem sukcesu. Kontynuuj opór przeciwko mechanice konwenansów Wschodniego Wybrzeża. Popracuj nad sobą. Przestań wzruszać ramionami. Wyeliminuj szyk. Unikaj afektowanej ironii. Zafunduj sobie woskowanie całego ciała, sztuczną opaleniznę i tatuaż na bicepsie. Zachowuj się tak, jakbyś padł z księżyca. Bądź gangsterem o przyzwoitej twarzy. Zmuś świat, żeby wierzył w historyjki z pierwszych stron, choć sam wiesz, jak wiele w nich fałszu.

Dom przy Elsinore Lane 307 był nawiedzony, a ja nie umiałem znaleźć innego wyjścia w ten wtorkowy poranek. Potrzebowałem czegoś – może nowego życia – żeby zwalczyć strach.
A jednak nie chciałem powracać do tamtego świata. Pragnąłem idyllicznego blasku naszego wspólnego życia (a raczej spełnienia obietnicy takiego życia). Pragnąłem jeszcze jednej szansy. Umiałem jednak wyrazić to pragnienie jedynie przed sobą samym. Potrzebowałem tymczasem czynu, musiałem udowodnić, że jeszcze nie jest po mnie, że mogę się odrodzić. Musiałem pokazać, że potrafię powrócić z bocznego toru. Wciąż byłem młody. Wciąż byłem bystry. Wciąż miałem swoje przekonania. Nie straciłem ich do reszty. Mogłem wyjść z chaosu. Mogłem wymazać resentymenty Jayne
(Gdzie się podziały te czasy, kiedy dochodziła, gdy tylko w nią wszedłem, i kiedy spędzałem noce spoglądając na jej uśpioną twarz?)
i sprawić, by Robby mnie pokochał.
Marzyłem o czymś skrajnie odmiennym od tego, co teraz ofiarowała mi rzeczywistość, ale tak naprawdę były to wizje ślepca. Pragnąłem cudu. Ranek blaknął w oczach, a ja znowu przypomniałem sobie, że jestem tu tylko turystą.
(Choć jeszcze o tym nie wiedziałem, ranek czwartego listopada był ostatnim, który pozwolił mu ujrzeć moją rodzinę w komplecie.)
I nagle – jak na zamówienie – wszystkie te myśli sprawiły, że coś drgnęło. Niewidzialna siła pchnęła mnie ku przeznaczeniu.
Naprawdę czułem jej fizyczne oddziaływanie.
Nastąpiła cicha implozja.
Wpatrywałem się we wrony kołujące nad mną i w końcu coś sobie uświadomiłem.
Były tam załączniki.
Gdzie?
Załączniki do e-maili napływających z Bank of America w Sherman Oaks.
Poczułem ból w piersi i ledwie mogłem usiedzieć na miejscu, ale cierpliwie odczekałem, aż moja rodzina zniknie z kuchni. Usłyszałem, że Range Rover wyjeżdża na ulicę, a potem automat uruchomił zraszacze na frontowym trawniku – wtedy pobiegłem do domu.
Kiwnąłem głową w stronę Rosy, która sprzątała w kuchni, i minąłem ją w pędzie. Obok gabinetu zderzyłem się z Martą. Nie pamiętam szczegółów tej rozmowy; wiem tylko, że przypomniała mi o jutrzejszym wyjeździe Jayne do Toronto. Kiwałem głową bez słowa, słuchając Marty i ciaśniej owijając się kocem. Po chwili byłem już w gabinecie. Zamknąłem drzwi na klucz, odrzuciłem koc, pospiesznie włączyłem komputer i zasiadłem w obrotowym fotelu. Widziałem swoje odbicie w pustym ekranie; znikło, gdy włączyłem monitor. Zalogowałem się do AOL.
- Masz wiadomość – uprzedził mnie metaliczny głos.
Dokładnie siedemdziesiąt cztery wiadomości.
Każda z siedemdziesięciu czterech wiadomości, które odebrałem ostatniej nocy (wszystkie zmaterializowały się, gdy tylko połączyłem się ze skrzynką) miała załącznik.

Cofnąłem się do pierwszej wiadomości – tej którą otrzymałem trzeciego października, w dniu urodzin ojca. Przy niej także znalazłem załącznik.
Nigdy nie zwróciłem na nie uwagi. Interesowały mnie tylko puste strony, które ktoś przysyłał mi codziennie o drugiej czterdzieści nad ranem. A jednak była w nich treść, którą mogłem teraz ściągnąć.
Zacząłem od pierwszej, z trzeciego października.
Zobaczyłem na ekranie datę. Mój adres e-mailowy. I temat: „brak tematu”.
Moja prawa ręka drżała, gdy uruchamiałem odczyt wiadomości. Zacisnąłem na niej lewą, by znieruchomiała.
Pusta strona.
I dokument wideo (540 kilobajtów), zatytułowany „bez tematu”.
Wcisnąłem klawisz „Ściągnij”.
Pojawiło się okno z pytaniem: „Czy życzysz sobie ściągnąć ten plik?”
(Życzysz sobie – cóż za dziwaczny dobór słów, pomyślałem machinalnie.)
Wcisnąłem „Tak”.
Nazwa pliku: „bez tematu”.
Zapisz.
- Plik został ściągnięty – obiecał metaliczny głos.
Wreszcie go otworzyłem.
Wstrzymałem oddech.
Ekran stał się czarny.
Powoli wyłonił się z mroku obraz wideo.
Gdy nabrał ostrości, zobaczyłem dom. Była noc i przed kamerą przesuwały się pasma mgły, która opływała także budynek. Pokoje były jasno oświetlone – powiedziałbym nawet, że zbyt jasno, jakby miały odstraszać samotność. Był to nowoczesny, dwupiętrowy dom w zamożnej dzielnicy. Sąsiednie budynki były identyczne. Całość wydawała mi się znajoma i anonimowa zarazem. Kamera była ustawiona po przeciwnej stronie ulicy. Skupiłem wzrok na srebrnym ferrari stojącym krzywo przed bramą garażu. Przednie koła spoczywały na ciemnym trawniku, który opadał łagodnie od domu w stronę ulicy. Ze zdumieniem i odrazą zdałem sobie sprawę, że patrzę na dom w Newport Beach, do którego mój ojciec przeprowadził się po rozwodzie. Krzyknąłem i zaraz zasłoniłem dłonią usta, gdy zobaczyłem jego sylwetkę w wielkim oknie. Siedział w salonie, ubrany w białą koszulkę i czerwone, kwieciste kąpielówki, które kupił w hotelu Mauna Kea na Hawajach.

d4f1xtb

Samochód wjechał bezgłośnie na Claudius Street. Światło reflektorów przedzierało się przez mgłę. Kiedy się oddalił, kamera zaczęła sunąć wzdłuż granitowej ścieżki, w stronę domu mojego ojca. Poruszała się zwinnie, ale bez pośpiechu, pewnie i zagadkowo.
Słyszałem, jak spienione fale Pacyfiku rozbijają się o brzeg. Z innej strony dobiegało ujadanie małego psa.
Kamera wykonała zbliżenie przez taflę szkła, by ukazać mojego ojca – siedział zgarbiony w fotelu, otoczony polerowanym drewnem i lustrami salonu. Słyszałem piosenkę: „The Sunny Side of the Street”. Był to ulubiony kawałek mojej babci, a fakt, że znaczyła coś i dla mojego ojca, zaskoczył mnie i wzruszył, na moment uwalniając mnie od przerażenia. To ostatnie powróciło jednak, gdy zdałem sobie sprawę, że ojciec nie ma pojęcia, iż jest filmowany.
Wstał nagle, gdy piosenka dobiegła końca. Chwycił się oparcia, by złapać równowagę, i nie bardzo wiedział, dokąd pójść. Był wysokim i potężnie zbudowanym mężczyzną, ale tu, w swej samotni, sprawiał wrażenie zmęczonego (i gdzie się podziewała Monica? Dwadzieścia dwa lata, wysokie buty, różowy płaszczyk, blondyna – mieszkała z nim jeszcze na miesiąc przed jego śmiercią; to ona odnalazła jego ciało, lecz według nagrania, które właśnie oglądałem, nic nie sugerowało jej obecności). Ojciec był chyba wyczerpany. Szara szczecina pokrywała jego szyję i zapadnięte policzki. Trzymał w dłoni pustą szklankę. Chwiejnym krokiem wyszedł z salonu. Kamera została za oknem, by zarejestrować szczegóły scenografii: zielony dywan, koszmarne malowidła impresjonistyczne (mój ojciec był jedynym klientem pewnego wiejskiego artysty z Francji, reprezentowanego w Beverly Hills prze galerię Wally Findlay), wielką kanapę oraz szklaną ławę, na której stała kolekcja szklanych niedźwiedzi marki Steuben.
Powiększyłem okno programu, by przyjrzeć się szczegółom.
Na półkach stały rzędy fotografii, których z pewnością nie było, gdy po raz ostatni odwiedziłem ten dom – byłem tam na bardzo krótkim lunchu w Boże Narodzenie 1991 roku. Stało ich tam tak wiele, że zacząłem wodzić bezradnie oczami, by ogarnąć je wszystkie.
Na większości z nich zobaczyłem siebie. Patrząc na nie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że stanowiły nieme przypomnienie o tym, że porzuciłem mojego ojca.
W srebrnej ramce zobaczyłem wyblakłe zdjęcie polaroidowe, a na nim wystraszonego chłopczyka w szelkach i czerwonym, plastikowym hełmie strażackim. Niewinnie wyciągał przed siebie ręce, podając pomarańczę temu, kto go fotografował.
Bret, lat dwanaście, w koszulce z „Gwiezdnych Wojen”, na plaży w Monterey, za domem rodziców w Pajaro Dunes.
Ojciec stoi obok mnie przed salą, w której odbyła się uroczystość rozdania świadectw ukończenia szkoły średniej. Mam na głowie czerwoną czapeczkę i nikt nie wie, że naćpałem się trawką. Jest między nami zauważalny dystans. Pamiętam, że moja ówczesna dziewczyna zrobiła to zdjęcie za namową ojca. (Zaraz przypomniałem sobie późniejsze przyjęcie w Trumps, gdzie zaczął dobierać się do niej po pijanemu.) Na kolejnym zdjęciu też byliśmy razem. Miałem siedemnaście lat, nosiłem okulary przeciwsłoneczne, byłem opalony i nie uśmiechałem się. Ojciec wręcz spalony słońcem. Stoimy przed białym kościołem o spękanym tynku, opodal wyschniętej fontanny, w Cabo San Lucas. Słońce jest bardzo jasne. Po jednej stronie widać błękit i lśniącą emalię morza, a po drugiej ruiny niedużej wioski. Smutek odebrał mi siły. Ile razy kłóciliśmy się podczas tej podróży? Jak bardzo pijany był w tamtym tygodniu? Ile razy przeżyłem załamanie podczas tych strasznych dni? Była to tak trudna dla mnie wyprawa, że moje serce zamieniło się w lód.
Wymazałem wszystkie wspomnienia o niej, prócz doznania kontaktu gołych stóp z chłodnym piaskiem i widoku pewnego wentylatora, który wirował nade mną w hotelowym pokoju. Wszystko inne odeszło w zapomnienie – aż do dziś. Przeniosłem spojrzenie na ścianę, na której ojciec wieszał oprawione okładki czasopism, na których znalazło się moje zdjęcie. Na innej ścianie zobaczyłem (a był to widok jeszcze bardziej przygnębiający) moje fotografie wycięte z rozmaitych gazet. W tym momencie jęknąłem cicho i musiałem odwrócić głowę.

d4f1xtb
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4f1xtb

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj