ROZDZIAŁ I
Droga była różowa, a kałuże białe.
Trawa po obu jej stronach była mokra. Pomiędzy krzakami zwisały pajęczyny usiane kropelkami rosy. Skrajem rowu mozolnie pełzł ślimak.
Na prawo rozciągała się łąka, łagodnie schodząca do strumyka nie szerszego od dłoni. Obok rosło pięć wierzb i dwa orzechy włoskie. W dole stał szary domek, dalej majaczyło niewyraźnie coś na kształt rudery, młyna wodnego, ogródka warzywnego lub góry – a zresztą nie wiadomo czego.
Na lewo było bardziej płasko. Jak wzrok sięgał, rozciągało się zaorane pole. Przy bliższym wejrzeniu grudki ziemi okazywały się różnej wielkości, a ich kolor także odbiegał od jednolitego brązu, lecz w gruncie rzeczy nie było tam nic szczególnego.
Czy to wskutek światła czy deszczu, droga nikła przed horyzontem. Może skręcała? Biegła prosto? Kto nią pójdzie, ten się dowie.
Jonatan musnął stopą kałużę. Po chwili rozedrgane kawałeczki jego odbicia złożyły się w obraz młodego, masywnego blondyna w dżinsach i beżowej, rozpiętej pod szyją koszuli. Miał dziecięcą, okrągłą buzię, duże, pełne usta i wyłupiaste oczy, w które wchodziły mu jasne kosmyki.
Obraz znów zakłóciło splunięcie.
Jonatan wyjął z kieszeni dżinsów wymiętą paczkę gauloisesów z ostatnim, złamanym papierosem. Wsunął do ust oba końce i zapalił pordzewiałą zapalniczką, mrużąc oczy przed płomieniem. Opakowanie zmiął w kulkę, podrzucił i kopnął w górę, tak że wpadło do rowu, gdzie utknęło na kamieniu.
Zza pleców dobiegł go klakson.
Jonatan obejrzał się i, nim się znalazł na ziemi, zdążył jeszcze dojrzeć gigantycznego słonia.
Kiedy otworzył oczy, niebo było, jak przed chwilą, dalekie i białe. Coś łaskotało go w szyję. Odruchowo spróbował to coś pacnąć. Bardzo to rozśmieszyło małą dziewczynkę.
Wyglądała na dziesięć lat. Zielonooka i ruda, była piękna jak dorosła kobieta. Jej liliowa sukienka była zmięta i brudna. Na głowie miała koronę z pozłacanego papieru, podobną do tych, jakimi cukiernicy przyozdabiają placek na święto Trzech Króli.
– Nic ci nie jest, nie masz co tak leżeć na drodze jak wyrzut sumienia!
– Co mu jest, Księżniczko? – rozległ się ochrypły głos. – Czy widać krew? Gdyby te paskudne kłaki i plamy krwi wokół nie psuły pejzażu!
– Nie ma żadnej krwi. Możesz wyjść, Kanclerzu. Ten jegomość stara się zrobić na nas wrażenie, udając ciężko rannego, ale chyba nie jest w bardzo złym stanie.
– Może to szpieg naszych wrogów?
– Nie wygląda na szpiega.
Jonatan podniósł się ostrożnie, oparł całym ciężarem na zwichniętej kostce i upadł z jękiem.
Przykucnął przy nim grubawy starzec. Twarz miał porytą niczym górskie zbocze i szkarłatną jak zachód słońca. Na kilometr zalatywało odeń wińskiem.
– Nie znoszę widoku krwi. To silniejsze ode mnie. Wiem, że u mężczyzny, tym bardziej w moim wieku, to śmieszne. Ale nic nie poradzę. Już w dzieciństwie miałem tę słabość. Pewnego dnia matka skaleczyła się w kciuk korkociągiem. Poszedłem z nią do apteki na opatrunek i, słowo daję, sam straciłem przytomność!
– Nie zdradzaj naszych tajemnic, Kanclerzu. Może to jednak szpieg. Czy jesteś szpiegiem?
– Nie sądzę – jęknął Jonatan.
– Biada ci, jeśli kłamiesz! Spotka cię straszna kara! Dziewczynka ze współczuciem pochyliła się nad Jonatanem i boleśnie uszczypnęła go w udo.
– To jeszcze nic w porównaniu z tym, co cię czeka, jeśli ukrywasz przede mną prawdę.
I skoczyła obiema nogami w kałużę, opryskując mu twarz.
– Chyba nie kłamie – stwierdził pijak. – Co masz w kieszeniach?
– Co takiego?
– Pokaż, co masz w kieszeniach.
Jonatan zaczął wyjmować po kolei z kieszeni dżinsów zardzewiałą zapalniczkę, grzebień bez wielu zębów, stary portfel z wężowej skóry z odpadającymi łuskami, siekacz królika, plastikowy pierścionek, wycięte z czasopisma zdjęcie aktorki z nagim biustem i kilka monet z różnych krajów. Uzupełnił tę kolekcję szczoteczką do zębów, którą wyciągnął zza paska.
Dziewczynka i starzec uważnie obejrzeli przedstawione przedmioty. Wreszcie Kanclerz orzekł, iż żaden z nich nie zalicza się do magicznych i Jonatan mógł je szczęśliwie schować. Wyglądali na zawiedzionych.
– Nazywam się Angina – rzekła mała. – Jestem Księżniczką. A to mój Kanclerz, Markiz Witamiński. Jestem prawdziwą Księżniczką.
– Ja się nazywam Jonatan.
– Hm…
Księżniczka zagłębiła palec wskazujący w lewej dziurce od nosa i zaczęła marzycielsko w niej dłubać.
– Co dalej, Markizie? Może by tak pokroić go w kostkę i rozrzucać kawałeczki wzdłuż szosy, by łatwo znaleźć drogę powrotną?
– A może go wsadzić do beczki z winem i zobaczyć, ile wyprze?
– A może go wypatroszyć i wypchać puchem tak, żeby pofrunął?
– A może go nafaszerować taką ilością kanapek z serem szwajcarskim, że sam stanie się wielką dziurą?
– A może go zmusić do wyśpiewania tylu hymnów, że zamieni się w sztandar?
– A może go pocałować tak mocno, że rozpłynie się z melancholii?
– A może go zmienić w deszcz, gdy się zachmurzy?
– A może go poddusić, by puścił farbę, gdy się zagrzeje?
– A może tak zabrać go z nami…
– Co takiego? Mówisz poważnie, Księżniczko? Nie jest godzien!
– Oczywiście musiałby wpierw zdać bardzo trudny egzamin.
– Nie możecie mnie przecież zostawić na drodze – zaprotestował Jonatan. – Mam zwichniętą kostkę i nie mogę chodzić.
Z ziemi pejzaż wyglądał całkiem inaczej. Teraz najważniejsza była trawa. Góry znikły, podobnie jak wierzby. Tylko orzechy włoskie wciąż było widać, chociaż wydawały się dużo bardziej przysadziste.
Nogi dziewczynki pokrywała warstwa brudu. Na kolanach miała z pewnością mnóstwo zadrapań i strupów, ale wszystko przesłaniała jednolita szarość. Sprzączka jednego z bucików dyndała luzem. Nogawki spodni Kanclerza, postrzępione i sztywne od zaschłego błota, nie wyglądały lepiej. Buty, spękane w wielu miejscach, nie były zapewne nazbyt szczelne.
– Nikogo tu nie znam – odezwał się znowu Jonatan. – Nie możecie mnie tak zostawić!
Nic ci nie jest, nie masz co tak leżeć na drodze jak wyrzuty sumienia!
– Cicho! Nie przesadzaj. Ubóstwiasz, kiedy cię wszyscy rozpieszczają. Pewnie był z ciebie kiepski uczeń!
– Nie widzę związku.
– Lepiej cicho siedź i powtarzaj materiał.
Angina usiadła w środku kałuży. Mokra plama na jej sukience rozrosła się.
– Czy jesteś gotów przystąpić do egzaminu wstępnego? Jeśli tak, może cię zabierzemy. Ale pamiętaj: musisz zdać. Liczba miejsc jest ograniczona. Nawet przy najlepszych chęciach nie możemy zabierać każdego, kogo przejeżdżamy. Już byle zwierzak to kłopot co niemiara, a co dopiero człowiek! Hałasuje to, brudzi, je za czterech, trudno z takim wytrzymać. To co, zgadzasz się?
– Zgadzam.
Kanclerz nagle się poderwał.
– Ojej! Nasz ładunek!!! Zahamowałem tak gwałtownie, że pewnie liny się zerwały! A króliki! Boże, pewnie je zmiażdżyło! A biała myszka! Oby się tylko nie okazało, że rozgniótł ją zegar. A zdjęcia! Jeśli butelki się przewróciły, są zupełnie mokre! A płyty! Na pewno się połamały! A naczynia! Pewnie się potłukły! Och! Złote rybki! Pędzę naprawiać szkody!
Jonatan przewrócił się na bok, żeby odprowadzić go wzrokiem. Wtedy ujrzał ciężarówkę.
Nie pomylił się. Był to stary, reklamowy furgon w kształcie gigantycznego słonia.
Zwierz miał kolor rozdeptanej truskawki. Na jego boku widniał wypisany czarnymi literami napis:
NIE MA JAK TUŃCZYK W OLEJU!
Starzec podreptał do tylnych drzwiczek, i otworzył je za pomocą złoconego klucza. Po czym znikł w środku. – Podziwiasz naszą lamę? – spytała Angina. – Nie, słonia. – Chcesz powiedzieć, krokodyla?
– Nie, ciężarówkę-słonia.
– Ach, mówisz o okapi!
– Nie, o słoniu! Przecież to słoń tu stoi.
– Kretyn – wybuchła Angina. – Słoń to słowo zakazane! Brzmi wulgarnie. Nie mówi się słoń, tylko mysz.
– Ale to co innego!
– Skąd wiesz? Mają ten sam szary lub biały kolor. Są ssakami. Żywią się zielskiem.
– Ale nie są takiego samego kształtu ani rozmiaru!
– Mały słoń jest wciąż słoniem, prawda? A wielka mysz – myszą. Rozmiary są nieważne. Co do kształtu… to są łudząco podobne. Przy odrobinie dobrej woli prawie identyczne.
– Chyba przesadzasz, Księżniczko!
– Wcale nie, tylko ty jesteś uparty. Zamrugaj trochę oczami, a zobaczysz, jak idealne jest złudzenie. Posłuchaj:
Do góry
palce wielkie
palce w
– jak zwykł wołać bandyta, który nie miał zmysłu syntezy. Ale tego się nie da opowiedzieć. Lepiej od razu przystąpmy do egzaminu. Nie próbuj tylko wykorzystać nieobecności Markiza. Gdybyś chciał się na mnie rzucić – uprzedzam: mam czarny pas karate!
Jonatan zadrżał ze strachu.
– Będę grzeczny. Przecież nie mogę się ruszać.
– Tym lepiej. No to zaczynamy: trzeba piętnastu minut i dziesięciu sekund, żeby napełnić wannę. W czym problem?
– Pewno była dziurawa.
– Nie! Pała! Bardzo zła odpowiedź. Kran był zepsuty. Co byś wolał: oślepnąć, stracić rękę czy mieć zawał?
– Mmm… Nie wiem.
– Wybieraj.
– Oślepnąć.
– Beznadziejnie! Umiesz wymienić trzy dopływy rzeki Miłości?
– Nie umiem.
– Nareszcie dobra odpowiedź! W ostatniej chwili. Czy jestem ładna?
– Bardzo.
– Dlaczego?
– Dlatego, że… masz piękne oczy.
– Świetnie. I co jeszcze?
– Nos bardzo kształtny.
– Dobrze. To wszystko?
– Usta ani za duże, ani za małe i bardzo czerwone.
Angina zaczęła klaskać z zachwytu.
– Brawo, brawo, ubóstwiam cię!
Poderwała się i rzuciła Jonatanowi na szyję, obsypując go pocałunkami.
– Zdałeś egzamin! Markizie! Kanclerzu!
Kanclerz pojawił się w drzwiach wozu z flaszką wina w dłoni.
– Słucham, Księżniczko.
– Drogi Markizie, Jonatan zdał egzamin. Pojedzie z nami. Pomóż mi go przenieść.
Wraz z Markizem wtaszczyła Jonatana do ciężarówki. W półmroku leżało tam mnóstwo porozrzucanych przedmiotów. Wśród nich stały dwa łóżka różnej wielkości. Na większym trzy białe króliki kończyły właśnie ucztę z listów i kopert. Angina przepędziła je, robiąc Jonatanowi miejsce.
– Trzeba będzie kupić jeszcze jedno – zrzędził Kanclerz. – Skąd weźmiemy pieniądze?
– Z Królewskiego Skarbca.
Kanclerz poczerwieniał ze złości.
– Nie ma mowy. Zabraniam i zakazuję. Stoję na straży spadku. Musi przetrwać nietknięty do twej pełnoletniości.
– Mój biedny Witamiński, pleciesz, co ci ślina na język przyniesie. Jaka to różnica, czy będziemy mieć jedną rzecz mniej czy więcej?
– Kolosalna, kolosalna.
Kanclerz podniósł butelkę do ust i pociągnął łyk.
– Jeśli wyzbędziesz się spadku, Księżniczko, wuj nie zajmie się twoją edukacją. A potem nikt cię nie zechce za żonę. Musimy strzec wszystkich rzeczy jak oka w głowie. Taki pretekst mógłby ucieszyć twoich wrogów. Orzekliby, że trwonisz skarb Korony. Podburzyliby lud przeciw tobie i straciłabyś Królestwo.
– A ty nie masz już ani grosza?
– Emerytura jeszcze nie nadeszła. Ledwie mi starcza na jedzenie i benzynę. Liczę już tylko na pomoc twego wuja.
– Oczywiście, mój dzielny Markizie. Nie zapomnimy o tobie. Za emeryturę i pensję od wuja kupisz sobie nowe opony. Chyba jednak widziałam jakiś banknot w twoim portfelu, Jonatanie?
Jonatan podał jej banknot.
Ciężarówka ruszyła.
Młody człowiek zasnął od razu, a Księżniczka deklamowała półgłosem baśń o admirale-wyrzutku z Pakamery.