Płonąca mapa. Każda epopeja powinna się zaczynać od płonącej mapy, twierdził mój przyjaciel Jack. Jak w filmach. Płomienie trawiące świat, to najlepsze w tych wszystkich starych filmach, powtarzał. Stary pergamin robi się coraz ciemniejszy pośrodku, marszczy się, kurczy, a potem nagle... puff.
Taki właśnie był Jack. Jeśli się go zapytało, co chce na urodziny, odpowiadał, że eksplozji. Był szalony, ale kiedy kartkowałem Księgę, coraz szybciej, z rosnącym strachem i podziwem, myślałem o tym, co mi mówił. O bogach i tragediach, mitach i legendach, o filmach, które rozpoczynały się od przewijającej się na ekranie opowieści z dawnych czasów. Welinowe stronice lśniły w blasku, który nie pochodził od płomieni. Podziemny magazyn rozjaśniało bladoniebieskie światło jarzeniówek. Jedyny ogień płonął w mojej głowie, ogień zrozumienia, objawienia. Nie mogłem jednak uwolnić się od przeczucia, że w każdej sekundzie świat może obrócić się w popiół, jak w finałowej scenie hollywoodzkiego filmu, w której grzmiąca muzyka zagłusza krzyki i odgłosy walki.
Księga. Zamknąłem ją z trzaskiem i sprawdziłem, czy moje podejrzenia są słuszne. Na okładce z grubej, ciemnej skóry, zniszczonej i popękanej jak skorupa żółwia, były wytłoczone dziwne znaki w kształcie oka: koła wpisanego w elipsę, ale z czterema mniejszymi półokręgami przy krawędzi, na godzinie trzeciej i dziewiątej, na piątej i jedenastej; nachodził na nie prostokąt, wykonany drukiem offsetowym. Całość, otoczona wypukłą ramką, wyglądała zupełnie jak na skradzionych planach architektonicznych, leżących teraz na podłodze. Obrzuciwszy piwnicę spojrzeniem, utwierdziłem się w przekonaniu, że mam rację. Wszystko się zgadzało. Długie, prostokątne pomieszczenie z drzwiami w prawym rogu, ściana po lewej grubsza niż pozostałe, nośna. Dwa murki szerokie na około trzydzieści centymetrów sięgały dwóch trzecich wysokości magazynu, jakby kiedyś wyburzono część pierwotnej ściany, żeby zrobić niszę. Znalazłem ją w głębi pokoju, za wysoką przeszkloną biblioteką; na planach skreślonych atramentem była ledwo zaznaczona
ołówkiem.
Poczułem wyrzuty sumienia, patrząc na stosy dzieł Arystotelesa, Nostradamusa, Moliera i Bóg wie kogo jeszcze, które musiałem ułożyć na podłodze, żeby przesunąć solidną szafę. Bezcenne dzieła z uniwersyteckiej Specjalnej Kolekcji; studenci zapisywali się na nie w kolejce, podając nazwisko swojego profesora i temat badań, kustosz przynosił je do czytelni na piętrze i ostrożnie kładł przed nimi na biurku, na piankowych podpórkach. Kruche stronice należało odwracać bardzo delikatnie, żeby nie rozsypały się w proch pod nieczułymi palcami. Tymczasem ja potraktowałem je jak zwykłe broszury, rzuciłem na podłogę, jakbym robił przemeblowanie. Lecz tak czy inaczej w porównaniu z Księgą wydawały się bezwartościowe; już były prochem.
Wytarłem krew spływającą po czole i ponownie otworzyłem wolumin, na pierwszej stronie.
Księga wszystkich godzin
Księga wszystkich godzin, tak nazwali ją w średniowieczu benedyktyni, uważając na Boską wersję annałów, pracowicie spisywanych przez mnichów przy blasku świec, godzina po godzinie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, na welinie ozdobionym barwnymi ilustracjami, nie czysto białym, lecz żółtawym albo brązowawym, w kolorze skóry, ziemi, drzewa, starej kości, rzeczy, które kiedyś żyły. Kroniki powstawały na zlecenie książąt i królów, a ich ręczne wykonanie oznaczało całe lata garbienia pleców, skurczów dłoni, osłabienia wzroku. Benedyktyni twierdzili, że sam Bóg zamówił taki wolumin u jednego z aniołów, pozwalając mu wejść za zasłonę, zobaczyć swoją twarz, spisać słowa. Według nich powierzył to zadanie patriarsze Enochowi, który po wstąpieniu do nieba został aniołem Metatronem. W dziele zachował się przekaz Boży dotyczący wszystkich chwil wieczności, rodzaj instrukcji obsługi dla tych, którzy odważą się żyć w całkowitej zgodzie z Jego nakazami, bez najmniejszych odstępstw. Okazało się
jednak, że żaden człowiek nie jest zdolny do takiego poświęcenia. Dlatego benedyktyni zaprzeczali istnieniu Księgi w tym świecie. Utrzymywali, że można ją znaleźć tylko w Wieczności, gdzie duch zostaje uwolniony od słabości ciała.
- Księga wszystkich godzin - mówił ojciec. - Twój dziadek wyruszył jej szukać, ale nigdy nie znalazł. Nie mógł, bo to mit, mrzonka. Ona nie istnieje.
Pamiętam jego spokojny uśmiech, wyraz twarzy, który czasami przybierają rodzice, gdy widzą, że dzieci powtarzają ich błędy. Ich mina wyraźnie mówi: tak, wszyscy podobnie myślimy w waszym wieku, ale uwierzcie nam, kiedy będziecie starsi, zrozumiecie, że świat nie jest taki prosty. Wypytywałem go o fantastyczne historie, które mi opowiadano, o stare sekrety rodziny Carterów. Nie o zwykłe szkielety w szafie, ale o kości, na których wyryto tajemnicze runy, i o schowki z zamaskowanymi wejściami do mrocznych tuneli, prowadzących w głąb ziemi.
- Ale wuj Reynard mówił, że kiedy dziadek był na Bliskim Wschodzie...
- Wuj Reynard to niepoprawny, szczwany lis - przerywał mi ojciec. - Opowiada ciekawe historie, ale musisz traktować je z przymrużeniem oka.
Pamiętam, że jego słowa mną wstrząsnęły, przyprawiły o mętlik w głowie. Byłem młody i nie sądziłem, że dwóch dorosłych, którym całkowicie ufam, może wierzyć w zupełnie co innego. Przecież ojciec i jego brat Reynard, mój imiennik, wiedzieli wszystko. Byli dorosłymi. Nigdy nie przypuszczałem, że ich odpowiedzi na moje pytania mogą być całkowicie różne.
- Oczywiście słuchaj ojca - powiedział stryj Reynard. - Szczerze mówiąc, nie powinieneś wierzyć w żadne moje słowo. Jeśli chodzi o Księgę, jestem kompletnie niewiarygodny. - Popatrzył mi w oczy z absolutną powagą i... mrugnął, dodając: - Prawie jak cystersi.
Cystersi uważali benedyktynów za głupców. Byli przekonani, że Księga istnieje w tym świecie, ale bali się jej jak samego diabła. Przeklęli manuskrypt podobnie jak najbardziej szatańskie z dzieł, Księgę imion zmarłych, wszystkich istot, które żyły albo miały żyć: ludzi, aniołów, demonów. Odwoływali się do Biblii, Tory, Koranu, chrześcijańskich apokryfów, żydowskich i islamskich legend. Czyż Apokalipsa św. Jana nie wspomina o napisanej przez boskiego skrybę Księdze Życia zawierającej prawdziwe, sekretne imiona ludzi, którzy w chwili wezwania nie mogliby odmówić stawienia się przed tronem Bożym? A skoro miała być ujawniona dopiero w dniach ostatecznych, skąd Salomon znał imiona wszystkich dżinów? W owych czasach palono na stosie stare panny, zielarki i akuszerki, uważano, że świat jest pełen ciemności, obawiano się wiedzy. Dlatego twierdzono, że musi istnieć kopia Księgi Życia, sporządzona przez samego Lucyfera, jeszcze kiedy był prawą ręką Boga. Szeptano, że może nawet wpisał do niej imię Pana; stąd jego
upadek. Jeśli tak, to zuchwały śmiertelnik mógłby użyć księgi, żeby podporządkować Wszechomogącego swojej woli.
Ale w tej chwili bardziej interesował mnie prowizoryczny bandaż z oderwanego rękawa, którym zatamowałem krwotok ze zranionej ręki. Z woluminami ze Specjalnej Kolekcji obszedłem się bezceremonialnie, jeszcze gorzej z biblioteką, która zasłaniała pokrytą kurzem szklaną taflę broniącą dostępu do niszy - niczym okno wystawowe albo szyba przed muzealną ekspozycją przedstawiającą mnisią celę czy też tajny składzik przemytnika - ale byłem bardzo ostrożny, posługując się diamentowym nożem i przyssawką. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałem, było to, że szkło się rozpryśnie, a gwałtowny podmuch odrzuci mnie w głąb pomieszczenia. Miałem szczęście. Tylko jeden odłamek okazał się na tyle duży, żeby zranić mnie poważniej. Utkwił głęboko we wnętrzu prawej dłoni, kiedy odruchowo zasłoniłem twarz. Reszta spowodowała jedynie skaleczenia, liczne, ale w większości powierzchowne. Nie wiedziałem, dlaczego w niszy panowało takie ciśnienie, że szyba pękła, kiedy wyciąłem w niej otwór. Była to jednak błaha tajemnica w porównaniu
z książką leżącą w kręgu soli.