Eugeniusz Dębski
A szczyt, normalnie, rozpieprzony!
Tano
– Słuchaj, Krzych... – Oskar podchodzi do mnie i ruchem brwi wskazuje, że ma coś konfidencjonalnego do powiedzenia.
Rozglądam się i wskazuję brodą wyjątkowo duży okaz senecjo-lobelii.
– Dzisiaj Romek ma urodziny – mówi Oskar. – Może coś wykombinujemy?
– I Gilbert – przypominam sobie. – Przedwczoraj, pamiętasz, zgadali się, że mają w tym samym dniu urodziny.
– Nie wiem, czy chcę z tym pijusem...
– Pijus to wiadomix. – Oskar uśmiecha się, to on wniósł „wiadomix” do naszego wyprawowego słownika. – Ale i tak będzie głupio – my śpiewamy Sto lat, a ten stoi z boku? A bez hałasu się nie da.
Oskar się rozgląda, jakby wcześniej nie spenetrował wzrokiem płaskiej pochylonej powierzchni obozowego plato: wielkości czterech, może sześciu boisk futbolowych.
– No, nie da.
–To kij z nim, z Gilbertem. Przecież wódki i tak nie będzie?
– Nie będzie. – Oskar smętnieje. – No to co robimy?
– Romek ma spory zapas gorzkiej czekolady – mówię, starając się utrzymać powagę.
Oskar wytrzeszcza oczy.
– Chyba ochujałeś! Weźmiemy od niego czekoladę, żeby mu ją dać w prezencie?!
Chwilę rechocemy. Potem uspokajam go:
– Okej. Proponuję tak: ja mam nowiutki rozgrzewacz, taki żelowy. Zdobądź kawałek świeczki od Rasty, a dla Gilberta wydębię paczkę malborasów od Czarka, przykleimy do obu po świeczce, odśpiewamy Stolarza i czekamy na poczęstunek.
– Dobra. Przed kolacją?
– Tak jest.
Ruszamy do obozu. Oskar chrząka, rusza żuchwą na boki, najwyraźniej lekko zesromany.
– Aha, słuchaj, ty masz wejścia do prasy i tak dalej... Bo wiesz co, ja piszę, do szuflady, albo nawet i nie, bajki. – Kiwam głową, że niby czemu nie? – Kiedy jechaliśmy z Nairobi do Arushy, wiesz, wszyscy zakimali, trzy godziny siedziałem jakby sam, naoglądałem się tych płaskich akacji i wymyśliłem taką afrykańską bajkę. Ja nie wiem, czy ją napiszę, a tym bardziej, czy komukolwiek dam, ale chętnie bym wysłuchał twojej opinii.
Nadymać się? Moja opinia go interesuje?!
– Dobra, why not?
– No to fajnie. Jak się oporządzimy, to się zgłoszę, albo jutro pójdziemy na szlak razem, to ci opowiem.
– Stoi.
We właściwym obozie, czyli w grupie naszych namiotów, Iwonka słucha z przejęciem Jolki. Właśnie z przejęciem, wcześniej nie zauważałem, żeby ją interesowało takie pustosłowie, przecież o czym taka Jolka może mówić, na Boga? O Ibiszu, o M jak Miłość, o dyskotece? Nie, na dyski nie chodzi. Chyba. Przecież by schudła, gdyby się trochę poruszała.
Szwendam się po „obozie”. Obóz – pięć namiotów. Plus jadalny, w którym potem śpią pottersi. Kto pierwszy powiedział „Harry Potter”? Ja? Może.
Kilimandżaro znowu za kurtyną z obłoków. Za to z tyłu dobrze widać Mount Meru. O dwa tysiące metrów niższa, niedawno jacyś koledzy Iwonki weszli na Mount Meru i nie weszli na Kilimandżaro.
Szlag, jak nie wejdę – osiem tysięcy złotych w plecy, bo co mi tam safari po Kilimandżaro?! Safari to tak, żeby nie wracać od razu do Polski, żeby się poopalać. Ale co będzie, jeśli nie wejdę?
Iwonka zniknęła w namiocie, który dzieli Jolka z Marzeną.
Idę do swojego, kładę się na brzuchu, z butami na zewnątrz, intensywnie odpoczywam, zbieram siły przed jutrzejszym skokiem w górę. Zwierzęco odpoczywam. Jutro, jak to mówi Czarek, napieramy.
Czterdzieści minut później wyciąga mnie z namiotu Oskar. Zbieramy się przed świetlicą, Sandra przyprowadza Gilberta, no i zaczyna się: całowanie, życzenia, „prezenty”. Potem Sto lat, dla Gilberta, dla Romka. Nadciągają inni harrypotterowie, najpierw słuchają naszego Sto lat i A kto z nami... Potem Paul, radośnie i zaraźliwie szczerząc zęby, zaczyna śpiewać, inni podchwytują: on wers, oni przyśpiewują i refrenik, „hakuna matata”. Wciąga...
Dariusz Łowczynowski
Kto sieje wiatr...
– Jasiek! – rozległ się głos w sąsiedniej izbie.
Janek uniósł z wielkim trudem powieki i nieprzytomnym wzrokiem omiótł wyłaniające się z ciemności kontury sprzętów codziennego użytku. Usiadł na łóżku, zastanawiając się, dlaczego matka budzi go w środku nocy.
– Rusz się, serdeńko, zaraz bydzie świtać – ponaglała.
– Już, matulu, już wstaję – mruknął, ziewając i przeciągnął się leniwie, by rozprostować kości.
Po omacku przeszedł przez izbę. Drewniana podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem. Janek był bardzo wysokim, szczupłym siedemnastolatkiem – zupełnie niepodobnym do swych rodziców, ludzi o krępej budowie. Musiał się pochylić, by przejść przez drzwi do kuchni, a i tak omiótł framugę gęstą kruczoczarną czupryną. W chwilach pijackiej słabości ojciec wielokrotnie zarzucał mu, że jest podciepem podmienionym przez mamunę. Janek starał się nie okazywać, ile bólu sprawiają mu te słowa.
Wystarczyło, że musiał znosić pogardliwe spojrzenia starszych kobiet, przytyki rówieśników oraz chłodne spojrzenia dziewcząt, nieczułych na jego umizgi.
– No, mosz sam tobołek ze śniadaniem i ruszej w drogę. – Matka wcisnęła mu w dłonie pakunek sporych rozmiarów. – Idźże już, synku, coby cię po drodze nie spotkał ociec, jak bydzie wracać z lasu – dodała życzliwie i z czułością ucałowała go w policzek.
Jadwiga odprowadziła syna rozmarzonym spojrzeniem. Ilekroć na niego spoglądała, widziała w nim odbicie swego kochanka sprzed lat i wracały wspomnienia upojnych chwil spędzonych z czarującym nieznajomym. Choć po wsi krążyły plotki na ten temat, Jadwiga nigdy nie wyjawiła nikomu prawdy, że Janek nie jest synem jej męża. Nigdy też nie żałowała tego grzechu, a dziecko kochała całym sercem.
Stojąc w progu chaty, pomachała Jankowi, który wyciągał ze stodoły płachtę z króliczymi skórami.
– A ino dobrze się targuj z paniskami! – krzyknęła matka. – I niech cię rynka boska broni, jak przefurtasz piniądze!
– Bodajby mnie licho porwało! – Janek roześmiał się i poszedł na jarmark do pobliskiego miasta.
Michał Studniarek
Całkiem inny świat
Od najwcześniejszego dzieciństwa Marcin Dobrowiecki żył ze strachem.
Strach był nieodłącznym elementem jego życia. Towarzyszył mu wszędzie. Chodził z nim, spał z nim, jadł, oddychał. Gdy Marcin był młodszy, śniło mu się kiedyś, że w powietrzu między cząsteczkami tlenu wiszą duże, piramidalne struktury atomów strachu, które wciąga przy oddychaniu i wyrzuca – już czyste – z powrotem. Cały swój trujący, jadowity osad pozostawiały w nim.
Czego właściwie się bał? Życia, ludzi, że gdzieś nie zdąży albo że nie zdoła przewidzieć tego, na czym jego klientowi najbardziej zależało, słowem – wszystkiego. Zawsze, w bliższej albo dalszej przyszłości, było coś, czego należało się lękać i wyczekiwać z drżeniem. A jeśli przypadkiem ze zdziwieniem odkrywał, że akurat niczego się nie boi, wówczas od razu szarpał go niepokój, że coś jest nie tak.
Czasami Marcinowi wydawało się, że pogodził się już z tym stanem, jak można się pogodzić z przewlekłą chorobą. No cóż, jedni cierpią na to czy tamto, a on ma swój wieczny, niekończący się strach. Tak bywało do chwili, gdy lęk dawał mu porządnie w kość, na przykład, kiedy nie wsiadał do autobusu, bo dostrzegł w nim kilku gości, spoglądających nań nieprzychylnie. Zwykle przytomność umysłu wracała, nim pojazd zniknął na horyzoncie; wtedy przeklinał głupi strach i siebie za to, że się mu poddał, że nawet nie próbował walczyć.
W spokojne, pochmurne popołudnie Marcin szedł szybkim krokiem od przystanku do swojego bloku. Właściwie to odczuwał pewien rodzaj ulgi; zdążył z kolejnym projektem na czas, klient przyjął go bez zastrzeżeń – co prawda zawsze mogła zadzwonić komórka i mógł usłyszeć, że coś się właśnie posypało, ale wydawało mu się to jakoś dziwnie mało realne. Sprawdzał kody trzy razy sam, potem także specjalnymi programami, i wszystko się zgadzało. Między innymi dlatego Marcin projektował strony internetowe; w regularnej siatce ciągów zmiennych i parametrów błąd nie miał gdzie się ukryć. Miało to również tę zaletę, że nie musiał pracować z innymi ludźmi – od łóżka do stanowiska pracy dzieliło go niecałe półtora metra w linii prostej. W zaciszu własnych czterech ścian mógł spokojnie przestawać sam na sam ze zleceniami, nie narażając się na takie rzeczy, jak głupi czy zakompleksiony szef lub gadatliwi bądź złośliwi koledzy. Nie musiał nawet wyruszać do centrum – na ulicy, w pobliżu domu, w którym wynajmował kawalerkę, mieściły
się dwa sklepy spożywcze, kiosk, biblioteka, apteka i kościół – wszystko, czego człowiek mógł potrzebować do życia. Właśnie dlatego zdecydował się na to mieszkanie. Wady, jak zwykle, poznał dopiero później.
Jedna wada zaczepiła go przy sklepie – Marcin minął człowieka, nie zwalniając kroku. Zapewne chodziło o uzupełnienie puli na flaszkę. Dwie inne wady siedziały na pobliskim murku, w cieniu rozłożystego iglaka, gapiąc się na ludzi. Przejście obok nich kosztowało Marcina sporą dawkę dobrego nastroju – był pewien, że za jego plecami porozumiewają się wzrokiem, mówiącym „frajer” lub „warto go zapamiętać na przyszłość”.
Kiedy zbliżał się do swojego bloku, zza budynku po drugiej stronie ulicy wyszedł ogolony na zero wyrostek. Na jego widok w głowie Marcina rozległ się alarmowy brzęczyk. Kiedy wyszedł jeszcze drugi, a potem trzeci, brzęczyk nabrał mocy syreny przeciwmgielnej. Marcin szedł dalej, ze wszystkich sił walcząc z pokusą zerwania się do sprintu, kończącego się w domu. Znał ich wszystkich z widzenia, jeszcze lepiej ze słyszenia, i wcale nie zamierzał poznawać osobiście. Bo i co mieliby sobie powiedzieć? „Wyskakuj z kasy i zegarka, pajacu?”. „Proszę uprzejmie?”. Co jakiś czas rzucał w ich kierunku ukradkowe spojrzenia, sprawdzając, czy aby nie zmierzają ku niemu. Tamci nawet nie przeszli na jego stronę ulicy, ale to wcale go nie uspokoiło, mogli udawać. Odetchnął nieco, gdy przez nikogo niezaczepiany wklepał w domofon kod i zatrzasnął za sobą ciężkie żelazne drzwi na klatkę schodową. Wiedział jednak, że absolutną pewność będzie miał dopiero w mieszkaniu, za antywłamaniowymi drzwiami uzbrojonymi w zamek ze
skomplikowanym systemem rygli. Jedyne miejsce, gdzie Marcin mógł być w pełni sobą, mógł myśleć jak chciał i robić to, co chciał.
Witold Jabłoński, „Bracia Strachy”
Poznał ją parę tygodni wcześniej na noworocznym koncercie w akademii muzycznej. Nie spodziewał się specjalnych rewelacji po świeżo upieczonych adeptach i wybrał się posłuchać dobrej klasyki z zawodowego obowiązku. Sądził zresztą dobrodusznie, że pewne niedostatki wykonania są zazwyczaj wynagradzane świeżością, wdziękiem i energią młodych wykonawców. Podobnie było i tym razem. Akademicka orkiestra wykonała na początek z zapałem i werwą, choć w pozornie minorowym nastroju, słynne Adagio g-moll Tomasa Albinoniego. Był to jeden z ulubionych utworów Walentyna, muzyka sprawiła więc, że zagłębił się w melancholijnych marzeniach o kimś, kto któregoś poranka spłynie z błękitnego nieba niczym opiekuńczy Anioł Pocieszyciel i wypełni swą obecnością pustkę jego jałowego, pustelniczego życia. Nic dziwnego zatem, że gwałtownie ocknął się z owych niewesołych rozmyślań, ujrzawszy prawdziwego anioła, który całkiem zwyczajnie objawił się, wychodząc zza kulis szkolnej estrady. Dziewczyna zmierzała wdzięcznym, pewnym i płynnym
krokiem na swoje miejsce obok dyrygenta, ubrana w skromną, zwiewną suknię wiośnianej barwy. Jasne włosy miała gładko zaczesane za uszy, co uwydatniało okrągłą, gładką, niemal dziecinną buzię o wielkich błękitnych oczach. Walentynowi, który lubił klasyczne porównania, przywiodła na myśl Primaverę, przychodzącą wraz z pierwszym promieniem słońca o brzasku. Zapowiedź wiosny w środku zimy. Czystość, niewinność, delikatność – to zawsze robiło na nim wrażenie.
Jak obwieszczał wydrukowany program, solistka miała wykonać na wiolonczeli inną ulubioną kompozycję naszego bohatera, mianowicie urocze, choć równie smętne Largo z Kserksesa Haendla. Swoją drogą, dlaczego ci młodzi ludzie tak dzisiaj smęcą? – przemknęło krytykowi przez głowę. A może to raczej ich profesorowie wbijają ich w takie ponure klimaty, zazdroszcząc im pierwszych spacerów po parku z ukochaną, pierwszych zabaw w gronie wesołych kolegów, pierwszych spełnień i rozczarowań, jakie niesie ze sobą budząca się w nich dopiero dojrzałość?
Niemal parsknął śmiechem, widząc, że artystka, przytrzymując instrument spowitymi luźną materią kolanami, przybrała lekko nieprzyzwoitą pozę. Paru młodszych kolegów adeptki, siedzących obok mężczyzny, zauważyło to również i rozchichotało się bez żenady, nie bacząc na zgorszone spojrzenie starszego pana. Umilkli jednak natychmiast, kiedy Kamila Mens, jak informował program: wielce obiecująca studentka, ujęła smyk w delikatne dłonie i rozpoczęła grę pewnymi, posuwistymi ruchami, pieszcząc twardy, dziarsko sterczący w górę instrument. Wszyscy zasłuchali się w rzewne tony, płynące nad salą na podobieństwo leniwych czarnych fal Lete, rzeki zapomnienia. Dla Walentyna od tej chwili zaczęło się prawdziwe objawienie. Euforia pełna dzikiej trwogi. Udręka i ekstaza. Zrozumiał, że znalazł wreszcie swego anioła.
„Jestem poza zasięgiem. Proszę zadzwonić później”. I znowu to samo. Było wpół do dziewiątej. Walentyn nigdy nie używał wulgarnych słów, nawet w samotności, lecz tym razem nie zdzierżył. Odczeka jeszcze pół godziny, a potem... No właśnie. Co potem?
„Prześliczna wio, wiolo... wiolonczelistka, la, la, la...”. Nucił pod nosem słowa starej, niegdyś popularnej piosenki, obserwując kolorowy tłumek wesołych studentów, wypełniający hol akademii – raczyli się cienkim białym winem i krakersami, przechadzali swobodnie w grupkach lub parach, przekomarzali i droczyli z nieodpartym urokiem utalentowanej młodzieży. Kamila była, jak się zorientował, powszechnie lubiana, wiele osób płci obojga zagadywało do niej z wyraźną sympatią, na co ona odpowiadała beztroskim, szerokim uśmiechem.
W sercu Walentyna narastał słodki lęk przed nieznanym, a zarazem pożądanym. Strach jednak przeważał. Nigdy nie ośmieliłby się do niej podejść. Bał się oczywistej śmieszności, ironicznych spojrzeń i pokątnych szeptów. Jak to by wyglądało: poważny człowiek, znany recenzent, zaczepia najładniejszą dziewczynę na roku... Czekał na cud. Modlił się o niego, zerkając niepewnie, spod oka, na swoje nowe bóstwo.
Najwyraźniej został wysłuchany. Sama do niego podeszła. Wdzięcznie przechylając główkę, rozpoczęła fachową rozmowę na temat stopnia trudności wykonywanych podczas dzisiejszego koncertu utworów. Walentyn był oczarowany. Nie dość, że piękna, to jeszcze mądra. Na jej uroczy szczebiot odpowiadał mruknięciami, spuszczając nieśmiało wzrok jak zawstydzony uczniak. Wolał nie spoglądać w lustro nad pobliskim kominkiem, by nie stwierdzić, że na pewno lekko się zaczerwienił. Przechodzący obok koledzy przerwali hałaśliwie tę konwersację, namawiając Kamilę na spacer do nieodległego pubu. Wówczas dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i muskając delikatnie dłonią rękaw jego marynarki, szepnęła:
– Spotkajmy się jeszcze kiedyś, dobrze? Tak fajnie się z panem rozmawia... Pan jest miły i naprawdę zna się na muzyce.
Gdy odfrunęła wraz z grupką znajomych, oszalały ze szczęścia Walentyn dopiero po chwili zorientował się, że trzyma w dłoni białą, gustowną – bo surową w swej prostocie i pozbawioną ozdób – wizytówkę z imieniem i nazwiskiem właścicielki oraz numerem telefonu komórkowego. Serce starego kawalera waliło jak młotem, dłonie i czoło spotniały. Odczuł gwałtowną potrzebę wyjścia z dusznej sali na świeże powietrze. Poczuł, że nagle i nieodwołalnie coś zmieniło się w jego życiu, być może rozpoczął się nowy wspaniały etap. Wszystko to było niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. A może tej niewinnej z pozoru dziewczynie chodziło tylko o dobrą recenzję?
Cała chmara podobnych wątpliwości zaatakowała podejrzliwy umysł pustelnika; mimo to kilka dni później zatelefonował do niej. Nie ma chyba niczego bardziej odrażającego i grzesznego niż starość, myślał, spoglądając z lekką dezaprobatą na swoje odbicie w lustrze. Kiedy jednak usłyszał głos Kamili, wszystkie te czarne myśli pierzchły jak cień ustępujący przed słoneczną poświatą. Ucieszył się, że go pamięta i nadal chce się z nim spotkać. Chociaż miejsce, które zaproponowała („mam czas tylko późnym wieczorem...”), zaskoczyło nieco Walentyna, sprawiając, że w jego myślach pojawił się niepokojący, ostrzegawczy zgrzyt.
Umówiła się z nim w jednym z tych dziwnych młodzieżowych lokali, jakich pełno było przy alei Papieskiej. Swoją buńczuczną, wyzywająca formą wyraźnie kontrastowały z pompatyczną nazwą głównej ulicy. Pozostawały w dziwnej symbiozie z Urzędem Miasta i wieńczącą jedną z najdłuższych w Europie alej ogromną Świątynią Bożej Dobroci, rozbudowywaną od kilku lat do piramidalnych rozmiarów, przy sporym udziale lokalnego budżetu. W swoim czasie była o to niezła chryja na posiedzeniu Rady Miejskiej, kiedy bezbożni lewicowi radni ostro protestowali przeciwko finansowemu sojuszowi prawicowych władz z kurią biskupią. Walentyn miał na ten temat mieszane odczucia. W przeciwieństwie do zmarłej matki nie był szczególnie religijny, lecz szanował tradycje, w jakich został wychowany. Z jednej strony uważał, że pieniądze podatników – a tym razem w grę wchodziły gigantyczne sumy – lepiej byłoby przeznaczyć na nowy szpital lub szkołę, z drugiej jednak wydawało mu się, że ta monstrualna budowla, mogąca śmiało iść w zawody z rzymską
bazyliką Świętego Piotra, będzie zdolna w niedalekiej przyszłości przyciągnąć do Miasta rzesze pielgrzymów, a także ciekawych turystów, jako swoiste kuriozum. W każdym razie, nie zważając na coraz mocniej dominujące nad dachami dziewiętnastowiecznych kamienic bizantyńskie kopuły świątyni, nocne lokale egzystowały własnym życiem, pełnym grzesznych i czasem zbrodniczych ekscesów. Walentyn wyobrażał sobie, że młoda absolwentka umówi się z nim raczej w którejś ze spokojnych, kameralnych kawiarenek, jakich także w tej okolicy nie brakowało. Dlatego tak niemile zaskoczył go wybór dziewczyny.
Zaproponowała spotkanie w lokalu „Nekropolo”, znanym z tego, że zbierała się tam wielce niesforna i niepokorna młodzież płci obojga. W Mieście plotkowano, że dochodzi tam do rozmaitych ekscesów na tle alkoholowym i narkotycznym, szeptano o tajnych spotkaniach satanistów i innych dewiantów... w każdym razie pub miał bardzo złą opinię i porządni ludzie pokroju Walentyna nigdy nie bywali w „Nekropolo”. Nasz bohater jednak znał dobrze to miejsce, ponieważ bywał w nim czasami w słusznie minionej epoce. Wtedy mieścił się tam Klub Muzyków i można było odwiedzić go jedynie za okazaniem stosownej legitymacji.