Krzysztof Varga o narcyzmie i wewnątrzpolskim rasizmie
„Z jednej strony tworzymy mitologię heroicznej walki do ostatniego naboju, a z drugiej gloryfikujemy ludzi, którzy poddali się bez walki i dali się rozstrzelać z różańcem” – mówi Krzysztof Varga w rozmowie z Michałem Hernesem.
„Z jednej strony tworzymy mitologię heroicznej walki do ostatniego naboju, a z drugiej gloryfikujemy ludzi, którzy poddali się bez walki i dali się rozstrzelać z różańcem” – mówi Krzysztof Varga w rozmowie z Michałem Hernesem.
Michał Hernes: W jednym z felietonów napisał pan, że brakuje nam drugiego Tadeusza Boya–Żeleńskiego z jego „obrachunkami”.
* Krzysztof Varga*: Miałem na myśli publicystykę kulturalną. Publicystyka stricte polityczna to jechanie po bandzie. Brakuje mi takich sporów wokół kultury. Tak jakby większości osób wydawało się, że o kulturze nie należy wypowiadać zbyt ostrych sądów, bo to zostanie źle przyjęte. Że nie uchodzi wyśmiać spektaklu teatralnego albo wystawy, ponieważ to jest chamskie i przeciwko kulturze, a kulturę trzeba hołubić. Że literatury krytykować nie wolno, bo i tak mało ludzi czyta. Problem polega na tym, że recenzje i teksty prasowe na temat książek są w dużej mierze mdłe. Dla porównania w międzywojniu i w Młodej Polsce naprawdę ostro spierano się o literaturę. Były awantury na przykład wokół „Wesela” Wyspiańskiego. Uważam, że to pcha dyskusje do przodu. Dobrze by było, gdybyśmy o kulturze i literaturze rozmawiali w sposób nie chamski, ale bezlitosny.
O czym chciałby pan obecnie podyskutować?
Często wspominam o powieści „Morfina” Szczepana Twardocha , której jestem absolutnym zwolennikiem. Cieszyła się dużą popularnością, ale nie zbudowano wokół tego debaty. A tam był temat – kwestia polskości, Polski, bycia Polakiem i podwójnej tożsamości. Nie mam konta na Facebooku, ale czasami zaglądam na niego z innych kont i widzę, że toczą się na nim zasadnicze spory. Ostatnio taką awanturą, prowadzoną – jak sądzę – w obrębie kilkudziesięciu osób z wąskiego środowiska, była dyskusja o książce Marty Masady „Święto trąbek”, o którą się kłócono. Co jakiś czas na Facebooku wybuchają bardzo gorące spory wokół książek czy autorów, ale zupełnie nie przekłada się to na szerszą prasową rzeczywistość. W tak zwanych tygodnikach opinii publikuje się teksty niekontrowersyjne – portrety artystów, wywiady, ale nie prowadzi się w nich dyskusji.
Na zdjęciu: Szczepan Twardoch
(img|681947|center)
Swego czasu w mediach sporo można było natomiast przeczytać chociażby o „Nocniku” Andrzeja Żuławskiego .
Z awantury wokół tej książki wyciągnięto tylko kwestię Weroniki Rosati. „Nocnik” bardzo mi się zresztą nie podobał, ale mógłby być pretekstem do poważniejszych dyskusji niż te dotyczące afer obyczajowych. Zwłaszcza że dostrzegam podskórną potrzebę dyskutowania i uzewnętrzniania swoich poglądów. Stąd wzięła się popularność dzienników pisarzy, choć „Wieloryby i ćmy ”, czyli dziennik Szczepana Twardocha, uważam – niestety – za kabotyński, mimo całej mojej sympatii do jego prozy i dużego podziwu dla takich książek jak „Morfina, „Drach” czy „Wieczny Grunwald”.
Podobnie można powiedzieć o „Dziennikach” Iwaszkiewicza.
Iwaszkiewicz był ciekawszy. Dawniej dzienniki pisano po to, żeby ewentualnie ukazały się po śmierci autora. Dziś tworzy się je do publikacji. Nikt nie może napisać w nich czegoś zbyt ostro, bo wyląduje w sądzie. Dzienniki pisane do szuflady po to, żeby się ukazały 50 lat po śmierci, nie służą temu, żeby wykreować samego siebie.*Dzienniki Iwaszkiewicza obnażają jego samego. Jeśli chodzi o te współczesne, to pisane są po to, by ukazały się za życia autora.*Bardzo lubię dzienniki Pilcha, a wcześniej Stefana Chwina. One były rzeczywiście nonkonformistyczne. Natomiast te tworzone przez trzydziestoparolatków służą wyłącznie lansowi i kreowaniu własnej osoby. Nie wiem, czy dziennik należy pisać przed 50 rokiem życia.
Mimo wszystko podkreślę raz jeszcze, że widzę niewykorzystany potencjał w dyskusji o literaturze i kulturze. Przypomniały mi się lata 90., kiedy zaczął się boom na literaturę polską i wystrzeliły w górę kariery Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka i wielu innych pisarzy. Wydawało się wówczas, że Manuela Gretkowska będzie ważną i obrazoburczą postacią polskiego świata literackiego. Wtedy debata istniała. Później dokonało się coś, co Dariusz Nowacki nazywa utowarowienieniem literatury. Wszystko sprowadza się do sprzedaży książek jako towaru i ich wymiaru promocyjnego, który przesłonił wszystko inne. Na mieście często widzę billboardy reklamujące powieści, których tytuły i nazwiska autorów nic mi nie mówią. Ogłasza się bestsellerem książkę, która się jeszcze nie ukazała. Często nazwisko autora jest drugorzędne i gdzieś schowane. Ważne są okładka i hasło: „Nowy Stieg Larsson”. Rzuca się dość prostackie przynęty na autorów, sprzedając towar, który za chwile zniknie, także z naszej pamięci. Dzisiaj książka żyje kilka
miesięcy. Potem staje się starociem. Bardzo rzadkie są przykłady książek, które funkcjonowały na rynku dłużej niż kilka miesięcy. Być może ostatnią taką były „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, które stały się wielkim przebojem i długo utrzymały się na rynku.
Ale też zabrakło wokół nich merytorycznej dyskusji.
Nie ma publicystycznego tekstu, który spowodowałby, że się wkurzę i będę chciał o nim dyskutować. Żyjemy w czasach nadprodukcji, która powoduje, że wszystko się rozprasza, rozmywa i trudno znaleźć coś naprawdę istotnego.
Na Facebooku wywiązała się niedawno dyskusja między Piotrem Zarembą a dyrektorem festiwalu filmowego w Gdyni Michałem Oleszczykiem. Zaremba zarzucił Oleszczykowi, że w konkursie głównym w Gdyni nie będzie „Historii Roja” i „Obcego ciała”. Rozpętała się dyskusja, także w mediach, przyłączył się do niej minister Gliński.
Oba te filmy artystycznie są bardzo słabe. Nie mówię o ich kontekście politycznym. „Historia Roja” jest po prostu chaotycznym zlepkiem źle nakręconych i zagranych scen. To po prostu bardzo źle zrobiony film, gdzie nie można się w niczym połapać. Widać, że twórcy kompletnie nie zapanowali nad materią. Z drugiej strony „Obce ciało” Zanussiego jest tak łopatologiczne i złe, że w trakcie seansu miałem niezłą radochę. To tak zły film, że aż przyjemnie się go oglądało. Nazwisko Zanussiego i teoretycznie kontrowersyjny temat (bohaterkami były krwiożercze feministki, które chciały omotać seksualnie biednego katolika) kompletnie nie przełożyły się na popularność tego filmu w kinach. Pretensja Zaremby jest czysto polityczna.
Szczególnie, że kończy się kadencja Michała Oleszczyka.
Nie wiem, kto będzie następny, ale pamiętajmy, że postać szefa artystycznego i programowego festiwalu sprowadza się do subiektywnych wyborów. Tak samo jest z nagrodami literackimi – decyduje jury. To nie jest omnipotetne, że to akurat muszą być najlepsze książki. Można się o to spierać, bądź nie. Przyznaję szczerze, że coraz mniej mnie to interesuje.
Brakuje takich autorytetów jak Zygmunt Kałużyński, który rewelacyjnie spierał się na przykład z reżyserem Jerzym Antczakiem.
W dzisiejszych czasach rola krytyka jest kompletnie zmarginalizowana. Gdy kiedyś Jan Błoński powiedział, że Mrożek jest wybitny, wszyscy uznali, że muszą czytać Mrożka. Współcześnie głos krytyków nie przekłada się specjalnie na popularność książek, które stają się popularne raczej ze względu na reklamę szeptaną albo pozytywną opinię w Internecie. Profesor Przemysław Czapliński może napisać tekst w gazecie o wybitności danej książki, ale w żaden sposób nie będzie to miało przełożenia rynkowego.
Wielu polskim politykom marzą się patriotyczne superprodukcje.
Żadnej sztuki – czy to jest literatura, kino czy teatr – nie da się odgórnie zadekretować. Nie zrobi się „Szeregowca Ryana” za parę milionów złotych. Wystarczy spojrzeć na straszliwy i zupełnie nieudany film „Bitwa warszawska 1920”. Pomijam już tak okropne produkcje jak „Tajemnica Westerplatte”, gdzie nawet efekty specjalne wolały o pomstę do nieba.
Co pan sądzi o „Mieście 44”?
To pokaz hipsterskiej mody, w którym nie widziałem dramatu zniszczonego miasta i śmierci dwustu tysięcy ludzi, tylko infantylne wstawki prosto z „Matrixa”, w których młodzi i śliczni bohaterowie całują się, a wokół nich w zwolnionym tempie lecą pociski. Podobnie patrzę na uwielbienie dla powstania warszawskiego – tragedii tego miasta i tych ludzi, którą się monetyzuje. Nic nie poradzę na to, że do mnie „Kanał” Wajdy ciągle bardziej przemawia, niż powstanie warszawskie w wersji hipsterskiej.
(img|681948|center)
Niedawno w mediach pojawiła się informacja o gimnazjum, w którym planowano wprowadzić „klasę narodowo – matematyczną”.
To mi przypomina II Rzeczpospolitą i hasło „silni, zwarci i gotowi”, tymczasem mundurami, musztrami i apelami religijnymi nie da się zbudować siły państwa. W tej chwili cała polityka obronna zamienia się w odpust. Polacy mają ten problem, że nie są w stanie niczego nauczyć się z historii. Robienie klas matematyczno – narodowych nie podniesie siły obronności naszego kraju. Jestem za tym, żeby Polska była silna, ale nie tędy droga.
Co to znaczy silna Polska?
Silna gospodarczo i swoją pozycją w Europie, co ulega destrukcji. Wynika to z wewnętrznej potrzeby izolacjonizmu, który jest samobójstwem. Nawet Stany Zjednoczone nie są w stanie sobie na niego pozwolić, chociaż takie tendencje są tam silne. To genetyczne nieszczęście Polski i najprostsza droga do samozagłady.
Samobójcze są też plany stworzenia Międzymorza – sojuszu państw od Bałtyku po Adriatyk. Polska nie jest partnerem dla Czechów, Słowaków czy Węgrów, którzy będą dryfować albo w kierunku Niemiec jako silnego ośrodka decyzyjnego w Europie, albo w stronę Rosji, jeżeli uznają, że jest w stanie wziąć ich pod opiekę. Viktor Orbán, wielki antykomunista, prowadzi promoskiewską politykę. To nowa prawica narodowa w Europie, która gra na rosyjską kartę. W Polsce jest to robione nieświadome, prowadząc do osłabienia naszego kraju, a wzmocnienia Putina, mimo antyrosyjskiej retoryki. To niebywałe.
Jeżeli Marine Le Pen, która jest uzależniona w jakiś sposób od rosyjskich pieniędzy, dojdzie do władzy we Francji, a w Stanach wygra oszołom Trump, który jest zachwycony Putinem i pożycza pieniądze od Rosjan, to będzie absolutna katastrofa. Żyjemy w czasach wielkiej niepewności i pomysł, by akurat teraz się izolować jest strzałem nie w kolano, tylko w głowę.
Niedawne wypowiedzi Grzegorza Schetyny mogą sugerować, że Platforma Obywatelska również obiera kierunek nowej prawicy.
Grzegorz Schetyna jest człowiekiem pozbawionym jakiejkolwiek idei. To facet, który się pewnie świetnie sprawdzał w rozgrywkach personalnych na Dolnym Śląsku, ale to nie jest polityk formatu krajowego. W Polsce myślenie partyjne jest ważniejsze niż racja stanu, która nie istnieje. Politycy myślą tylko w przedziale wyborczym, nie mając na względzie tego, jak Polska ma wyglądać za 10, 20 albo 30 lat. Nie mogę powiedzieć, że Schetyna mnie rozczarował, bo niczego się po nim nie spodziewałem. To była deklaracja politycznego cynizmu.
To skutkuje wysokim poparciem dla PiS, a opozycja jest bardzo słaba.
Opozycja jest słaba, bo za nią też nie stoi jakaś wielka idea. To jest problem – wszyscy starają się działać „pragmatycznie”, czyli podczepiać pod oczekiwania społeczne swoje programy bądź „idee”. Z badań wynika, że naród jest bardziej konserwatywno-katolicki, więc politycy idą w tę stronę. Nie ma polityków większego formatu.
Na zdjęciu: Krzysztof Varga
(img|681949|center)
Nie ma mężów stanu.
Absolutnie. Według mnie wpływają na to także media i popkultura. Politycy patrzą na trendy, oczekiwania i wyniki sondaży. Odnoszę wrażenie, że hasło Polska jest dla nich wyłącznie narzędziem, a nie wartością. Polityka stała się popkulturą i politycy zaczynają mieć statusy gwiazd showbiznesu. Nie wychodzą ze studiów telewizyjnych i radiowych. Nieustannie udzielają wywiadów. Nie mają kiedy myśleć o długofalowej strategii. Zajmują się lokalnymi przepychankami i pompowaniem swojej pozycji. Powoduje to, że najważniejszy program, czyli jak Polska ma wyglądać, jest dla nich sprawą drugorzędną, bo walczą o to, żeby być w TVN24.
Polityczna dusza Polaków została okaleczona.
Wszyscy zwracają uwagę na kryzys demokracji, która nie radzi sobie z populizmem. Demokracja nie musi oznaczać tego, że populistyczna większość ma rację. Politycy nie powinni kierować się przesłankami, że ludzie chcą więcej kasy i że wystarczy im rozdawać pieniądze, by otrzymać ich poparcie. To się sprawdza na krótszą metę, ale na dłuższą jest samobójcze.
W książce „Gulasz z turula” napisał pan, że Węgrom i Polakom w kluczowych momentach historii brakuje antychrystów, którzy by ich uratowali.
To się odnosiło do hrabiego Istvána Széchenyi’ego, który pod koniec życia oszalał i mówił, że jest antychrystem. Chodzi o spór między bardzo ważnymi figurami w węgierskiej historii – Lajosem Kossuthem, czyli zwolennikiem zbrojnej walki i rewolucji, reprezentującym ideał romantyczny, a właśnie Széchenyim, który był chyba największym węgierskim reformatorem gospodarczym i ekonomicznym w XIX wieku. Jako pozytywista uważał, że trzeba rozwijać przede wszystkim gospodarkę, a nie wchodzić w walkę zbrojną, z którą jego idea przegrała. Zakończyło się to dla Węgrów klęską rewolucji 1848 roku. Ta dychotomia istnieje do dzisiaj.
W Polsce zdecydowanie zwycięża – umownie mówiąc – koncepcja Kossutha, czyli stawiania na naród i na walkę – zbrojną albo retoryczną. Kwestie reformowania i tworzenia siły gospodarczej są traktowane instrumentalnie i drugorzędnie. Nie chcę w to głębiej wchodzić, bo na ekonomii się nie znam, ale u nas też był spór między romantyzmem a pozytywizmem. W dłuższej perspektywie zawsze wygrywa postawa romantyczna jako bardziej atrakcyjna od mozolnego tworzenia siły gospodarczej. Bo jest szybsza i bardziej atrakcyjna. Po co budować długo i nudno, skoro można wszystko zrobić brawurowo, a najlepiej później zginąć?
Na zdjęciu: kadr z filmu ''Katyń'' (2007)/ITI Cinema
(img|681951|center)
Nasunęło mi to skojarzenie z filmem „Katyń”.
Z premedytacją go nie obejrzałem. Przypomniało mi się bardzo obrazoburcze zdanie autorstwa Stefana Chwina, który nie mógł zrozumieć, dlaczego oni wszyscy poszli na rzeź i nie próbowali uciekać. Z jednej strony tworzymy mitologię heroicznej walki do ostatniego naboju, a z drugiej gloryfikujemy ludzi, którzy poddali się bez walki i dali się rozstrzelać z różańcem. Dla mnie Katyń zawsze był sprawą trochę wstydliwą, choć rozumiem kwestie osobiste, bo Andrzej Wajda miał tam ojca i to była dla niego rodzinna tragedia.
Wiele osób obawia się, że podręczniki do historii będą teraz pisane od nowa.
Kluczowe jest przechwycenie możliwości wpływania na przeszłość, tworzenia jej na nowo. Można się spierać o powstanie warszawskie, ale czym innym jest naginanie faktów historycznych pod to, co pasuje danym osobom. To jest bardzo niebezpieczne w realiach kultury masowej, wzrastającej dostępności do mediów elektronicznych i problemu z niskim poziomem edukacji wśród wielu pokoleń Polaków. Próbuje się nimi sterować, wpajając im wyprodukowaną przez siebie wizję historii. Nie jest to przypadek wyłącznie polski. Zmroziło mnie, kiedy dowiedziałem się, że po Brexicie mnóstwo ludzi zaczęło sprawdzać w internecie, czym jest Unia Europejska, choć głosowali za wyjściem z niej. Oznacza to, że ludzie działają spontanicznie, pod wpływem jednego hasła, którego nawet nie do końca rozumieją. Jednym wpisem na Twitterze można wszystko zmienić i spowodować, że pół społeczeństwa bez większego namysłu zagłosuje za czymś albo przeciwko czemuś.
Przeraża mnie też, że Donald Trump jest pożytecznym idiotą Putina i Putin nie miałby nic przeciwko temu, żeby tamten został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wszystkie wypowiedzi Trumpa sprzyjają Moskwie, a doradzają mu ludzie, którzy pracowali dla Janukowicza i Gazpromu.
Wielu osobom się to podoba.
Bo nie myślą w perspektywie geopolitycznej. Podniecają ich proste populistyczne hasła. Paradoksem jest to, że Trump jako prezydent byłby tragedią także dla Polski, bo Rosja miałaby w nim sojusznika. Tymczasem na polskich portalach prawicowych Trump cieszy się wielką atencją, bo nie lubi lewaków. To nieprawdopodobne, że dziś można z jednej strony wypowiadać hasła przeciwko lewakom i jednocześnie być na pasku Moskwy.
Po głowie chodzi mi pytanie, ku czemu zmierza świat.
Jestem raczej pesymistą i sądzę, że ku autodestrukcji – załamaniu systemu demokratycznego w Europie, może nawet w Stanach, a w dłuższej perspektywie ku wojnie, która jest czymś nieusuwalnym z ludzkiej historii. Jeżeli pierwsza wojna światowa niczego ludzi nie nauczyła i doszło do wybuchu drugiej wojny światowej, oznacza to, że kolejny wielki konflikt zbrojny jest absolutnie możliwy. Myślenie, że demokracja liberalna spowodowała, że wojny zostały całkowicie wykluczone, jest czystą naiwnością. Nie mówię nawet o wojnach lokalnych, jak w byłej Jugosławii. Mam na myśli to, co dzieje się w Syrii. Jestem w stanie wyobrazić sobie duży konflikt militarny w naszej części Europy. Wydaje mi się, że na powrót zaczynamy żyć w latach 30. ubiegłego wieku. Przesłanki ku temu są bardzo silne. Jednym z nich jest wzrost militaryzacji Rosji, która nie robi tego wyłącznie, by stosować politykę zastraszania i wymuszania ustępstw od przerażonej jak zwykle Europy. Postępuje wzrost ruchów skrajnie prawicowych, rasistowskich i
antysemityzmu. Jeśli do tego dojdzie kryzys ekonomiczny, efekt będzie przerażający. Jeszcze nie dziś i nie jutro, ale nie wiem, co nastąpi pojutrze.
Na zdjęciu: muzułmańska demonstracja po listopadowych atakach w Paryżu (2015); na transparentach widnieje napis: “Muzułmanie cierpią podwójnie”
(img|664098|center)
Czy wizja jak z książki „Uległość’ Houellebecqa jest możliwa?
Nie wiem. W tej książce Islam przejmuje władzę we Francji w sposób dosyć miękki i pokojowy – poprzez system nagród i kar, a nie dzięki zamachom terrorystycznym. Równie dobrze „Uległość” Houellebecqa mogłaby traktować o Polsce, w której Moskwa przejmuje władzę za pomocą miękkiej siły, wpływów i wykorzystywania w bardzo prosty sposób polskiego nacjonalizmu. Chodzi o kierowanie polskiej niechęci w kierunku Ukraińców, ale też Europy Zachodniej. Polska prawica jest częściowo antyukraińska i antyeuropejska. To tradycja narodowej demokracji, która była prorosyjska. Polska prawica paradoksalnie sprzyja Moskwie, nawet jeśli nie w sposób zadeklarowany. Dla niej większym wrogiem jest Zachód, gdzie szaleje terror homoseksualny i relatywizm moralny. Imponuje im Rosja z autorytaryzmem, jaki chcieliby wprowadzić w Polsce i niechęcią do obcych.
Mają zbawcę narodu.
Prawdziwego maczo, który trzyma wszystkich za mordę. Prawicowy polscy politycy nie mogą tego powiedzieć wprost, ale na pewno im imponuje.
Kościół katolicki raczej władzy w naszym kraju nie przejmie?
Nie wierzę w prawdziwą teokrację w Polsce. W przeciwieństwie do II Rzeczpospolitej nie mamy biskupów w Senacie. Polski Kościół jest targany wielkimi problemami – wzrastającą liczbą odejść, zmniejszającą się liczbą powołań i konfliktami wewnętrznymi. Kościół na zewnątrz usiłuje pokazać jedność, ale wewnątrz się gotuje. Ostatnio ukazało się kilka tekstów dominikanów: ojca Ludwika Wiśniewskiego, ojca**Tomasza Dostatniego i ojca Józefa Puciłowskiego, którzy bardzo krytycznie podchodzą do postawy Kościoła. Według mnie polska prawica, PiS i Jarosław Kaczyński traktują Kościół instrumentalnie i nie są mu ulegli.
Napisał pan niedawno, że Kościół katolicki to ocean inspiracji dla felietonisty i gdyby Tadeusz Boy – Żeleński żył we współczesnych nam czasach, nie miałby czasu na chodzenie do teatru i czytanie książek, bo pisałby o Kościele.
To był żart, ale dla mnie wstrząsające było, że kiedy Boy pisał o tworzeniu nowego kodeksu karnego, biskupi protestowali przeciwko złagodzeniu kar dla kobiet za aborcję. Nie było dla nich natomiast problemem przywrócenie kary śmierci. Pokazuje to, że dla hierarchii kościelnej dekalog często nie ma żadnego znaczenia. Kościół zawsze był wewnętrznie zepsuty. Rozbrykanie seksualne papieża Aleksandra VI było barwne, ale trudno je uznać za jednorazowy wybryk. Kościół katolicki mógłby się uratować, gdyby zlikwidował celibat, który został wprowadzony wyłącznie z powodów ekonomicznych. Nie zrobi tego, więc jest na drodze do autodestrukcji.
Na zdjęciu: Krzysztof Varga
(img|681952|center)
Czy wierzy pan w zjednoczenie Polaków na miarę Solidarności?
Pytanie, czy w realiach takiego spolaryzowania społeczeństwa jest to możliwe. Coraz mniej w to wierzę. Za komuny miał miejsce bardzo wyraźny podział na władzę i społeczeństwo. Socjologowie mówią o powstaniu dwóch plemion, których nie było w komunistycznej Polsce, kiedy władza miała siłę i aparat opresji. Nie wiem, czy obecna polaryzacja polskiego społeczeństwa zniknie w ciągu jednego pokolenia.
Zwłaszcza, że opiera się na narcystycznym przekonaniu, że jedni są lepsi od drugich i odwrotnie.
Dla mnie nieprawdopodobne jest, że można o sobie mówić, że jestem niepokorny i niezłomny, a wy jesteście gorszego sortu. To rzeczywiście narcyzm i wewnątrzpolski rasizm.
Moim zdaniem kwintesencją polskości jest cytat z „Pana Tadeusza”: „Ja z synowcem na czele, i? – jakoś to będzie!”.
To polskie „jakoś to będzie” jest tragiczne, bo odwołuje się do bardzo krótkiej perspektywy. W naszym kraju bez przerwy tworzy się plany, ale nie jesteśmy w stanie nic do końca przeprowadzić. Kończy się na pustym gadaniu, a później pojawia się liberum veto. Gdy przychodzi nowa władza, wyrzuca do śmieci wszystkie plany swoich poprzedników. Nie ma myślenia w kategoriach racji stanu. Wszystko odbywa się w cyklach wyborczych. Zamiast interesu nadrzędnego, obowiązuje interes partyjny polegający na to, że rozwala się wszystko, a dopiero potem zaczyna się budować coś nowego. Ale zanim zacznie się coś budować, zmienia się władza. Nie ma czegoś takiego jak wspólna platforma porozumienia co do kluczowych spraw. Jest wyłącznie partyjniactwo.
Rozmawiał: Michał Hernes