"Krwawa pomarańcza": Książka który zachwyci najbardziej wybrednych fanów kryminału
Alison ma wszystko: kochającego męża, córkę i kwitnącą karierę – właśnie będzie po raz pierwszy bronić mordercy. Dlaczego więc zaryzykuje wszystko dla kogoś, kto nie okazuje jej grama szacunku? Ktoś zna sekret Alison. Ktoś, kto chce, aby zapłaciła za swoje czyny i kto nie spocznie, dopóki nie zrujnuje jej życia.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa "Świat Książki" prezentujemy fragment mrocznego kryminału brytyjskiej autorki. Powieść będzie miała premierę 27 lutego 2019 r.
W końcu zbieram siły i patrzę na Carla. Opiera się o futrynę drzwi, w każdym calu zawiedziony, ze stężałą twarzą i zaciśniętymi ustami. Jest jak zwykle w dżinsach i bluzie z kapturem, ale srebrzyste włosy i surowa twarz nadają mu wygląd kogoś znacznie ode mnie starszego. Zaschło mi w ustach. Odchrząkuję i szukam słów, które mogłyby to jakoś naprawić.
– Wróciłam z klubu po akta nowej sprawy. Przysiadłam na chwilę i zanim się spostrzegłam…
– Tak myślałem – mówi bez uśmiechu.
– Przepraszam. Naprawdę chciałam wrócić wcześniej do domu.
– Przestań, dobrze wiem, jaka jesteś. Ale miałem nadzieję, że tym razem zachowasz się jak dorosła.
– Przepraszam. Nie zamierzałam…
– Pomyślałem, że tu będziesz, więc przyjechaliśmy.
Matylda chodzi po pokoju. Zanim zdaję sobie sprawę z tego, co się dzieje, wpełza pod biurko. Nagły krzyk, mała szybko wstaje i biegnie prosto do mnie.
– Mamusiu, mamusiu, moja ręka, boli mnie ręka… – urywa i zanosi się szlochem.
Carl przepycha się obok fotela, ogląda jej rączkę, wyciera ją i pokazuje mi chusteczkę. Jest zakrwawiona. Pociesza Matyldę, lecz ma spięty głos.
– Szkło? Skąd tu szkło? – pyta z wyrzutem.
Powoli wstaję, wchodzę pod biurko i wymacuję rozbite zdjęcie. Zza pękniętego szkła uśmiecha się do mnie Tilly.
– To moje zdjęcie. – Córka szlocha jeszcze głośniej. – Dlaczego było na podłodze?
– Musiało spaść. Przepraszam, skarbie.
– Powinnaś bardziej uważać. – Carl jest zły.
– Nie wiedziałam, że przyjedziecie.
Kręci głową.
– Czy to znaczy, że nie mogę przyprowadzać jej tu bez uprzedzenia? – Robi pauzę. – Nie, właściwie nie w tym rzecz. To nie my powinniśmy tu przychodzić. To ty powinnaś
wrócić do domu. Jak porządna matka. Nic nie mówię, bo co mogę powiedzieć? Zbieram rozbite szkło, zawijam je w starą gazetę i wrzucam do kosza na śmieci. Zdjęcie jest nieuszkodzone, więc wyjmuję je z ramki i opieram o komputer. Wkładam bluzkę do spódnicy. Carl ma wściekłą minę i zmarszczone brwi, lecz furia powoli ustępuje miejsca głębokiemu smutkowi. Ściska mnie w gardle, cierpkie poczucie winy i żalu, silne na tyle, żeby zabić kwaśny smak kaca.
– Przepraszam. Nie zrobiłam tego celowo.
Carl długo milczy. Widać, że leci z nóg.
– Jesteś zmęczony, tak mi przykro.
– Tak, jestem. Czekałem na ciebie całą noc. Powinienem być mądrzejszy i wiedzieć, że nie zamierzasz wracać.
– Dlaczego nie zadzwoniłeś?
– Dzwoniłem. Nie odbierałaś.
Dotknięta tonem jego głosu wyjmuję komórkę z torebki. Dwanaście nieodebranych połączeń. Piętnaście SMS--ów. Wszystkie kasuję. Za dużo tego, za późno.
– Przepraszam. To się już nie powtórzy.
Carl bierze głęboki oddech.
– Nie kłóćmy się przy Tilly. Najważniejsze, że już jesteś. Że jesteśmy razem. – Pochodzi bliżej, kładzie rękę na moim ramieniu, a kiedy przykrywam ją dłonią, zaciska palce, potrząsa mną i dodaje: – Czas wracać do domu. Zerka na mój telefon. Bierze go i ogląda pęknięty
ekran.
– Chryste, Alison. Dopiero co był w naprawie, parę miesięcy temu. – Ciężko wzdycha. – Będę musiał znów tam pojechać.
Nic nie mówię, tylko potulnie wychodzę z nimi na korytarz.
• • •
Samochody i autobusy śmigają pustymi ulicami, więc dojazd do Archway trwa krótko. Opieram głowę o szybę, patrząc na nocne pobojowisko. Papierki po hamburgerach,
butelki, tu i tam małe śmieciarki z wirującymi szczotami, zacierające ślady piątkowego wieczoru. Grey’s Inn Road. Ogrodzenia z kutego żelaza zasłaniające widok na rozległe trawniki. Rosebery Avenue, Sadler’s Wells – przypominają mi się książki, które kiedyś czytałam. No Castanets at the Wells, Veronica at the Wells…A ta trzecia? Masquerade at the Wells. Maskarada. Tak, dobrze się na tym znam, na dwulicowości i tych wszystkich maskach. Zaciskam pięści tak mocno, że bieleją mi kłykcie. Staram się nie myśleć o tym, jak Patrick spędził resztę nocy. Powiedziałam, że to koniec – czy mi uwierzył? Pojechał do domu czy wrócił do klubu, żeby poszukać kogoś na moje miejsce? Carl dotyka mojej ręki.
– Jesteś spięta. Zaraz będziemy w domu.
– Nie, jest mi tylko przykro. I umieram ze zmęczenia.
Wiem, wszyscy jesteśmy zmęczeni.
Odsuwam się od niego, próbując odpędzić wyrzuty sumienia i wciąż patrząc w okno. Stacja metra Angel, ciąg restauracji, dobrych na Upper Street, potem coraz gorszych, typu Wetherspoon na Highbury Corner, i zupełnie fatalnych. Wiszące kosze kwiatów na Holloway Road, studenckie mieszkanka nad restauracjami z curry i rzędem sklepów z ubraniami z lateksu, w których gustuje pewnie Patrick i jemu podobni.
– Jak proces? – Carl przerywa ciszę.
Wjeżdżamy już na wzgórze i zaskakuje mnie ton jego głosu, bo jest bardziej przyjazny niż przedtem. Może mu przeszło?
– Proces?
– Ten z tego tygodnia, ten… rozbój?
– Sąd oddalił zarzuty. – Mam ciężką głowę i moje słowa
płyną z daleka, jak z głębokiej wody.
– Więc masz wolny tydzień? Byłoby miło, gdybyś spędziła z Tilly trochę czasu.
Woda momentalnie znika, bo ktoś gwałtownie wyciąga mnie na powierzchnię. Kaszlę i prycham, próbując złapać oddech. Nie, wcale mu nie przeszło.
– To jakaś aluzja?
– Ostatnio byłaś bardzo zajęta.
– Wiesz, jakie to dla mnie ważne. Ważne dla nas. Proszę, nie zaczynaj.
– Nie zaczynam. Mówię tylko, że byłoby miło, to wszystko.
Przed Archway, na szczycie wzgórza, ruch zwalnia. Jesteśmy na miejscu. Tam, gdzie moje serce. Wymacuję telefon w kieszeni, ale nie, nie sprawdzam, czy Patrick coś do mnie napisał. Wysiadam z samochodu i patrzę z uśmiechem na Matyldę. Córka bierze mnie za rękę i wchodzimy do domu.
• • •
Biorę prysznic, żeby zeskrobać z ciała ślady Patricka. Staram się nie myśleć o walącej w biurko głowie, tych natarczywych pchnięciach, które rozorały moje delikatne wnętrze.
Carl zostawił mi na blacie stężałą kanapkę z bekonem, więc ją jem, nasłuchując głosiku bawiącej się w ogrodzie Matyldy. Kopie liście, biega po trawniku tu i tam, tu i tam –
jest jak wahadełko, które przenosi mnie z jednej rzeczywistości w inną, tę, która wciąż milczy, mimo że wbrew swoim postanowieniom ciągle sprawdzam i sprawdzam
telefon. Otwieram teczkę sprawy o morderstwo i ją zamykam. Pokusa, żeby ukryć się w aktach, w zeznaniach i podsumowaniu, jest ogromna. Tak, schować się, uciec od prawdziwego życia, tego usypanego przeze mnie śmietnika, nie denerwować już Carla i Tilly, ale wiem, że jeśli to zrobię i zacznę pracować, będzie jeszcze gorzej. Dlatego nie, nie teraz. Później.
Lunch i znajomi, Carl gotuje. Przyjaźnią się od studiów, więc podaje same smakołyki. W piekarniku skwierczy udziec jagnięcy, w powietrzu unosi się intensywny zapach rozmarynu. Idealnie wysprzątana kuchnia wygląda jak czekające na ramkę zdjęcie. Sztywne, pięknie złożone serwetki, obok talerze, widelce, noże – stół jest już nakryty. Ze stojącej w kącie tablicy zniknęły ślady wydarzeń minionego tygodnia i zamiast zwykłej litanii przypomnień
– basen, zakupy, godziny spotkań grupy Carla – widnieją tam tylko dwa słowa wykaligrafowane przez Matyldę: Kochamy weekendy! Jest i rysunek, dwa trzymające
się za ręce patykowate ludki, jeden większy, drugi mniejszy.
Blaty są wymyte, szafki pozamykane, więc mam przed sobą ścianę bieli. Próbuję poukładać białe lilie, które Carl wstawił do wazonu, lecz na stole ląduje kilka grudek żółtego pyłku. Wycieram obrus rękawem i szybko odchodzę. Idę do ogrodu i podziwiam z Matyldą pajęczynę na krzaku czarnej porzeczki, a potem kupkę gałązek na ostrokrzewie,
gniazdo jakiegoś ptaka.
– Mamusiu, przecież sama widzisz. Może to rudzik tu mieszka?
Może.
– Musimy przynieść jedzenie. Dla ptaszka, żeby mógł nakarmić dzieci.
– Dobrze, kochanie. Kupimy fistaszki.
– Nie, nie fistaszki. Pani mówiła nam w szkole. Ptaszki lubią kulki z tłuszczu, w które wtyka się różne rzeczy.
– Okropne. Jakie rzeczy?
– Nie wiem, nasionka, a może robaki?
– Spytamy tatusia, dobrze? Może on będzie wiedział.
Albo sprawdzimy w internecie.
Woła nas Carl. Goście już są, więc wyjmuje udziec z piekarnika. Chwalę go, otwieram lodówkę, wyjmuję butelki i bez trudu wchodzimy w role, które odgrywamy, ilekroć
odwiedzają nas Dave i Louisa. Mamy to we krwi, bo zaczęliśmy się spotykać jeszcze przed narodzinami dzieci, w dniach, kiedy napchawszy się przygotowanym przez Carla
jedzeniem, siedzieliśmy do nocy, pijąc butelkę za butelką. Podaję szklankę soku Florze, ich córce, i otwieram wino.
– Dave prowadzi, ale ja się napiję. – Louisa sięga po kieliszek.
– Pijesz, Alison? – Carl przykrywa jagnięcinę folią i wsypuje do miski chipsy.
– Czemu nie? Jest sobota.
– Myślałem, że po wczorajszej nocy… – Nie musi kończyć zdania.
– Co po wczorajszej nocy?
– Będziesz miała dość. Ale to tylko niewinna myśl, nie przejmuj się.
– Wcale się nie przejmuję. – Nalewam sobie więcej, niż chciałam i sauvignon blanc ochlapuje brzegi kieliszka.
Zaintrygowana Louisa przekrzywia głowę.
– A co się wczoraj stało?
Patrzę na nią z nadzieją, że tylko wyobrażam sobie napięcie w jej głosie.
– Nic. Był piątek i…
– Mamusia była tak zmęczona, że zasnęła w fotelu w biurze! – przerywa mi piskliwie Matylda. – Musieliśmy ją dzisiaj odebrać. Tatuś mówi, że trzeba się nią zająć.
Ukrywam twarz w dłoniach i pocieram oczy.
– Mamusia zasnęła w biurze? – powtarza Louisa. – Musiała być bardzo zmęczona. A teraz zanieś trochę chipsów
Florze. Na pewno jest głodna. – Wtyka miskę w ręce Tilly i popycha ją w stronę drzwi.
Tak, jestem zmęczona, to wszystko. Lecę z nóg.
• • •
Więc dali ci w końcu morderstwo? To wspaniale. Musiałaś oddać nie lada przysługę temu twojemu kanceliście. – Dave posyła mi szyderczy uśmiech.
– Dorobiła się tego ciężką pracą. Jestem pewna, że na to zasłużyła. – Louisa piorunuje go spojrzeniem, patrzy na mnie i podnosi kieliszek jak do toastu.
– Jatka? Bardzo krwawa? No mów, zdradź trochę pikantnych szczegółów.
– Dave, nie przy dzieciach – hamuje go Louisa.
– Szczerze mówiąc, nie zdążyłam jeszcze zajrzeć do akt. Zacznę jutro i spróbuję się z tym jakoś uporać. – Spoglądam na nią, też podnoszę kieliszek i piję do dna.
Carl pochmurnieje.
– Mieliśmy jutro wyjść. Tilly, obiecałem, że jutro spędzimy razem cały dzień, prawda?
– Tak i chcę zobaczyć zamek, ten z labiryntem. Tatuś obiecał… – Perspektywa wycieczki się rozmywa i Matylda żałośnie wydyma dolną wargę.
– Szkoda, że najpierw mnie nie spytałeś… – Połykam słowa. Przecież mogę popracować po powrocie, kiedy mała pójdzie spać. Będzie dobra zabawa. Biegiem po labiryncie, to w lewo, to w prawo, aż się zgubimy i pękając ze śmiechu, będziemy musiały wołać o pomoc. – Tak, kochanie, oczywiście, że pójdziemy na zamek. – Im częściej będziemy udawali szczęśliwą rodzinę, tym lepiej dla nas.
O autorce:
Harriet Tyce dorastała w Edynburgu. Studiowała literaturę angielską na Uniwersytecie Oksfordzkim oraz prawo w City University. Przez niemal dekadę pracowała w Londynie jako adwokat, broniąc kryminalistów. Uzyskała tytuł magistra na Uniwersytecie Wschodniej Anglii w dziedzinie kreatywnego pisania. Mieszka w północnym Londynie. Krwawa pomarańcza to jej debiutancka powieść.