Samo zbliżenie się do granicy kraju o ustroju totalitarnym – a takim krajem była Albania do roku 1991 – nie mówiąc już o przejściu przez nią, oznaczało albo cud, albo grzech śmiertelny. Nieliczni, którym na to pozwalano, byli szczęściarzami.
Reszta, czyli większość, postrzegała ich jako ludzi wyjątkowych – mających w sobie coś z tajemnicy istot pozaziemskich.
My, pozostali, byliśmy skazani na snucie domysłów: co też się może poza tymi granicami dziać… Albo na wyzbycie się naturalnego przekonania, że gdzieś tam świat ma jakiś dalszy ciąg…
Tak czy siak, odrzucenie przypuszczeń, że świat istnieje także za granicą, było dobrym sposobem na przetrwanie, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym. W końcu, w podświadomości wielu z nas, świat-zzagranicy przestawał być zwykłą kontynuacją – w czasie i przestrzeni – jakiegoś wspólnego świata.
Im więcej mijało lat, im pełniejsza stawała się izolacja Albanii od świata zewnętrznego, tym bardziej świat-zza-granicy przypominał inną planetę. W odczuciu jednych rajską, w odczuciu drugich przerażającą. Ale tak czy inaczej – inną planetę…
Po co nam to opowiadasz?
Zapytacie pewnie: „Po co nam to wszystko opowiadasz?”. Prawdą jest, że emigrant, zwłaszcza emigrant w pierwszym pokoleniu, zwykle wybiera milczenie. W emigrancie siedzi strach, czujność, trauma ucieczki, trauma pierwszego kontaktu z nieznanym krajem, poczucie, że jest się nieproszonym gościem, uraza, tęsknota za ojczyzną z jednoczesnym zaparciem się jej, poczucie winy, gniew… Emigrant to istota zagubiona i niepewna swego, a zatem nieskora do zwierzeń. Wystarczy byle sygnał z drugiej strony, byle gest odrzucenia czy obojętności, słowa w rodzaju: „A co mnie, człowieku, obchodzi, skąd jesteś i co przeszedłeś!”, i już emigrant czuje się śmieszny, bezbronny i szpetny. Dlatego woli nie ryzykować. Przeżuwa w samotności swoje doświadczenia i powoli nabiera przekonania, że jego osoba nikogo nie interesuje. „Koniec końców – myśli – nie zostałem stworzony do gadania o sobie, tylko do morderczej walki o przetrwanie. Inni – myśli sobie – nie potrafią zrozumieć emigranta, a przede wszystkim zrozumieć emigranta nie chcą…”.
Ale może też wybrać ryzyko – odsłonić się, wyspowiadać. Opowiedzieć o swoim losie, o udręce, o sprzecznościach, które nim miotają, gdy wędruje przez życie.
Podejmie to ryzyko, bo wie, że dusząc wszystko w sobie, popadnie w nerwicę i stanie się mściwy… Emigrant nie oczekuje niczego ponad to, że go zrozumieją – i jego samego, i za jego sprawą wszystkich, którzy opowiadać nie mogą, nie potrafią, nie mają odwagi albo zwyczajnie brakuje im czasu, wszystkich, którzy skrywają opowieści we własnym wnętrzu. Bo nie można zrozumieć emigranta, jeśli naprzód nie usłyszy się jego świadectwa…
Reżim robił wszystko, żeby nie dotarł do nas żaden obraz zza granicy. Robił wszystko, żeby mieć te obrazy pod kontrolą, żeby dostęp do nich utrudniać, a za korzystanie z nich karać. Pamiętam dzień – byłem wtedy w drugiej klasie podstawówki – kiedy szkolna sekretarz Partii weszła do klasy i jęła wypytywać nas poważnym tonem, dokładając przy tym wszelkich starań, by jej głos brzmiał słodko, między innymi o to, czy nasi rodzice oglądają w telewizji inne programy niż program państwowej telewizji albańskiej. Z naiwnością dziecka chcącego zaimponować rówieśnikom oświadczyłem, że moi rodzice często oglądają kanał Savra. Słowo „Savra” nie było, naturalnie, nazwą kanału telewizyjnego. Savra to nazwa wioski leżącej nieopodal Lushnji, naszego miasta, ale ja jeszcze tego nie wiedziałem. Ojciec, świadom niebezpieczeństwa, radził sobie z niezaspokojoną dziecięcą ciekawością, nadając dziwne nazwy oglądanym potajemnie obcym stacjom. Ale, jak widać, na niewiele się to zdało. Jeszcze tego samego dnia po popołudniu został
wezwany do dyrekcji szkoły, gdzie zażądano wyjaśnienia, jaki to kanał telewizyjny nosi nazwę Savra. Za coś takiego można było stracić pracę. I nie tylko. Można było zostać oskarżonym o „reakcyjne i drobnomieszczańskie poglądy”, a po procesie sądowym za sianie propagandy wrogiej ustrojowi skończyć w jednym z zakładów karnych dla więźniów politycznych albo doczekać się wysiedlenia do jednej z okolicznych wiosek, w których roiło się od zesłańców. Wśród tych wiosek najbardziej znana była Savra… Istniało mnóstwo sposobów na wykończenie człowieka. Ojciec musiał się więc tłumaczyć: dlaczego, po pierwsze, nie ogląda wyłącznie telewizji albańskiej, tylko plącze się po podejrzanym sąsiedztwie kapitalistów, imperialistów, rewizjonistów, popleczników Tity, monarcho-faszystów i tak dalej, i dlaczego, po drugie, nadał obcemu kanałowi taką właśnie nazwę. Czy nie wskazuje to przypadkiem na niebezpośrednie wprawdzie, ale wyraźne wsparcie dla wrogów ludu, a mianowicie zesłańców z Savry? Odpowiedział krótko, że nie ogląda
obcej telewizji i że, jeśli chcą, mogą przyjść i skontrolować antenę na dachu…
A skoro mowa o antenach: my, mieszkańcy miast, zostaliśmy przez reżim zobowiązani do kupowania specjalnych anten, które należało instalować w sposób jednoznacznie świadczący o tym, że antena nie będzie łowić obrazów ze świata-zza-granicy. Ojciec miał dwie anteny. Jedną na dachu, dla zamydlenia oczu władzy, a drugą w domu – nielegalną, zwaną „rogaczem”, i służącą głównie do oglądania telewizji włoskiej. Przypadek dwóch anten znakomicie oddaje rozdwojenie jaźni ludzi żyjących w systemie totalitarnym: jedna cząstka osobowości podporządkowuje się przerażającej kontroli reżimu, druga, ta normalna, cichaczem próbuje się tej wszechwładnej kontroli wymknąć.
Ze sprawy z anteną nie wyciągnięto na szczęście poważnych konsekwencji. Ja oberwałem porządne ojcowskie lanie i znienawidziłem szkolną sekretarz Partii. Ponadto, choć byłem dzieckiem, zacząłem pojmować, że dzieckiem być nie należy, zwłaszcza w kontaktach z sekretarzami Partii. Mój gniew na ową sekretarz był tak wielki, że modliłem się w duchu, by spotkało ją jakieś straszliwe nieszczęście, bo tylko wtedy moja złość by zelżała. Życzyłem jej – i widziałem to oczyma wyobraźni – żeby się poślizgnęła i złamała nogę, a nawet obie nogi. Żeby się ciężko rozchorowała i ogromnie cierpiała, nim umrze. Żeby cegła spadła jej na głowę i położyła ją trupem. Ale najbardziej pragnąłem zobaczyć ją leżącą na ziemi, rozpłaszczoną przez wóz – jeden z tych, które należały do spółdzielni rolniczej i krążyły po naszym miasteczku – wóz z upapranymi oponami, zaprzężony w wychudzone koniska…
Minęło sporo czasu i dawno już zaniechałem sadystycznych fantazji, gdy doszła mnie wieść, że moje modlitwy zostały po części wysłuchane – choć w nieoczekiwany sposób. Sekretarz Partii zapadła na przedziwną chorobę, wskutek której nie mogła przestać się śmiać. Rzecz całkiem nie do wiary, bo ta kobieta należała do najrzadziej uśmiechających się osób pod słońcem. W szkole nazywaliśmy ją przez to Posągiem. Później natomiast na każdym partyjnym zebraniu ludzie zrywali boki, patrząc na nią, a ona złościła się i wrzeszczała, i im bardziej się złościła i wrzeszczała, tym bardziej się wszystkim wydawało, że chichocze jak wariatka… Sprawa jej nerwowego śmiechu stała się wreszcie tematem obrad Komitetu Centralnego Partii, który z powodów ideologicznych, partyjnych i rewolucyjnych uznał, że sekretarz przejdzie na wcześniejszą emeryturę. Stwierdzono, że się nie nadaje. Stwierdzono, że zajmując takie stanowisko, szkodzi wręcz swą chorobą rewolucji i dyktaturze proletariatu. Co się z nią działo później, nie wiem…