Trwa ładowanie...
fragment
04-09-2012 12:29

Kroniki polskie 1. Nikt z rodziny

Kroniki polskie 1. Nikt z rodzinyŹródło: Inne
d1lcimm
d1lcimm

- Ona nie żyje! Nie żyje! Nie żyjeee! - rozpaczliwy kobiecy krzyk, mocny i wyraźny, choć dochodzący z innej części domu, zawibrował w moich uszach i obudził mnie z głębokiego snu. Gdy po otwarciu oczu stwierdziłem ze zdumieniem, że jest już dzień, wystraszyłem się nie na żarty.
- Do diabła! - zezłościłem się na samego siebie.

Moja reakcja nie wynikała ze złowrogiej treści okrzyku, która nie dotarła jeszcze do mej wciąż zamroczonej przez sen świadomości, ale z faktu, że nadal czułem obok wtulone w siebie dziewczęce ciało. Doszło do tego, przed czym wczoraj oboje z Adą, żartując, mieliśmy obawy: zmęczeni zasnęliśmy i dziewczyna nie wróciła do siebie przed świtem! Gdyby rodzice dziewiętnastolatki, a zwłaszcza jej demonstracyjnie konserwatywny i surowy ojciec, dowiedzieli się o nocy spędzonej przez nią w ramionach dwudziestoośmioletniego kuzyna, na pewno miałaby ona wielkie nieprzyjemności - zresztą ja najprawdopodobniej też. Nie było przecież tajemnicą, że Tomasz nie przepada za mną, mogłem się więc spodziewać, że chętnie skorzysta z okazji do wypowiedzenia pod moim adresem wielu ostrych słów, a co gorsza - mógłby też mieć pretensje do swego starszego brata, skoro właśnie pod jego dachem wydarzyła się cała historia.

- Wstawaj, szybko, musisz zmykać! - odrzuciłem kołdrę i zacząłem potrząsać śpiącą jak kamień dziewczyną dopóki nie otworzyła oczu. Wczoraj ostentacyjnie zuchwała (szczerze mówiąc, to z jej inicjatywy i wbrew mym początkowym oporom znalazła się w moim pokoju), teraz przerażona o wiele bardziej ode mnie, w pośpiechu wciągnęła koszulę nocną na nagie ciało, już lekko brązowe od majowej opalenizny.
- Błagam, powiedz, że się nie wyda! - jęknęła, szamocząc się z kwiecistym szlafrokiem i jednocześnie szukając najpierw lewą, później prawą stopą zielonych domowych pantofli, ustylizowanych na pyski śmiesznych potworków.
- Wszystko będzie w porządku! - zapewniłem chociaż w głębi duszy wcale nie miałem pewności, że prorokuję trafnie. Zegar na ścianie wskazywał dwadzieścia po siódmej: porę, o której domownicy zwykli już się krzątać, ale goście, zmęczeni trwającą do późna kolacją, powinni jeszcze spać. Tomasz, młodszy syn pochowanego wczoraj profesora Stanisława Hofmana, zaliczał się, na szczęście, do tych ostatnich. Niestety, obawiałem się, że ów kobiecy krzyk, który dobiegł chyba z pierwszego piętra, musiał postawić na nogi wszystkich leżących jeszcze w łóżkach, a co gorsza - prawdopodobnie wyciągnął ich z pokoi.

Na potwierdzenie tych przypuszczeń trzasnęły drzwi do drugiej sypialni położonej naprzeciw mego pokoiku, po czym rozległ się odgłos szybko oddalających się kroków. Widocznie Adam Pawlak, wiceszef kancelarii prezydenta, który wprosił się na kolację po stypie i wypiwszy o kilka kieliszków za dużo, zmusił gospodarzy do zaoferowania mu noclegu, biegł zobaczyć, co się stało.

d1lcimm

Odczekawszy chwilę, ostrożnie opuściliśmy pokój i po cichu dotarliśmy do końca korytarza. Znajdowaliśmy się na strychu piętrowego wiejskiego domu w dworkowym stylu, zbudowanego przez świętej pamięci Hofmana w połowie lat trzydziestych. Wiodły tu z parteru kręcone schody służbowe, ciasne i niewygodne, za to - co teraz okazało się niezwykle przydatne - skryte w półmroku. Upewniwszy się, że nie ma na nich nikogo, zszedłem na pierwsze piętro, gdzie po przeciwległej stronie długiego korytarza, obok normalnych szerokich schodów łączących pierwsze piętro z parterem, dostrzegłem kilkoro domowników i gości. Wszyscy, najwyraźniej zaniepokojeni, zgromadzili się przed otwartymi drzwiami do pokoju Marty, siostry zmarłego profesora.

- Teraz, szybko! Nikt nie widzi! - syknąłem i machnąłem ręką w ponaglającym geście, po czym ruszyłem w kierunku zaaferowanej grupki, by zasłonić swoją sylwetką zbiegającą na parter Adę. Idąc zdecydowanym krokiem po korytarzu wyłożonym starym perskim chodnikiem, usłyszałem za plecami kilka szybko następujących po sobie skrzypnięć drewnianych stopni, upewniających mnie, że dziewczynie udało się przemknąć. W tej samej chwili zza głównych schodów, w których stronę podążałem, wyłoniła się wysoka sylwetka ojca Ady i wmieszała się we wzburzony tłumek. Odetchnąłem z prawdziwą ulgą, widząc, iż Tomasz szczęśliwie minął się z córką, zapewne już wkradającą się do pokoju Magdy, jej stryjecznej siostry, gdzie powinna była spędzić noc. Odtąd moją uwagę przykuwało wyłącznie zbiegowisko przed pokojem ciotki Marty.

Pod ścianą, vis-a-vis wejścia do sypialni staruszki stała Joanna, piękna pani domu, bratowa ojca Ady. Jej znaczone szarawymi pasemkami długie włosy, na plecach sięgające idealnie prostą linią poniżej łopatek, a nad brwiami przycięte w równiutką grzywkę, przypominały barwą wypłowiały len. Olbrzymie jasnoszafirowe oczy, rozdzielone szczuplutkim nosem, rysowały się wyraźnie na tle cery w barwie kości słoniowej. Pod krótkim niebieskim szlafrokiem frotte, którego kołnierz Joanna zaciskała nerwowo pod szyją delikatnymi palcami o krótko obciętych i nie pomalowanych paznokciach, rysowała się wyraźnie płynna sylwetka dojrzałej kobiety, kusząca soczystymi kształtami starożytnego greckiego posągu. Mimo że malarka skończyła niedawno czterdzieści siedem lat, wciąż fascynowała niekrzykliwą i niebagatelną urodą.

- Ona nie żyje!.. - zaszlochała na mój widok, po czym przyłożyła głowę do mej piersi i rozpłakała się na dobre.
Zdumiałem się, słysząc te same słowa, które minutę temu wyrwały mnie ze snu, ale jeszcze bardziej zdziwiło mnie ich znaczenie, dopiero teraz docierające do mego umysłu. Wiadomość brzmiała całkowicie niedorzecznie i zupełnie nie wiedziałem, jak się wobec niej zachować. Pogładziłem Joannę po plecach, a następnie przywołałem wzrokiem na pomoc stojącego w progu sypialni zasępionego Krzysztofa, jej małżonka, ubranego w fioletowy dres krępego sześćdziesięciolatka z kwadratowymi ramionami i krótko przystrzyżoną srebrną brodą. Ten zaprzestał natychmiast odruchowych prób przyczesania dłonią sterczących we wszystkie strony szpakowatych włosów, zbliżył się, otoczył płaczącą żonę ramieniem i zaproponował, żeby wróciła do siebie.
- Nie! - ku zaskoczeniu wszystkich wyrwała mu się stanowczo i stanęła znów pod ścianą na wprost uchylonych drzwi, za którymi, jak się zaraz przekonałem, leżała na podłodze ciocia Marta. - Nie! - powtórzyła spokojniej Joanna. - Chcę wiedzieć, jak to się stało...

d1lcimm

Przeprosiłem Pawlaka, stojącego na progu w sięgającym kostek brązowym, jedwabnym szlafroku i trzymającego w prawej dłoni jednorazową maszynkę do golenia, oblepioną białą pianą z króciutkimi niteczkami zarostu. Wiceminister przepuścił mnie bez słowa, nie odwracając wzroku od ciała, oglądanego właśnie przez Tomasza, znanego warszawskiego patologa. Siwiuteńka Marta, ubrana w długą różową koszulę nocną, leżała na plecach, nie dając najmniejszego znaku życia, między biurkiem a łóżkiem na pstrokatym, nieco pofałdowanym pod jej udami huculskim kilimie, którego używała w charakterze dywanu. Stojące w słup zeszklone oczy nieboszczki wskazywały na ostry, poplamiony krwią kant biurka, jakby chciała poinformować, co stało się przyczyną jej zgonu.

- Musiała poślizgnąć się na chodniku i uderzyć głową o mebel - zasugerował Pawlak, obcierając pasiastym ręcznikiem krem z twarzy, choć zdążył ogolić się tylko z jednej strony, na drugiej wciąż ciemniał zaś gęsty zarost. - Widzicie państwo? To nie jest wcale chodnik, ale kilim; powinno się je wieszać na ścianach, bo są o wiele lżejsze od dywanów i jeśli kładzie się je na podłodze, bardzo łatwo się przesuwają. Wiem o tym, bo żona też położyła podobny na podłodze i nasz trzyletni wnuczek mało się raz na nim nie zabił.

- Prawdopodobnie tak właśnie było... - mruknął Tomasz, wysoki kruczoczarny pięćdziesięciolatek o śniadej cerze i zapadniętych w głąb czaszki zimnych orzechowych oczach, zamykając nieboszczce powieki, po czym powstał z kolan i otrzepał dłonią spodnie wiśniowej flanelowej piżamy choć wszystko wokół - łącznie z wypastowaną podłogą - aż błyszczało od czystości. Przez chwilę przecierał wyciągniętą z kieszeni śnieżnobiałą chusteczką wąskie prostokątne okulary o lekko zaokrąglonych rogach. - Śmierć nastąpiła niewątpliwie w wyniku pęknięcia czaszki. I to natychmiast. Nawet gdyby ktoś z nas znalazł ją od razu po upadku, już nic nie można by poradzić.

d1lcimm

Staliśmy w milczeniu, wpatrując się w ciało staruszki, już pożółkłe niczym znaleziony za kredensem zabłąkany śniadaniowy pergamin. Jej zgon tak niespodziewany, na dodatek mający miejsce kilka godzin po pogrzebie profesora Stanisława Hofmana, ojca Krzysztofa i Tomasza, a mojego krewnego, wprawił obecnych w stan oszołomienia. Marta przeżyła wprawdzie bardzo głęboko odejście brata, osoby w ostatnich latach najbliższej jej na świecie, ale dobiegała dopiero osiemdziesiątki, trapiące zaś ją choroby z pewnością mocno utrudniały życie, lecz na pewno nie zagrażały mu bezpośrednio. Wczoraj, jak zwykle, żwawo krzątała się w kuchni, by stypa po bracie, wybitnym i sławnym uczonym, wypadła na miarę jego zasług. Mimo że po zakończeniu pogrzebowego przyjęcia wyraźnie okazywała zmęczenie, a i osłabiło ją zapewne przeziębienie sprzed kilku dni, nie zgodziła się na odłożenie zmywania naczyń do następnego dnia. Zgodnie ze swoim zwyczajem, irytującym niekiedy Joannę, opuściła kuchnię dopiero wówczas, gdy z pomocą jej oraz żony
Tomasza, Iwony, a także Magdy i Ady, zrobiła w pomieszczeniu całkowity porządek.

- Biedna ciocia... - westchnął Krzysztof, który zostawił żonę na korytarzu i przybliżył się do nas. Kiedy stanął obok młodszego o blisko dziesięć lat Tomasza, sporo niższy, z wypychającym dres brzuszkiem, dało się dostrzec, iż byli tylko przyrodnimi braćmi. Jego otoczone mięsistymi obwódkami oczy, odziedziczone po pochodzącej z polskich Tatarów matce, spoglądały tępo na zwłoki Marty. - Mogła jeszcze tyle pożyć... Co za głupi wypadek, i to akurat teraz, kiedy ledwie pogrzebaliśmy ojca!

- Zaraz, zaraz! - zaoponowałem nieśmiało. - Przecież ciocia parę razy poślizgnęła się już na tym kilimie i na jej prośbę kilka lat temu przybiłem go gwoździami do podłogi! - To mówiąc, obszedłem zwłoki i końcem wzutego na bosą stopę czarnego półbuta wskazałem miejsca, gdzie kilim ciągle przylegał równo do ściemniałych sosnowych desek, wyraźnie do nich przytwierdzony. Pozostali obserwowali te poczynania, zapewne zastanawiając się, w jaki sposób druga część kilimu mogła się oderwać.

d1lcimm

- Ma pan rację - oznajmił Pawlak po krótkim namyśle, głaszcząc się dłonią po łysinie. - Widocznie Pani Marta nie poślizgnęła się, tylko zaczepiła o kilim nogą. Zrobiła to na tyle energicznie, że upadając, oderwała go.
Żeby przekonać innych o słuszności swej teorii, pochylił się, włożył dłoń pod kilim w miejscu, gdzie tkwił on przybity i szarpnął w górę. Kilim oderwał się od podłogi na długości pół metra.

- Widzicie państwo? Odszedł dość łatwo. Gwoździki są małe, a odległości między nimi na tyle duże, że możliwe było wsadzenie pod nie stopy.
Zakończywszy demonstrację, spojrzał na mnie i zasmucił się.

- Szkoda, że pan nie wziął dłuższych gwoździ. Wtedy pewnie nic by się nie stało i biedaczka wciąż żyłaby jeszcze...

d1lcimm

Poczułem jak się rumienię.
- I tak Krzysztof miał do mnie pretensje, że rzekomo za jednym zamachem zniszczyłem i podłogę, i zabytkowy kilim! - usprawiedliwiłem się, zdenerwowany niespodziewanym oskarżeniem.
- Dajmy już spokój! - uciął pojednawczo dyskusję starszy syn profesora i na krótko chwycił mnie poufale za łokieć, dając tym do zrozumienia, że przecież nikt nie zarzuca mi mimowolnego przyczynienia się do wypadku staruszki.
- Takie rzeczy zdarzają się - poparł go Tomasz. - Absurdem byłoby obwiniać kogokolwiek z ich powodu. Po prostu pech...
- I nic nie można na to poradzić - westchnął Pawlak.
- Nie wiem... To takie dziwne... niespodziane... Może powinien ją zbadać lekarz?... - wtrąciła niespodziewanie Joanna, wciąż stojąca na korytarzu.

Jak jeden mąż odwróciliśmy głowy w jej stronę.
- A ja to niby kto? - zadrwił Tomasz, po czym na każdego z obecnych skierował kolejno domagające się aprobaty spojrzenie. - Przecież ona nie żyje! I to od dobrych kilku godzin!

Podważanie autorytetu wykładowcy Akademii Medycznej w Warszawie, wielokrotnie współpracującego z Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym Komendy Głównej Policji, autorowi wielu prac z dziedziny patologii, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy. Wszyscy tkwili jednak na swych miejscach, czując, że trzeba coś zrobić, choć nikt nie mógł zdecydować, co. Oczekując na rozstrzygnięcie tej kwestii, wpatrywaliśmy się uporczywie w ciało Marty, jakby to właśnie ona miała udzielić odpowiedzi.
- Chyba należy wypisać akt zgonu... - z wahaniem zauważył wreszcie Krzysztof. - Ale możesz to przecież zrobić ty, Tomku? W końcu jesteś lekarzem sądowym.

d1lcimm

Patolog zaprzeczył głową.
- Musi to zrobić lekarz pogotowia.
- Pracowałeś kiedyś w pogotowiu. To nie wystarcza?
- Niestety, nie.
- Trudno... Ale przecież pogotowie musi przyjechać aż z Kalisza. Przejazd w obie strony zajmie ze czterdzieści minut, a wszystko tylko po to, żeby podpisać jakiś papierek.
- Faktycznie - zamyślił się Pawlak, uniósłszy nieco rękę ze złotym rollexem i kilkakrotnie stuknął w jego szkiełko wskazującym palcem prawej dłoni. - Karetka w tym czasie może być potrzebna jakiemuś biedakowi, któremu - w przeciwieństwie do pani Marty - jeszcze można uratować życie. Naprawdę, konieczne jest jej wzywanie?

Mimo powagi sytuacji o mało się nie uśmiechnąłem na widok prezentacji drogiego zegarka, niby mimowiednie uczynionej przez wiceministra.
- Nie chodzi o jakiś "papierek", ale o poważny dokument: o akt zgonu! - zaakcentował Tomasz, który podchwycił wzrokiem zarówno gest Pawlaka, jak i moje kpiące spojrzenie, ale nie odpowiedział na nie. - Jego wypisanie należy wyłącznie do kompetencji lekarza pogotowia z danego rejonu. Być może nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, ale takie są przepisy i musimy się ich trzymać!

- Oczywiście! - dygnitarz gorliwie zmienił front, dając do zrozumienia, że jego wątpliwości miały charakter jedynie głośnej dywagacji ignoranta. - Skoro jednak pan doktor jest pewien, że zgon nastąpił na skutek nieszczęśliwego poślizgnięcia się pani Marty na dywanie...

- Nie podlega to dyskusji! - zapewnił Tomasz.

- ... więc zanim wezwiemy pogotowie może na początek połóżmy biedaczkę na łóżku. Przecież nie zostawimy jej na podłodze.

- Racja! - przyznał z nieoczekiwanym zapałem Tomasz, schylił się jako pierwszy i skinąwszy na innych, zachęcił: - No, Krzysiu, Rudi, razem!

Zbliżyliśmy się do zwłok i podnieśliśmy je wspólnie. Krzysztof i ja zmieszaliśmy się, gdy w trakcie przenosin koszula nieboszczki szarpnięta nieostrożnie przez męża Joanny zadarła się wysoko powyżej kolan trupa, odsłaniając dolną część brzucha. Po złożeniu zwłok na posłaniu Tomasz z kamienną twarzą człowieka przyzwyczajonego do podobnych widoków spokojnie obciągnął koszulę aż zakryła chude nogi do połowy łydek.
- Chodźmy na dół, trzeba zadzwonić po karetkę! - Krzysztof skierował się ku wyjściu.

Tomasz nie zareagował; stał obok łóżka, z niewiadomego powodu przyglądając się uporczywie nieboszczce.
- No, dalej! Nic tu już po nas! - ponaglił Krzysztof.
Tomasz wciąż ociągał się z opuszczeniem sypialni, a z jego ukradkiem krążącego po pokoju wzroku można było wyczytać coś w rodzaju zawodu.
- Tomku!

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na krewną, z którą - w co trudno było teraz uwierzyć - rozmawialiśmy jeszcze parę godzin wcześniej, opuściliśmy wreszcie pokój i zeszliśmy na dół. W kuchni czekała na nas Iwona, która osłupiała, wysłuchawszy przykrej wiadomości.
- Jak to? - wykrztusiła. - Ciocia nie żyje? Tak zaraz po bracie? O mój Boże! To nie do uwierzenia...
Przypadek sprawił, że ambulans znajdował się akurat kilka wsi dalej, więc - ku największemu zdumieniu wszystkich - przyjechał do Żurawina zaledwie po dziesięciu minutach.
- Coś takiego! Gdyby u żywych zjawiali się w taki tempie! - szepnęła Joanna na widok wchodzącej do hallu młodej obciętej na jeża lekarki w owalnych okularkach.

Krzysztof poprowadził przybyłą do pokoju ciotki. Ku mojemu zdziwieniu Tomasz, Pawlak i Joanna podążyli zaraz za nimi. "A ci tam niby po co?" - zastanawiałem się i po chwili, tknięty ciekawością... zrobiłem to samo.
Lekarka dokonała krótkich oględzin, po czym zadała kilka pytań dotyczących okoliczności śmierci.
- Jak to? - zdziwiła się. - Zgłoszono zgon ze starości, a to przecież wypadek!
- Ale wypadek nieszczęśliwy - poprawił Krzysztof. - Czy to coś zmienia?
Lekarka przypatrzyła mu się uważnie.
- Czy to pan zgłosił zawiadomienie?
Gospodarz zmieszał się.
- Owszem, ja - przyznał. - Dlaczego pani pyta?
- Nieważne - ucięła. - Muszę zawiadomić policję.

Oświadczenie kobiety wywołało poruszenie.
- Jak to: policję? - zdumiał się Pawlak. - Dlatego, że pan Hofman zgłosił nieprecyzyjne zgłoszenie? Przecież nie jest lekarzem, był w szoku, może wasz dyspozytor źle go zrozumiał?
- To akurat nie moja rzecz - wyjaśniła lekarka, po czym usiadła przy biurku i zaczęła wypisywać akt zgonu. - Śmierć denatki ma charakter nagły, więc zgodnie z procedurą należy zawiadomić policję. Takie są przepisy, nic państwu na to nie poradzę.
- Pani doktor! - włączył się do rozmowy Tomasz i przedstawiwszy się, tłumaczył grzecznie: - Wczoraj pochowaliśmy ojca, profesora Hofmana, światowej sławy uczonego. Z pewnością słyszała pani o tym zdarzeniu, bo informowały o nim wszystkie wczorajsze dzienniki telewizyjne i dzisiejsze gazety.

Lekarka zawahała się.
- Ach, to państwo są z tych Hofmanów!.. - zdziwiła się. - Oczywiście, słyszałam o śmierci i pogrzebie profesora. Proszę przyjąć kondolencje!
- Jesteśmy jego dziećmi - wyjaśnił Tomasz - a nieboszczka była jego jedyną siostrą. Przeżyła śmierć brata bardzo ciężko, jak zresztą my wszyscy. Zajmowała się pogrzebem, stypą, a na dodatek złapała przeziębienie. Dla osiemdziesięcioletniej kobiety to wystarczająco wiele przykrych wrażeń, by się zmęczyć ponad siły. W nocy, zapewne wstając z zamiarem wyjścia do toalety, zaczepiła nogą o chodnik, wywróciła się i uderzyła głową o biurko. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, a jako patolog, znam się przecież na rzeczy.
- Ależ ja nie kwestionuję pana przekonania, że mamy do czynienia z nieszczęśliwym wypadkiem - przyznała lekarka, podpisując się zamaszyście na akcie zgonu i wczepiając perłowy długopis w kieszonkę kitla. - Ale powtarzam: muszę trzymać się przepisów. Te zaś mówią wyraźnie, że w takich sytuacjach zawiadamia się policję.
- Szczerze mówiąc - Tomasz starał się nadać swemu głosowi ton poufałości - dobrze o tym wiem. Wiem też, niestety, coś gorszego: na skutek pani decyzji prokurator niechybnie nakaże sekcję zwłok - czynność zawsze niezwykle przykrą dla rodziny. Cioci już ta sekcja w niczym przecież nie pomoże, a dla nas będzie dodatkową udręką, jakby te dwa zgony, jeden tuż po drugim, nie pognębiły nas dosyć. Skoro potwierdza pani przypadkowy charakter śmierci...
- Niczego nie potwierdzam! - przerwała lekarka, przystawiając pieczątkę na wypisanym przez siebie dokumencie. - W tej sprawie w ogóle się nie wypowiadam, nie mam do tego żadnych kompetencji. Natomiast do moich obowiązków należy powiadomienie policji, jeśli zgon nie miał charakteru naturalnego. Proszę mnie nie namawiać do ich zaniechania. Nie chciałabym błędnie odczytać państwa intencji.

Na takie oświadczenie Tomasz obraził się i zamilkł.
- Sekcja? O, nie! - jęknęła Joanna, usłyszawszy niemiłą wiadomość. Lekarka, nie wdając się dłużej w dyskusję, wstała zza biurka i podeszła do Krzysztofa.
- To wprawdzie nie moja sprawa, ale może lepiej do przybycia policji niczego tu nie ruszać! - poradziła, wręczając mu akt zgonu.

Tomasz zrobił kwaśną minę.
- Proszę jeszcze raz przyjąć wyrazy ubolewania z powodu śmierci ojca i jego siostry! - pożegnała się lekarka i nie czekając, aż ktokolwiek zaproponuje jej odprowadzenie do drzwi, opuściła pokój.
- Mój Boże, a to ci dopiero: policja! - ironizował po jej wyjściu patolog. - A po cóż tu policja, do licha!? Żeby wybuchł skandal na całą wieś!? Co ja mówię: na całą wieś? - złapał się za głowę. - Na całą Polskę!
- Zdaje się, że takie są procedury - odezwałem się, przygnębiony. - Ciocia Marta zmarła przecież nagle...

Tomasz przewrócił niecierpliwie oczyma.
- Niepotrzebnie zmarnotrawimy tylko czyjś czas!
Gdy padł wyraz "procedury", Pawlak, bacznie przysłuchujący się wymianie zdań, spoważniał nagle.
- Cóż, wszystko musi być lege artis - oświadczył. - Pani doktor ma słuszność: powinniśmy postępować zgodnie z przepisami prawa. Wprawdzie pan Tomasz stwierdził wyraźnie, że zgon nastąpił wskutek uderzenia głową o kant biurka, ale należy jeszcze wyjaśnić w jakich okolicznościach pani Marta wywróciła się.

d1lcimm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1lcimm

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj