Jestem zwolennikiem jak najsroższych form karania. Podstawą działania naszych szkół musi być ścisła dyscyplina. Błędy muszą być skorygowane, słabość wyeliminowana i wtedy pod moim przywództwem młode Niemcy powstaną i zdobędą cały świat...
Hitler. Fragment przemówienia w Szkole Oficerskiej SS. Tölz, 18 lutego 1937 roku.
Generał Zygmunt Berling był głównodowodzącym I Armii Wojska Polskiego walczącej u boku Armii Radzieckiej na terenie umęczonego wojną kraju. Po nieudanej misji powstańców do Rokossowskiego próbował zbliżyć się do marszałka. Chciał uzyskać zgodę na przeprawę przez Wisłę, aby wesprzeć rodaków w walkach z Niemcami. Ale także on nic nie zdziałał.
– Niet – powiedział radziecki marszałek tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Strząsnął popiół z papierosa do popielniczki i powrócił do kontemplacji mapy Europy. Generał Berling zawahał się przez chwilę i jeszcze raz spróbował podjąć dyskusję.
– Konstanty, na miłość boską – powiedział. – Znamy się tyle czasu. Przecież możesz mi na to pozwolić. Jak byś się czuł, gdyby w twoim kraju działo się coś takiego? Daj mi wolną rękę. Jeśli coś pójdzie nie tak, jak trzeba, biorę pełną odpowiedzialność na siebie.
Rokossowski wziął w palce szpilkę i wbił ją w mapę.
– Nie – odpowiedział, nie kłopocząc się nawet spojrzeniem na rozmówcę.
Generał odwrócił się gwałtownie i wyszedł z pokoju. Wrócił do swojego punktu dowodzenia, gdzie czekał na niego zatroskany szef sztabu.
– Odpowiedź – oznajmił Berling – brzmi nie!
Szef sztabu tylko zmarszczył czoło.
– A powód?
– Bez powodu – odparł generał. – Po prostu nie...
Następnego dnia rano oddziały z dwóch polskich dywizji przeprawiły się przez Wisłę, chcąc wesprzeć dogorywające powstanie. Wszyscy wiedzieli, że jeśli cała operacja okaże się fiaskiem, mogą posypać się głowy. Jednak bez względu na konsekwencje, generał uważał, że podjął słuszną decyzję.
Szczęście nie sprzyjało Polakom. Po kilku dniach zażartych walk ich oddziały zostały zdziesiątkowane przez zaprawionych w walkach ulicznych esesmanów Eickego. Przybyli żołnierze nie umieli walczyć w mieście. Byli przyzwyczajeni do walki w szerokim terenie. W tym starciu nie mieli szans. Wisła i jej brzegi spłynęły krwią. Niemcy krwią powstańców brukowali Rosjanom drogę do władzy w tym kraju. Wydawało się, że Polska nigdy nie odzyska wolności...
CMENTARZ NA WOLI
Od trzech dni byliśmy bez przerwy w ogniu walki. Na ulicach otaczających cmentarz na Powązkach używano wszystkich rodzajów broni, w tym saperek, bagnetów, a nawet gołych pięści. W tych dniach zginęły niezliczone masy ludzi. Region cmentarza ze dwadzieścia razy przechodził z rąk do rąk. Czekaliśmy na kolejne natarcie Armii Krajowej. Wszystko zaczynało być śmiertelnie monotonne: atak, kontratak i sterty ciał leżące na ulicach, a potem kopanie kolejnych szeregów mogił. Jednak ten wielki cmentarz zajmował dominującą pozycję na Woli i nie miało znaczenia ilu żołnierzy niemieckich i powstańców odda swe życie. Bitwa musiała być doprowadzona do gorzkiego końca.
Na wpół spalona kaplica cmentarna, wypełniona ciałami zabitych, służyła nam za schronienie. Gregor otrzymał postrzał w głowę i leżał teraz owinięty zakrwawionymi bandażami jak mumia egipska. Wszyscy odnieśliśmy mniejsze lub większe rany, ale tylko Gregor był bliski śmierci. Gdyby kula trafiła centymetr niżej, nie leżałby teraz na podłodze, skarżąc się na ból głowy.
Jakiś major z patkami sztabu generalnego stanął w wejściu do kaplicy i wyszczekiwał serię kompletnie bezsensownych rozkazów. Patrzyliśmy na niego błyszczącymi oczami. Był ewidentnym idiotą, ale do tego też majorem. Ponuro i niechętnie podnieśliśmy się z kamiennej podłogi i ruszyliśmy za nim w piekło ulicznych walk. Szczęśliwie dla nas, nim zaszliśmy zbyt daleko, oficer zauważył grupę strzelców z dywizji SS „Totenkopf” i stwierdził, że bardziej mu się przydadzą niż motłoch z kaprawymi oczkami z pułku czołgów. Pomaszerował z nimi w kierunku muru cmentarza, a my ponownie schowaliśmy się jak króliki w norach w zniszczonej kaplicy.
Gdy tylko pozostawiono nas w spokoju, natychmiast zapadliśmy w lekki sen. Była to pierwsza chwila wytchnienia od ponad siedemdziesięciu dwóch godzin. Od dwóch dni nic nie jedliśmy, a od siedmiu w ogóle nie zdejmowaliśmy butów. Nawet Heide zaczął śmierdzieć. Krótko po północy wyciągnięto nas z kryjówki i kazano pomaszerować na ulicę Wolską. W ruinach spalonej sutereny mieliśmy zająć pozycje i ogniem naszego karabinu maszynowego kryć okolicę.
Zaraz po świcie na jezdni pokazała się długa kolumna cywilów. Byli obojga płci, starcy i dzieci, inwalidzi i ciężarne kobiety, nawet kalecy na wózkach inwalidzkich. Wielu z tych biedaków wyciągnięto z łóżek i prowizorycznych schronów, niemal wszyscy drżeli od porannego chłodu. Prawie każdy z nich niósł walizkę, tobołek lub ciągnął wózek z dobytkiem. Wielu niosło też siatki lub paczki owinięte szarym papierem – nieśli w nich precjoza, które udało im się zebrać, nim wyprowadzono ich z domów.
– Dokąd oni idą? – spytałem. – Przecież ta droga prowadzi tylko do nasypu kolejowego.
– No właśnie – odparł sucho Stary. – Tam pewnie idą.
Zamilkliśmy na chwilę i obserwowaliśmy żałosną kolumnę cywilów.
– Idą jak na własny pogrzeb – powiedziałem.
Stary machnął bezradnie ręką.
– Pewnie tak właśnie jest…
Cała kolumna była otoczona przez esesmanów z oddziałów Dirlewangera. W pewnym momencie na jej czele pojawił się pojazd żandarmerii wojskowej z zamontowanym głośnikiem. Wychyliłem się przez okienko, aby posłuchać przemowy oficera.
„Uwaga! Uwaga! Ze względów militarnych cały teren dzielnicy musi być oczyszczony. Macie pięć minut, by opuścić swoje domy! Powtarzam, pięć minut! Jest to bolesna konieczność, ale polscy bandyci nie pozostawili nam wyboru. Ten rejon jest terenem działań wojennych i jeśli tu pozostaniecie, wasze życie może być zagrożone. Obergruppenführer SS von dem Bach-Zelewski zapewnia was osobiście, że będziecie dobrze traktowani. Armia niemiecka zapewni wam całkowitą ochronę. Wolno wam zabrać z domów wszystko, co zdołacie spakować w ciągu pięciu minut...
Uwaga, uwaga! Ze względów militarnych cały teren dzielnicy musi być oczyszczony…”
Samochód zawrócił i ruszył w kierunku innej ulicy, a wrzaskliwe tony zaczęły powoli cichnąć. Wzdłuż całej Wolskiej otwierano okna, wyrzucano przez nie pakunki i kolejni ludzie przyłączali się do maszerującej kolumny uchodźców. Żołnierze Dirlewangera wydawali rozkazy i zapewniali o pełnym bezpieczeństwie i współczuciu. Widziałem, jak jeden z nich zatrzymał się i podniósł zabawkę upuszczoną przez małe dziecko. Drugi pomagał starszej kobiecie. Jeszcze inny się uśmiechał. W tym momencie zadrżałem i odwróciłem się. W ich zachowaniu było coś niepokojącego, coś bardzo groźnego. Rzadko kiedy esesmani wykazywali ludzkie odruchy. Czułem, że stanie się coś bardzo złego.
Docierało do nas szuranie setek butów po bruku. Mnóstwo ludzi: niektórzy w butach, inni w kapciach, wielu w podartych kamaszach. Sporo dzieci szło na bosaka. Teraz zbliżali się do drogi obstawionej po bokach przez esesmanów Kamińskiego. Żołdacy stali jak pomniki, bez uśmiechu i bez ruchu. Po prostu stali i patrzyli na przechodzących ludzi.
Samochód z głośnikiem znowu się pojawił przed naszym stanowiskiem.
„Uwaga! Uwaga! Ten teren wkrótce będzie pod ostrzałem! Powtarzam! Ten teren będzie pod ostrzałem! Macie pół minuty na opuszczenie go! Jeśli ktoś tego nie zrobi, zostanie uznany za wroga armii niemieckiej i zastrzelony. To jest ostatnie ostrzeżenie...”
Pojazd ruszył z miejsca. Kilku wahających się mieszkańców zostało wypchniętych przez drzwi własnych domów i dołączonych do kolumny. Ludzie Kamińskiego zaczęli przeczesywać domy. Chorych, którzy leżeli w łóżkach rozstrzeliwano na miejscu. Jakiś człowiek ukrywający się na poddaszu został wyrzucony przez okno i zabił się, uderzając o bruk. Spadł przypadkiem na dziecko, które także poniosło śmierć. Tłum zaczął zdradzać zaniepokojenie. Ludzi przywoływano do porządku za pomocą kolb karabinów i kuksańców. Niektórych cywilów trzeba było uspokajać przy użyciu luf pistoletów.
Kolumna powoli toczyła się swoją drogą. Setki stóp stopniowo zamieniały się w tysiące. Szli teraz szeroką, lekko pochyłą ulicą w stronę Górczewskiej. Teren był w posiadaniu brygady Dirlewangera, który rozlokował swój sztab w pobliskim kościele. Ołtarz służył jako stół do map. Dirlewanger, jak to często bywało, był pijany.
Czoło kolumny dotarło na nasypu kolejowego. Padł rozkaz do zatrzymania się, ludzie mieli pozostać tam, gdzie stali, obserwując ponurą okolicę.
Kamiński patrzył pogardliwie na zgromadzony tłum.
– Dlaczego jeszcze żyją? – spytał. – Powinni już dawno nie żyć!
– Zaraz będzie po wszystkim – odparł Dirlewanger.
Ludzie stali twarzami do pokrytego trawą i krzakami nasypu kolejowego. Obaj oficerowie byli znani z brutalności i zazdrośni o swą reputację.
– Wszystko to – powiedział Kamiński, machając beztrosko ręką – to nic w porównaniu z Mińskiem.
– Mińsk? – spytał Dirlewanger, jakby pierwszy raz słyszał o rzeziach urządzanych w stolicy Białorusi i jej okolicach.
– Całkowita likwidacja – pochwalił się Kamiński. – Oczyściłem cały teren.
– Tylko z partyzantów – powiedział jego rozmówca. – Tylko z partyzantów... Po tym, jak skończymy z Warszawą, nie pozostanie tu ani jeden dom. To miasto przestanie istnieć. Według rozkazu Reichsführera wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci podlegają eksterminacji.
Zaczynało już brakować miejsca dla przybywających ludzi. Stali gęsto upchani, a naprzeciwko nich zatrzymały się ciężarówki z karabinami maszynowymi. Ich obsługa czekała na rozkaz otwarcia ognia.
– Szkoda – powiedział Kamiński – że nie da się zaaranżować tego staranniej.
– Wszystko będzie dobrze – uspokajał go Dirlewanger, wzruszając ramionami. – Nie mamy czasu na subtelności...
Ostatni ludzie z długiej kolumny byli upychani na wąskim skrawku terenu. Dirlewanger podniósł do ust megafon i zapadła nerwowa cisza. Teraz cywile dowiedzą się, co ich czeka. Teraz doświadczą opieki, którą im obiecano.
– Uwaga! Uwaga! – krzyknął Dirlewanger i opuścił rękę, co było sygnałem do otwarcia ognia.
Karabiny maszynowe zaczęły strzelać wspierane ogniem ludzi Kamińskiego.
Ci, których nie zabiły kule, ginęli pod stosami piętrzących się ciał. Wózki dziecięce i inwalidzkie zjeżdżały po pochyłym bruku, docierając do pobliskiego muru. Grupka ludzi jakimś cudem wymknęła się obok jednej z ciężarówek. Chwilę potem została zlikwidowana granatami ręcznymi, nie przebywszy nawet dwudziestu metrów.
Oficerowie poklepali się po przyjacielsku po ramionach i ruszyli dumnym krokiem do nieodległego kościoła.
– Współpraca, mój drogi. To jest właśnie to. Niech wszyscy tak współpracują jak ja z tobą, a do Bożego Narodzenia spacyfikujemy całą Polskę!
Karabiny maszynowe zakończyły swoje dzieło. Pole mordu zostało oblane benzyną i podpalone. Sporo ludzi nadal żyło i było przytomnych, gdy zaczęły obejmować ich płomienie. Przerażający spektakl palenia zabitych i rannych przypominał zapadanie się i unoszenie stosów ciał. Omdlewający smród spalonego ludzkiego mięsa unosił się nad miastem przez parę dni.
Następnego dnia bataliony Kedywu znowu uderzyły w kierunku cmentarza, niszcząc prawie cały batalion niemieckiej piechoty. W rewanżu żołdacy Kamińskiego torturowali każdego złapanego Polaka lub wieszali go głową w dół, skazując na powolną śmierć. Armia wystosowała oficjalny protest przeciwko takim metodom postępowania z cywilami. Jednak Hitler całkowicie zignorował te skargi, w zamian dodając Liście Dębowe do Krzyża Rycerskiego Kamińskiego. Był to kolejny policzek dla generalicji z Wehrmachtu. Podnieceni własną bezkarnością esesmani wznieśli się na kolejny poziom horroru. Ludzie z SS zaczęli mordować i gwałcić z taką samą łatwością, z jaką inni jedzą i piją. Ci, którzy woleli rolę obserwatorów, mogli zawsze stać się widzami tortur, które odbywały się bez przerwy. Ostatnią fanaberią była śmierć przez powolne rozrywanie. „Utalentowany” sadysta mógł przeciągać taki spektakl przez całą noc.
Mały opuścił nasze stanowisko, jak to sam określił, z powodu misji specjalnej. Wrócił po półgodzinie, ciągnąc za sobą cherlawego Unterscharführera z oddziałów Dirlewangera.
– Mogłem go zastrzelić na miejscu – powiedział – ale stwierdziłem, że wam się też należy trochę zabawy.
– Skąd wziąłeś to bydlę? – spytał Porta.
Mały podrapał się palcem po nosie.
– Czy to ważne? Gdzie go znalazłem, to moja sprawa.
– To po co go tu przyprowadziłeś? – spytał Stary. – Przecież wiesz dobrze, że nie możemy go zastrzelić bez powodu.
– Bez powodu? – zabrzmiał jak echo obrażony Mały. – A nie wystarczy, że jest z SS?
Mały przygryzł dolną wargę na znak niezadowolenia.
– Jest przecież zwykłym rabusiem, prawda?
– Rabusiem?
– A jak! Działał w sklepie jubilerskim...
Stary westchnął głęboko i wyciągnął rękę.
– Pokaż!
Mrucząc coś pod nosem, Mały opróżniał kieszenie. Miał chyba z pół setki pierścionków i zegarków. Zaczęliśmy śmiać się szyderczo.
– No co? To nie jest dowód? – spytał zaczepnie Mały.
Nawet Stary nie potrzebował takiego dowodu, aby stwierdzić, że oddziały Dirlewangera to banda morderców. Mały ochoczo wyciągnął nóż.
– No i co teraz? – spytał. – Oczy czy bebechy?
– Wykastrować skurwysyna – nalegał Gregor.
– Później – powiedział Mały. – Najpierw oczy, będzie zabawniej.
– Dopóki ja tu dowodzę, nie zrobisz tego!
Zabrzmiały dwa szybkie strzały i Unterscharführera nie było już między nami. Stary spokojnie schował pistolet do kabury. Pokiwał groźnie w stronę Małego.
– Jesteś w armii, a nie w SS. Pamiętasz o tym?
W trakcie patrolu, gdy przeszukiwaliśmy opuszczone domy, odkryliśmy resztki kolacji, które wciąż leżały na stole. Suchy chleb i garnek fasoli. Chleb już zaczął zielenieć, a fasola była wyschnięta i twarda, ale dla nas była to uczta. Mieliśmy coś w ustach pierwszy raz od dwudziestu czterech godzin.
Porta z żalem oblizywał się po ostatnim kawałku czerstwego chleba, gdy w drzwiach kuchni stanął młody kapitan i oznajmił, że chce przejść na drugą stronę ulicy i odbić elektrownię tramwajową. Miałem wielką ochotę zapytać go, co, do jasnej cholery, my mamy z tym wspólnego. Niestety, dobrze znałem odpowiedź. Jeśli on chce przejść na drugą stronę ulicy, to znaczy, że my też.
Wraz z grupą pionierów zajęliśmy parter kompleksu budynków. Nim jednak zabraliśmy się do dalszego szturmu, spadł na nas kontratak Polaków i wypchnął nas poza obręb elektrowni. Nadal pozostawała w rękach powstańców.
Przez parę dni panowało coś na kształt zawieszenia broni, dzięki czemu Niemcy mogli mocniej zacisnąć pętlę wokół miasta. Z nieznanych nam powodów marszałek Rokossowski wstrzymał natarcie pod Magnuszewem, co pozwoliło Niemcom na przerzucenie kilku kolejnych jednostek do stłumienia powstania. Zaczęły przybywać oddziały czołgów, piechoty, pojawili się liczni pionierzy i saperzy. Dowieziono też ciężkie działa, które przez cały dzień, co dziesięć minut, wystrzeliwały ogromne pociski na walczące miasto. Powoli, ale w nieunikniony sposób Warszawa zamieniała się w wielkie cmentarzysko.
Całej machinie wojennej Niemiec generał Bór-Komorowski mógł przeciwstawić przeraźliwie mało. Jedyną jego nadzieją była determinacja i odwaga żołnierzy. Wierni powstańcy musieli walczyć do końca, który nieuchronnie się zbliżał. Jeśli chodzi o broń, była ona głównie zdobyczna lub pochodziła z podziemnych warsztatów. Najbardziej efektywne były butelki z benzyną i miotacze płomieni robione z rur hydraulicznych. Materiały wybuchowe Polacy pozyskiwali z niemieckich niewypałów, które walały się wśród ruin budynków. Było to bardzo pomysłowe, ale i niebezpieczne. Jednak i ten kanał zaopatrzenia musiał się kiedyś wyczerpać.
Na razie powstańcy zmuszali nas, abyśmy ciężko pracowali na nasz żołd.
Zdobyli centralę telefoniczną na Zielnej i, jakby oszczędzając amunicję, zrzucili kilku Niemców z górnych pięter budynku. Byli w posiadaniu budynku, ale już wkrótce musieli odpierać ataki pionierów i samochodów pancernych, co spowodowało, że cała reduta zamieniła się w wypaloną stertę gruzu.
Z pomocą dział szturmowych próbowaliśmy odbić komendę policji, ale powstańcy walczyli jak demony i pomimo wielokrotnych ataków musieliśmy wycofać się jak niepyszni.
W komendzie broniło się wielu żandarmów – byli to często dziadkowie pamiętający walki z I wojny światowej. Powyciągano ich z różnych zakamarków Rzeszy i zmuszono do ulicznej walki, której nie znali i nie rozumieli. Krwawe walki odbywały się w całym budynku. Kilka grup żandarmów uciekło w panice. Próbowali wezwać na odsiecz dwie kompanie z oddziałów Kamińskiego, ale one też nie mogły sobie poradzić z uporem Polaków. Powstańcy upajali się chwilowym zwycięstwem. Wszyscy jeńcy znaleźli się w kościele Św. Krzyża, bo był to jedyny w miarę niezniszczony budynek w okolicy.
Do natarcia ruszyły kolejne pułki piechoty niemieckiej, aby zmierzyć się z oddziałami pułkownika Wachnowskiego. Polacy byli w zasadzie skazani na zagładę, ale walczyli z samobójczą determinacją. Ponad pół tuzina żandarmów zostało podpalonych z miotacza płomieni i biegali jak szalone pochodnie po zniszczonej ulicy.
Obergruppenführer SS Erich von dem Bach-Zelewski zarządził nowe natarcie. Za atakującymi oddziałami miały się posuwać bandy Dirlewangera. Ale nim kolumna doszła do budynków Giełdy, rozleciała się w panice pod wpływem deszczu butelek zapalających i granatów rzucanych z okien przez Polaków. Gangsterzy Dirlewangera uciekali pierwsi.
Oddziały Wachnowskiego przeszły do kontrataku i ścigały przeciwnika wąskimi uliczkami w kierunku Chłodnej i Stawek.
W międzyczasie oddziały Dirlewangera i Kamińskiego przeszły pod kontrolę Heinricha Reinefartha, któremu Himmler zlecił pod groźbą śmierci jak najszybsze zrównanie miasta z ziemią.
Oprawcy ruszyli do walki ze zdwojoną energią. Armia dostała zalecenie, aby nie wchodzić im w drogę. Ponadto rozkazano nam strzelać do każdego, kto nie nosi niemieckiego munduru. Bez znaczenia, czy to kobieta, mężczyzna, czy dziecko. Himmler chciał zniszczyć całą rasę ludzką, a my mieliśmy być wykonawcami tego wyroku.
Pojawiliśmy się w okolicy placu Napoleona. Przez huk wybuchów i wystrzałów przebijały się dźwięki muzyki. Muzyka w takim miejscu i o takiej porze? Dochodziła gdzieś ze wschodniego krańca placu. Okazało się potem, że nie zważając na toczące się walki, jakiś polski oficer grał na pianinie. Doprowadzał tym esesmanów do szału. Wysłali ze dwa plutony, aby uciszyć muzyka, ale jedyne, co osiągnęli, to zmianę repertuaru. Dopiero pod wieczór zakończył się ten przedziwny koncert.
Nasz batalion po kilku pierwszych krokach natarcia znowu natknął się na kontratak oddziałów pułkownika Wachnowskiego. Składały się one w dużej mierze z dzieci i młodzieży, chyba harcerzy, którzy walczyli z determinacją zawodowych żołnierzy.
Za nami posuwały się oddziały miotające granaty z gazem. Polacy uciekali, gdyż w większości nie mieli masek gazowych. Tak naprawdę nie był to żaden gaz bojowy, tylko zasłona dymna uznana za normalny środek kamuflażu na polu walki. Jednak w tych wariackich warunkach nawet my nie byliśmy pewni, co to jest. Jeśli byłby to gaz bojowy, nikt z nas, ani z naszych przeciwników nie przeżyłby nawet dwudziestu minut.
Nastąpiła chwila spokoju, bo obie strony wycofały się na swoje pozycje wyjściowe. Potem Polacy, stwierdziwszy, że lepiej umierać w walce niż w oparach gazu, rzucili się desperacko do ataku i pierwszą falę żołnierzy Dirlewangera wysadzili w powietrze za pomocą granatów i ładunków wybuchowych. Ci, którzy przeżyli tę rzeź, uciekali w panice. Wszędzie walały się szczątki porozrywanych ciał, a ocalałe resztki ścian dosłownie spływały krwią. Na narożnikach kilku budynków pojawiły się polskie flagi.
Daleko stąd, w Berlinie, Himmler z gorączką poszedł do łóżka. Nawet Hitler wahał się, czy niepokoić go sprawami wagi państwowej, bo doktor Kirstein oznajmił, że życie Reichsführera jest zagrożone. Doznał on sporego szoku, gdy dotarły do niego informacje o przebiegu walk w Warszawie. Polacy zniszczyli sporo czołgów i zadali nam spore straty w piechocie. Opanowali centrum miasta i przerwali szlaki komunikacyjne przez Wisłę. Ze swego niedoszłego łoża śmierci słał uzasadnienia wyroku śmierci dla Gauleitera Fischera, który stracił kontrolę nad miastem i dopuścił do tak dramatycznej sytuacji. Dopiero wściekły atak piechoty wspartej Tygrysami z 3. Dywizji SS uwolnił z okrążenia przestraszonego władcę miasta i generała Stahela – komendanta garnizonu, którego Himmler też miał zamiar skazać na karę śmierci. Wyrok miał zostać odwołany, jeżeli pechowy generał przywróci porządek na zapleczu linii frontu. Do tego jednak nie doszło, bo generał zginął w przypadkowym starciu z partyzantami.
Razem z Portą uciekaliśmy, jeden przy drugim, przez Adolf Hitler Platz przed kulami świszczącymi nam nad głowami. Potknęliśmy się o leżące ciała i przypadliśmy do ziemi. Z tej pozycji obserwowaliśmy, jak teren wokół nas zamienia się w pobojowisko pod wpływem ognia prowadzonego przez żołnierzy z dywizji SS „Wiking”. Chowaliśmy się za ciałami zabitych, bo esesmani strzelali do wszystkiego, co się rusza.