Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:58

Król musi umrzeć

Król musi umrzećŹródło: "__wlasne
d10v00v
d10v00v

Jego zamek stał na porośniętym sosnami wzgórzu. Miał wapienną wieżę postawioną jeszcze przez Tytanów w niepamiętnych czasach. Sinis urządził tam sobie kryjówkę, jak hiena w starym spalonym mieście. Ściany twierdzy były wysokie, więc potrzebowaliśmy drabin i wież oblężniczych, by ją zdobyć. Gdy przyszło do ścinania sosen, przekonaliśmy się, że wszystko, co słyszeliśmy, było prawdą. Przywiązane do nich zostały resztki ludzkich ciał, a to kończyna, a to tułów. Sinis miał w zwyczaju naginać dwa młode drzewka, przywiązywać do nich człowieka, a potem puszczać, by wyprostowując się, rozrywały nieszczęśnika na kawałki. Teraz większość z nich wyrosła już na potężne drzewa, mające nawet czterdzieści stóp wysokości, ale i tak do niektórych z nich były jeszcze poprzywiązywane liny. Sinis postępował w ten sposób od lat. A jeśli chcecie wiedzieć, czy takiej właśnie ofiary wymagał bóg, któremu służył, to mogę jedynie powiedzieć, że robił to dla przyjemności i nigdy nie udawał, że jest inaczej.
Wieżę zdobyliśmy na trzeci dzień. Sinis stał się tak pewny siebie, mordując swoje ofiary w okrutny sposób, że nie otoczył źródła murami. Kiedy więc przedarliśmy się na dziedziniec, walczył jak szczur zapędzony w róg. Tylko dzięki mnie wzięliśmy go żywcem, ponieważ zapamiętałem jego twarz, gdy poprzednio przejeżdżałem tą drogą.
Po bitwie pościągaliśmy z drzew szczątki i urządziliśmy godny pogrzeb ofiarom okrutnika. Nie wszystkich jednak mogliśmy dosięgnąć, a poza tym wiele z nich kruki rozniosły po okolicy. Wieczorem las ożył. Mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się w jaskini pełnej nietoperzy. To dusze niepogrzebanych ofiar przyglądały się nam i błąkały wśród drzew. Daliśmy im więc to, o co prosiły. Gdy Sinis zobaczył, że przygotowujemy mu śmierć taką, jaką on zgotował niejednemu nieszczęśnikowi, nie był w stanie przyjąć tego jak mężczyzna. Wiedział co nieco o bólu, który tak bardzo lubił zadawać innym. Powinniśmy byli zostawić go tam, dopóki życie z niego nie ucieknie. Jednak większa część jego ciała zwisała z drzewa i darła się na całe gardło, co przyprawiło mnie o mdłości, a ponieważ nie byłem tak wytrzymały jak on i wstyd mi było litować się nad wrogiem, zezwoliłem moim chłopcom, by postrzelali sobie do niego jak do tarczy. Wkrótce dosięgła go śmiertelna strzała. Jego ludzi już dawno odprawiliśmy z tego świata. Gdy zabraliśmy
łupy z zamku i gdy uwolniliśmy wszystkie kobiety, podpaliliśmy lasek. Języki ognia sięgały nieba, a dym widać było aż w Eleusis.

Droga przez Przesmyk jest niebezpieczna nawet, gdy nie ma tam już złodziei. Wokół niej krążą bowiem duchy całej rzeszy pomordowanych podróżnych, które trzeba obłaskawiać, a i Trzęsący Ziemią domaga się uwagi. Z tego też powodu wzniosłem później na półwyspie ołtarz na jego cześć i zorganizowałem Igrzyska. Dlaczego akurat w tamtym miejscu? Cóż, miałem ku temu powód. Dotarliśmy tam następnego dnia. Widzieliśmy już twierdzę Koryntu na szczycie góry i dym unoszący się nad świątynią Matki. Myśleliśmy nawet, że nic więcej nie będziemy mieć tu do roboty, gdy nagle zorientowaliśmy się, że czeka nas jeszcze jeden zażarty bój.
Przesmyk to dziki kraj, co jest wielką korzyścią dla kogoś, kto go zna. Okazało się, że wymknęło nam się więcej złoczyńców, niż myśleliśmy. Stali teraz wszyscy przed nami, puściwszy w zapomnienie dawne zatargi. Za ich plecami rozciągał się praworządny kraj, królestwa Wyspy Pelopsa, gdzie dopuścili się ojcobójstwa, gdzie pomordowali swych gospodarzy lub gości, dopuścili się gwałtu na świętych dziewicach i gdzie okradali skarbce bogów lub grobowce królów. Ludzie ci schronili się na Przesmyku po popełnieniu takich właśnie przestępstw, a nie jakiegoś zwykłego morderstwa, które można odkupić krwią, lub za które Apollo mógłby nawet niejednego z nich ułaskawić. Stali więc przed nami, wypędzeni ze swych górskich kryjówek i czekali niczym dzik szykujący się do ataku.
Rozpoczęliśmy natarcie formując półkolisty szyk, by ich otoczyć. Megarianie posuwali się środkiem, gdyż mieli rydwany. Ja prowadziłem lewe skrzydło, a Ksantos prawe. Oznaczało to, że stanąłem na czele nie tylko mojej Straży, lecz również części armii eleuzeńskiej. Ucieszyłem się, gdy nikt nie zaprotestował. Chociaż miałem swój udział w tej wojnie, była to moja pierwsza regularna bitwa. Przyznam, że cieszyło mnie to bardziej, niż gdybyśmy szli na spotkanie wojsk któregoś z dużych miast, takich jak Hazor czy Troja.

Dzień wstawał piękny, a powietrze było rześkie. W górze, w piniowych lasach, śpiewały ptaki. Stojąc w rydwanie, widziałem przed sobą cień piór własnego hełmu i jesionowej włóczni. Za mną rozbrzmiewały głosy mężczyzn, niektóre zaciekłe, inne beztroskie, a jeszcze inne wesołe. W powietrzu unosił się zapach kurzu, koni, natartego oliwką drewna i skóry oraz świeżo wyczyszczonego brązu. – Na mój znak – powiedziałem do woźnicy – ruszaj ostro do przodu. Nie czekaj na piechurów. Naszym zadaniem jest oczyścić im drogę. Masz przygotowany nóż na wypadek, gdyby któryś z koni padł i trzeba było przeciąć rzemienie?
Pokazał mi go, ale znów zapragnąłem, by to Deksios powoził, gdyż ten człowiek nie wyglądał na kogoś, kto całym sercem oddaje się walce.
Na znak Pylasa ruszyliśmy powoli do przodu, jak kocur, który szykuje się do skoku. Gdy byliśmy na tyle blisko, by móc dostrzec zęby i oczy wrogów, zatrzymaliśmy się. Ja wygłosiłem mowę, którą już wcześniej sobie przygotowałem. Szczerze mówiąc, poskładałem ją głównie z fragmentów starych pieśni wojennych, gdyż nie sądziłem, bym mógł wymyślić coś lepszego niż starzy bardowie i bohaterowie.
– Gdy zabrzmią surmy i wzniesiemy okrzyk wojenny, atakujcie tak, jak jastrząb atakuje czaplę, którego żadna siła powstrzymać nie może. Znamy się i wiemy, że nic, ni miecz, ni strzała, ni włócznia, nie mogą nas zranić tak jak hańba w oczach przyjaciół. Sinowłosy Posejdonie! Pogromco statków i miast! Prowadź nas ku zwycięstwu! Niech przed zachodem słońca ugną się karki naszych wrogów, a ciała legną w pyle i kurzu!
Gdy skończyłem, wojownicy wznieśli okrzyki radości. Wtedy powietrze rozdarł dźwięk trąbki. Woźnica pochylił się, a dwóch najodważniejszych chłopców z mojej Straży chwyciło rydwan po obu stronach, nie chcąc, bym torował im drogę. Wokół rozbrzmiewały miłe memu uchu dźwięki: stukot kół, okrzyki wojenne, szczęk broni i tarcz, tupot stóp i kopyt oraz okrzyki wzywające do walki, gdy któryś z mężczyzn upatrzył sobie jakiegoś bandytę. Ja sam ruszyłem na wysokiego człowieka wydającego rozkazy. Przypuszczałem bowiem, że jego śmierć może spowodować zamieszanie w szeregach wroga. Gdy rydwan podskakiwał na nierównościach, starałem się nie tracić go z oczu i wołałem, by przyjął me wyzwanie.
Zwróciły się ku mnie nieprzyjazne spojrzenia. Jedne drwiące, inne ponure, a jeszcze inne po prostu obojętnie skierowane w moją stronę. Rydwan wbił się w tłum, jak ostry dziób wodowanego okrętu w fale. Nagle poczułem się tak, jakby ziemia odwróciła się do góry nogami. Wyleciałem z rydwanu, jak wystrzelony z łuku i spadłem prosto na jakiegoś człowieka. Przewróciliśmy się na ziemię. Włócznia wypadła mi z dłoni, ręka uwięziona w uchwycie tarczy mało nie wyskoczyła ze stawu, rzemyk od hełmu pękł, więc miałem teraz odkrytą głowę. Obcy i ja leżeliśmy na wpół oszołomieni upadkiem. Nieprzyjemny zapach jego ciała podpowiedział mi, że nie jest to żaden z moich ludzi. W ostatniej chwili doszedłem do siebie, dobyłem sztyletu i przebiłem nim wroga, który natychmiast z powrotem osunął się na ziemię. Nie zdążyłem się nawet podnieść, gdy poczułem, że przygniata mnie kolejne ciało. Tym razem był to jeden z chłopców, którzy uczepili się rydwanu. Włócznia przeszła mu pomiędzy zębami i przebiła czaszkę. Gdy wydostałem się spod
niego, oddał ostatnie tchnienie. Ta włócznia miała dosięgnąć mnie, a on zasłonił mnie własnym ciałem.

d10v00v
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d10v00v