Kroki
Kiedy przyjeżdżam do Wielopola, dwustutysięcznego miasta wojewódzkiego, w którym spędziłem pięć lat podczas nauki w liceum, natychmiast czuję, jakby uchodziło ze mnie powietrze. Coraz bardziej nie lubię tego miasta, bo dzień dzisiejszy nie różni się od wczorajszego, a jutro będzie takie samo jak dzisiaj. Po przyjeździe czuję się, jakbym kroczył po wybrukowanych alejkach Cmentarza Dnia Codziennego, po którym, nieprzerwanie świszcząc, lamentuje wiatr, bo nie może rozgonić ciągle unoszącej się nad tym miejscem mgły. Tutaj każdy nastający dzień już o brzasku kładzie się do mglistego, wietrznego i wiecznego snu; tutaj każdy wstający dzień już o brzasku umiera, a przez resztę dnia w kondukcie żałobnym powoli krąży po ulicach rzesza smutnych ludzi. Po przyjeździe w to miejsce staję się płaczliwie otępiały, nie nadążam za własnymi myślami, tak jak teraz, kiedy kroczę do knajpy, gdzie na pewno spotkam znajomych ze szkoły, którym nie udało się z tego miasta uciec, więc studiują w miejscowych prowincjonalnych Wyższych
Szkołach Czegoś i Czegoś Tam. Zostali, bo przegrali z komisjami egzaminacyjnymi na wymarzonych uczelniach. Studiują tam, gdzie mówili, że nigdy ich noga nie postanie. Mieszkają dalej tam, dokąd chcieli wracać tylko na święta. Większość już się poddała. Tylko nieliczni podejmą drugą próbę, by stąd uciec.
Jest wieczór. Gdzieniegdzie ostatni mgliści ludzie powoli idą do domów; samochody jeżdżą, bo jeżdżą; obskurne kwadratowe i prostokątne budynki stoją, bo jeszcze nie powalił ich charczący i szamoczący się, ciągle histerycznie trzepiący poranionymi skrzydłami wiatr, wiatr krzyczący z bólu, jakby mu podcięto skrzydła; lampy pulsują nerwowym i spłoszonym światłem; czas lunatycznie biegnie wokół tarczy - wieczny maratończyk. Do przechodnia mrugają reklamy, krzyczą: wyprzedaż! Promocja! Nie przegap szansy! Nie bądź idiotą! Hipernajniższe ceny! Gratis! A na niebie, wydaje się, jakby Bóg z gwiazd układał napis: „Miejsce na twoją reklamę”.
Niczego tu już nie oczekuję, nie łudzę się, mogę się tylko upić.
Zawiesina dymu nikotynowego i potu z ludzkich ciał wdziera się w moje nozdrza, miesza się z aromatem dymku z trawki. W uszach bulgocze ostra rockowa muzyka. W przepoconej i ściśniętej ciżbie tańczą młodzi ludzie, na stolikach, na podłodze, z piwami w dłoniach, z papierosami w ustach, ściskają się, całują, krzyczą, śmieją, rozmawiają albo, jak ja, milczą i patrzą.
Element - knajpa, w której jestem, nie jest typową knajpą, gdzie się przychodzi ze znajomymi na piwo lub dwa, kulturalnie rozmawia, gra w bilard, po czym wraca się do domu. Element to kameralna spelunka dla studentów, którzy nie widzą dla siebie miejsca w innych, sztywnych knajpach lub dyskotekach, czasem przyjdą zapici czterdziestoletni metalowcy z długimi włosami i wąsami, w glanach, obcisłych dżinsach niby baletnice, w kurtkach z demobilu albo diabelsko czarnych i długich płaszczach skórzanych lub ramoneskach, czasem przesmykną się licealiści różnej subkulturowej maści, którzy dopiero zaczynają się buntować. Tutaj gra ostra rockowa muzyka, pije się, pali, rzyga, pospiesznie obściskuje w pobliskich bramach lub w kiblu, do którego zawsze jest kolejka, zasypia przy stolikach, wychodzi nad ranem. Zaglądałem tutaj w czasach liceum, ale od zakończenia nauki w Wielopolu aż do dziś mnie tu nie było.
Siedzę w tej knajpie z piwem i papierosem w dłoni, co chwilę ktoś ze znajomych stuka się ze mną i do ucha pieprzy mi głupoty typu: „niezły czilaucik”, „ale się najebałem”, „muszę coś wydymać”, „stary, jadę do Anglii, tam jest dopiero życie”. Żałuję, że tutaj przyszedłem, siedzę więc jak kołek, piję, udaję, że słucham znajomych, bo, niestety, nie stukają się ze mną piwem ci, z którymi z ochotą mógłbym pogadać o pierdołach. Nie ma Milki, nie ma Izy, nie ma również Jury, ale idąc tutaj, wiedziałem, że ich nie będzie. Paczka z liceum się rozpadła: Milka z Izą w Warszawie, Jura w Londynie. Zostały tylko telefony i esemesy. Podczas rozmowy pytają. Milka: „Kuba, kiedy będziesz w Warszawie?”, a Jura: „No to, Kuba, kiedy przyjeżdżasz do Londynu? W Polsce będziesz ciągle siedział? W Polsce się teraz nie dojdzie do niczego”. Czasem ciągnie, by jechać tam, gdzie czas płynie szybko, gdzie mieszają się kultury, lecz ciągle jestem w tym miejscu, gdzie czas płynie powoli, gdzieś między Bugiem a Odrą, Tatrami i Bałtykiem,
gdzieś między cywilizowanym i szybkim Zachodem a powolnym i zdziczałym Wschodem. Ech, z Jurą to było. Zaprzyjaźniliśmy się na początku pierwszej klasy; zbliżyła nas kiełkująca w nas pasja fotografowania. Prawie codziennie chodziliśmy po Wielopolu i poszukiwaliśmy miejsc, gdzie gra światło, gdzie płaczą brudne i zagrzybione mury, gdzie na zapyziałych osiedlach dzieci o drapieżnych oczach puszczają statki w kałużach i rzucają kamieniami w przechodniów, gdzie w cichej i zamglonej przestrzeni miasta unoszą się zapachy bigosu i kiszonej kapusty.
Na początku trzeciej klasy mieliśmy pierwszą wystawę w domu kultury, w którym pracował wujek Jury. W szkole nauczyciele zaczęli nas poklepywać po plecach, dawali większe fory, no i dopiero wtedy przed naszymi obiektywami kilka koleżanek zechciało zdjąć nie tylko bluzki.
Lekko zataczając się, siadam przy stoliku, przy którym samotnie sterczy Monika, koleżanka z liceum, jedna z tych nielicznych, które kiedyś zgodziły się pozować. Monika głowę wspiera na dłoni, delikatnie rozwiera usta, jak do pocałunku, i martwym, smutnym i mętnym wzrokiem patrzy na bawiących się ludzi, przenika przez nich, prawie ich nie dostrzegając. Ma krótko przyciętą grzywkę, po bokach jej ciemne, proste, długie włosy opadają w dół, zasłaniając uszy. Długą szyję okrywa ciemna apaszka.
- Teraz dopiero mnie zauważyłeś? - burczy. Zaciąga się papierosem.
- Przecież mówiliśmy sobie wcześniej „cześć”. Nie przysiadałem się, bo siedziałaś przytulona z tym... nie znam go... - Urywam i rozglądam się po knajpie: - Nie widzę go.
Monika wykrzywia usta.
- Nie mów mi o nim.
- Stało się coś? Monika kręci głową.
- Oj, wy faceci nic nie rozumiecie...
- Olał cię?
- Nie - Monika macha ręką. - Chyba się zakochał i obraził, że na więcej niż parę minut znikłam porozmawiać z kolegą, i poszedł się przejść.
Dociera do mnie przytłumiona muzyka, stoję z Moniką w damskim WC. Całujemy się, moja lewa dłoń błądzi w jej staniku - prawa szamocze się w majtkach. Monika ściska moją dłoń swoimi udami, lewą ręką przyciąga mnie bliżej, piersiami wciska się we mnie, w moje skrzyżowane krzyżujące się w jej bieliźnie ręce. Prawą dłonią nerwowo rozpina mój rozporek. Choć jestem już dobrze wstawiony, to nagle czuję, jakby piorun we mnie strzelił, przerywam pieszczoty i zastanawiam się, jak się tutaj znalazłem. Chce mi się płakać i nie mam już chęci na pieszczoty. Chcę jak najszybciej dalej pić, upić się. A potem się przebudzić i iść.
Kładę więc dłonie na plecach Moniki i mocno przytulam ją do siebie.
- Y-y... - mamroczę do jej ucha, kiedy znów sięga do mojego rozporka. - Hmm... bardzo już pijany jestem. - Nic z tego chyba w takim stanie nie będzie.
Monika, wtulona we mnie, wzdycha.
- Oj, wy faceci... Kuba, zadzwoń wreszcie... Spotkajmy się...
- Zadzwonię - szepczę, przesuwając dłonie po jej plecach. Ale wiem, że kłamię. Nie zadzwonię, choć mógłbym się nachapać wolnej miłości jak w czasach liceum - raz ja, raz Jura, raz ktoś inny. Ale to już przeszłość, chyba zmieniam się i zaczyna mi się marzyć, by zatrzymać się przy kimś, a nie tylko podciągnąć gatki, było fajnie i na razie.
Monika mocno wtula się we mnie.