Promienie zachodzącego słońca przenikały przez stary grobo wiec, przeszywając jego ogromną sylwetkę od okna do okna niczym szkarłatne oko, na krótko barwiąc kamień na krwistoczerwony kolor. Wszystko na tym cmentarzu – puste alejki, groby, po których hulał wiatr, zasypując je piaskiem, i coraz bardziej gęstniejące ciemności – przypominało miasto nawiedzone przez duchy.
Od skromniejszych mauzoleów odcinały się przesadnie wielkie, zniszczone pomniki. Te kilkupiętrowe budowle, zwieńczone przyprawiającymi o zawrót głowy kopułami, otaczały milczące minarety i alejki, fontanny od dawna spragnione wody i obszerne „loggie”, z każdego miejsca zaś ziały ciemne otwory – zwieńczone łukiem okna albo dziury, w których igrało światło.
Nagle zerwał się wieczorny wiatr, unosząc tumany ulicznego piasku.
Z ziemi sterczały kamienne ruiny, prymitywne stele poprzewracane w ciągu wieków.
U bram Kairu czekały hektary szerokich, majestatycznych grobów godnych pałaców, niczym ostatnia nadzieja przed pustynią. Nadzieja zawiedziona i zapomniana.
Niedaleko na wschodzie, pod murami miasta, majaczyły wzgórza przypominające falę, która jakimś dziwnym sposobem skamieniała. Wzgórza te nie były jednak usypane z ziemi czy z piasku, ale z odpadków – ze śmieci pozostawianych tu przez osiem wieków przez mieszkańców miasta. Sterty gruzu, glinianych skorup, odłamków rzeźb i posągów, leżące pośród morza malowniczych ruin.
Sylwetki ostatnich osób, które tu pracowały, siedząc w kucki, oddalały się właśnie w kierunku Bab Darb el Mahrug, bramy wiodącej do dzielnicy przy meczecie Al-Azhar. Trójka dzieci kłóciła się, jak to się często zdarza, o drobny emaliowany przedmiot – cenny z tego względu, że na pewno łatwo znajdzie nabywcę. Chodziło o to, które z nich pierwsze dojrzało go wśród rumowiska. Najstarsze z dzieci miało dwanaście lat.
Malcy codziennie przychodzili grzebać w odpadkach, szukając najskromniejszego nawet okrucha wyglądającego na zabytek, który mogliby sprzedać bogatym turystom przechadzającym się po Kairze.
Wyjątkowo kłótnia nie skończyła się bójką. Najstarszy chłopiec pozwolił dwójce młodszych odejść ze zdobyczą, rzucając tylko kilka gróźb, jaki czeka ich los, jeśli jeszcze raz zobaczy, że kręcą się po okolicy.
Selim, który obserwował całą scenę, siedząc na stopniach grobowca, w końcu wstał. Od ponad godziny czekał, aż wreszcie sobie pójdą. Nie chciał, żeby ktoś go zobaczył.
Jego obecność na cmentarzu była zbyt ważna.
I owiana tajemnicą.
Teraz, o zmierzchu, Kair powoli się rozjaśniał – w tym mieście w kolorze ochry rozbłyskiwało coraz więcej świateł w nowoczesnych domach w stylu europejskim. Nad starymi murami wznosił się las minaretów.
Selim widział swoje miasto tak, jak widzi je dziesięcioletnie dziecko, które nigdy nie przekroczyło Nilu: z przekonaniem, że środek świata znajduje się w sercu jego uliczek.
Nie było nic piękniejszego ani ważniejszego od Kairu.
Może z wyjątkiem wieczornego spotkania. Uwielbiał legendy. I właśnie wkrótce sam miał przeżyć jedną z nich. Tak mu obiecano.