Rose westchnęła. Tu, na Rubieży, mogła ochronić ich bez trudu, jednak niedługo miną granicę do innego świata. Magia zniknie, kiedy tylko przejadą skrzyżowanie i te strzelby myśliwskie pozostaną ich jedyną bronią. Ogarnęło ją poczucie winy. Gdyby nie ona, nie potrzebowaliby broni. Ale nie dopuści, by znowu ją napadnięto. Nie, kiedy byli przy niej młodsi bracia.
Mieszkali pomiędzy światami – w sąsiedztwie Dziwoziemi po jednej i Niepełni, po drugiej stronie. Dwa wymiary istniejące obok siebie, jak dwa lustrzane obrazy. Na styku zachodziły na siebie, tworząc wąski pas ziemi należącej do obu światów – Rubież. Magia, która przesycała Dziwoziemię pełną mocą, do Rubieży przesączała się słabym strumykiem, ale i tam działała. W Niepełni nie chroniła ich w ogóle.
Rose zerknęła na Bór po obu stronach drogi. Ponad wąskim paskiem ubitej ziemi, zwieszały się korony potężnych drzew. Codziennie pokonywała tę trasę dojeżdżając do pracy w Niepełni, jednak dzisiaj cienie powykręcanych konarów napawały ją niepokojem.
– Zagrajmy w „Nie możesz” – rzekła, podejmując próbę rozproszenia narastającego lęku. – Georgie, ty zaczynasz.
– Ostatnio też on zaczynał! – zaprotestował Jack, błyskając bursztynowymi oczyma.
– Wcależenie!
– Włyśnieżetak!
– Georgie zaczyna – powtórzyła.
– Poza granicą nie można ożywiać martwych – wypalił Georgie.
– Poza granicą nie można porosnąć futrem i wysunąć pazurów. – Odbił piłeczkę Jack.
Zawsze grali w tę grę podczas jazdy do Niepełni. Warto było przypominać chłopcom, co mogą, a czego nie mogą robić w sąsiednim wymiarze, a zabawa sprawdzała się lepiej, niż pouczenia. Niewielu ludzi z Niepełni miało świadomość istnienia trzech światów Tak było bezpieczniej dla wszystkich zainteresowanych. Rose z doświadczenia wiedziała, że próby rozmawiania o magii, nigdy nie kończą się dobrze. Nie skutkowały co prawda wsadzeniem do zakładu zamkniętego, ale umieszczały w kategorii stukniętych idiotek i zapewniały sporą przestrzeń podczas przerwy na lunch.
Mieszkańcy Niepełni uważali, że żyją po prostu w Stanach Zjednoczonych w Ameryce Północnej, na planecie Ziemia, i tyle. Z drugiej strony, mieszkańcy Dziwoziemi też nie widzieli granicy. Tylko wyjątkowe osoby potrafiły ją odnaleźć, a dzieci musiały o tym pamiętać.
Poczuła, że Georgie ją trąca. Nadeszła jej kolej.
– Poza granicą nie można ukryć się za barierą kręgu. – Zerknęła na chłopców, ale kontynuowali, nieświadomi targających nią lęków.
Droga była opustoszała. Rubieżnicy rzadko podróżowali nią o tak późnej porze. Docisnęła pedał gazu, chcąc jak najszybciej mieć z głowy zakupy i znaleźć się z powrotem
w bezpiecznym domu.
– Poza granicą nie można odnajdywać zaginionych rzeczy – powiedział Georgie.
– Poza granicą nie można widzieć w ciemnościach. – Rozpromienił się Jack.
– Poza granicą nie można używać rozbłysku – dorzuciła Rose.
Rozbłysk był jej najpotężniejszą bronią. Wielu Rubieżników posiadało wrodzone talenty, niektórzy wieszczyli, inni uśmierzali ból zębów czy ożywiali martwych, jak Georgie.
Jeszcze inni, jak Rose i jej babka, potrafi li rzucać klątwy. Jednakże rozbłysku mógł używać każdy. Posługiwanie się nim nie wymagało szczególnego daru, a tylko odpowiedniego szkolenia. Należało skumulować wewnętrzną moc, skanalizować ją i wypchnąć poza ciało. Wyrzut magii przypominał świetlny bicz albo błyskawicę. Do rozbłysku, wystarczyło posiadać magię, a im był jaśniejszy, tym gorętszy i potężniejszy. Silny, jaskrawy, stanowił groźną broń. Wchodził w ciało jak gorący nóż w masło. Mało który Rubieżnik potrafił wytworzyć rozbłysk na tyle jasny, by zabić kogoś czy choćby zranić. To przez to, że byli przeważnie mieszańcami i żyli w rejonie, gdzie docierało tylko echo magii. Zwykle ich rozbłyski ograniczały się do czerwonych, góra ciemnopomarańczowych. Wyjątki umiały wytworzyć zielone albo niebieskie.
Ich kłopoty zaczęły się właśnie od jej rozbłysku.
Nie, zreflektowała się, a przynajmniej nie do końca. Draytonowie zawsze wpadali w tarapaty. Byli zbyt bystrzy i zbyt pokręceni, żeby mogło wyjść im to na dobre. Dziadek, pirat i niespokojny duch, ojciec poszukiwacz złota, babka uparta jak osioł i matka – włóczykij. Jednak do tej pory wszystko to sprawiało kłopoty tylko poszczególnym członkom rodziny. Gdy podczas Festynu Talentów dla absolwentów Rose rzuciła białym rozbłyskiem, skupiła na klanie Draytonów bezprecedensową uwagę. Ale nawet teraz, nawet mimo potrzeby wożenia ze sobą strzelb, nie żałowała tego, co zrobiła. Owszem czuła się winna i naprawdę by chciała, żeby wydarzenia potoczyły się inaczej, ale gdyby mogła jeszcze raz wybierać, postąpiłaby tak samo.
Dalej droga zakręcała. Rose zbyt ostro przekręciła kierownicę. Amortyzatory zaskrzypiały przeraźliwie.
Za zakrętem, na środku drogi stał człowiek, szara plama w słabnącym świetle zmierzchu. Rose zahamowała gwałtownie.
Koła półciężarówki zapiszczały na twardej, suchej powierzchni gruntówki. W ostatniej chwili dostrzegła jasne włosy i wpatrzone w nią przenikliwe, zielone oczy.
Samochód toczył się wprost na nieznajomego.
Mężczyzna podskoczył w górę, lądując na masce. Ciemnoszare buty łupnęły głucho
o karoserię, uciekając z pola widzenia. Człowiek przetoczył się przez dach i zniknął między
drzewami.
Ford zatrzymał się. Rose zaparło dech w piersiach. Serce waliło młotem. Opuszki palców mrowiły lekko, a na języku czuła gorycz.
Rozpięła pasy, otworzyła drzwi i wyskoczyła na drogę.
– Jesteś ranny?
W lesie panowała głucha cisza.
– Halo?!
Żadnej odpowiedzi. Mężczyzny nie było.
– Rose? Kto to był? – Georgie patrzył na nią oczami jakspodki.
– Nie mam pojęcia. – Odetchnęła z ulgą. Nie przejechała go. Wystraszyła się śmiertelnie, ale nie przejechała go. Wszyscy byli cali. Nikomu nic się nie stało. Wszystko w porządku...
– Widzieliście te miecze? – zapytał Jack.
– Jakie miecze? – Dostrzegła tylko jasne włosy, zielone oczy i szary płaszcz. Nie zapamiętała nawet rysów twarzy, która mignęła jej tylko jako jasna plama.
– Miał miecz – rzekł Georgie. – Na plecach.
– Dwa miecze – sprostował Jack. – Jeden na plecach, drugi przy pasie.
Kilku starszych mieszkańców w okolicy lubiło bawić się mieczami, ale żaden z nich nie miał długich, jasnych włosów i takich oczu. Większość ludzi panikowałaby, widząc jadący wprost na nich samochód. Ten patrzył tylko wyzywająco, jakby obraziła go, nieomal przejeżdżając. Jakby był jakimś królem drogi.
W Rubieży, obcy nigdy nie oznaczał niczego dobrego. Lepiej było nie pozostawać dłużej w tym miejscu.
Jack wciągnął powietrze, marszcząc nos, jak zawsze, kiedy szukał tropu.
– Poszukajmy go.
– Nie.
– Rose...
– I tak sobie już dzisiaj nagrabiłeś, więc uważaj. – Wsiadła do samochodu, zatrzaskując drzwiczki. – Nie będziemy się uganiać za jakiś wariatem, który uważa, że chodzenie poboczem przynosi mu ujmę – prychnęła, próbując uspokoić rozkołatane serce.
Georgie już otwierał usta.
– Ani słowa więcej.
Kilka minut później dotarli wreszcie do granicy, miejsca, gdzie kończyła się Rubież, a zaczynała Niepełnia. Rose zawsze dokładnie wiedziała, w którym momencie przekraczała
niewidzialną linię. Najpierw czuła silny, gwałtowny niepokój, następnie krótkie, intensywne zawroty głowy, a ponich ból. Tak, jakby z chwilą przekraczania granicy, płomyk
magii, który grzał od środka, nagle gasł pozostawiając ją niekompletną. Niepełną. Stąd właśnie wzięła się nazwa pozbawionego magii wymiaru.
Po drugiej stronie Rubieży istniała identyczna granica, strzegąca przejścia do Dziwoziemi. Nigdy nie próbowała się przez nią przedostać. Nie wiedziała, czy jej magia jest na tyle silna, by umożliwić przetrwanie w tamtej krainie.
Do Niepełni wjechali bez przeszkód. Bór kończył się wraz z Rubieżą. W miejsce mrocznych, prastarych drzew, rosły tu pospolite dęby i sosny. Ubitą ziemię zastąpił asfalt.
Wąska, dwupasmowa szosa biegła pomiędzy dwiema identycznymi stacjami benzynowymi, kończąc się zjazdem na główną drogę. Rose spojrzała w obie strony sprawdzając,
czy nic nie nadjeżdża, po czym skręciła w prawo, kierując się ku miastu.
W górze zaryczał silnik samolotu, podchodzącego do lądowania na oddalonym o kilka mil lotnisku. Las zniknął, ustępując placom, na których obok na wpół ukończonych centrów handlowych, stało mnóstwo maszyn budowlanych umazanych czerwonym błotem Georgii. Płaski teren znaczyły lśniące tafle bajorek oraz niewielkich strumieni. Tak blisko linii brzegowej, prędzej czy później każda dziura w ziemi wypełniała się wodą. Minęli szereg hoteli, Comfort Inn, Knights Inn, Marriott, Embassy Suites, przystanęli na światłach, przejechali estakadą i w końcu skręcili na ruchliwy parking Wal -Marta.
Rose znalazła miejsce z boku, zaparkowała i wypuściła chłopców. Oczy Jacka straciły bursztynowy poblask. Teraz były po prostu piwne. Zamknęła samochód, dla pewności sprawdzając jeszcze zamki i skierowała się ku jasno oświetlonemu wejściu.
– Pamiętajcie – powiedziała, kiedy weszli pomiędzy tłum kupujących. – Tylko buty, nic więcej. Nie żartuję.