Komandos, który zastrzelił Bin Ladena wydał książkę. Pentagon zażądał cenzury
Polskie wydawnictwo Rebis właśnie wydało książkę Briana O'Neilla, który oddał strzały do najgroźniejszego wroga Ameryki. W spisanej przez siebie historii opisuje nie tylko pamiętny dzień, ale również rzeczywistość amerykańskich żołnierzy.
"Komandos. Moja służba w Navy Seal. I strzały, które zabiły Bin Ladena” to książka Roberta O’Neilla, który zasłynął jako ten, który oddał strzały do największego wroga Ameryki ostatnich lat. Żołnierz wstąpił do US Navy jako 19-latek i brał udział w 400 akcjach, w tym w najważniejszej operacji walki z terroryzmem. To, co do tej pory było skrywane zasłona milczenia, O’Neill postanowił obnażyć i opisać ze szczegółami w swojej książce.
Autor zestawia również swoje relacje z relacjami udostępnianymi przez media, aby czytelnik mógł sam się przekonać, jak dalekie od faktów są czasem doniesienia prasy na temat akcji militarnych. Co ciekawe, książka została ocenzurowana przez Biuro Kontroli Wydawnictw (DOPSR) Departamentu Obrony USA, więc niektóre fragmenty pokrywa czarny tusz. Pentagon tłumaczył to faktem zachowania ochrony prywatności i działań służb wojskowych. Kilka lat wcześniej, gdy jeden z innych żołnierzy biorący udział w misji w Abbottabadzie opisał to w książce "No Easy Day" (Matt Bissonnette), musiał zwrócić wszystkie zarobione na książce pieniądze. Pentagon wytoczył mu i wygrał proces o to, że nie poddał jej wymaganej cenzurze.
- Wszyscy kiedyś umrzemy. Lepiej było zginąć wtedy niż powiedzmy 50 lat później, żałując, że nie brało się udziału w tej misji. Pragnęliśmy jej. Pragnęliśmy w imieniu ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z wojną i którzy zginęli w tamten piękny wtorkowy poranek, skacząc z okien. Bo taka śmierć była lepsza od spalenia żywcem - opowiedział O' Neill w jednym z wywiadów. Po historycznej misji odszedł na emeryturę i przystpił do pisania książki.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Rebis prezentujemy fragment dzieła "Komandos. Moja służba w Navy Seal. I strzały, które zabiły Bin Ladena":
Jesienią 1994 roku, gdy skończyłem osiemnaście lat, tata przedstawił mnie pierwszemu gościowi z Navy SEAL, którego spotkałem w życiu. Miał na imię Jim i od pierwszej chwili zrobił na mnie wielkie wrażenie. Nie był wcale tak silnie zbudowany, jak oczekiwałem (wielu to regularnie zaskakuje), ale wyraźnie był w świetnej kondycji. Krótko ostrzyżony, z wojskową postawą, ale przede wszystkim bardzo spokojny i pewny siebie. To dostrzegłem w pierwszej kolejności. W drugiej zauważyłem, że zawsze zapina pasy w samochodzie. Mógł być nieustraszonym komandosem, ale ani przez chwilę nie zapominał o bezpieczeństwie. Nigdy wcześniej nie był w Montanie, ale ciekawiło go, jak się poluje w tych górach, czy naprawdę jest tu tak trudno. Zadziałał w stylu SEAL, czyli wyprawił się na trzy dni w głuszę, ale nie zobaczył nawet podogonia. Gdy się o tym dowiedziałem, powiedziałem mu, że to się robi inaczej i że znam jedno dobre stanowisko. To nie była długa wspinaczka, ledwie mila, którą normalnie pokonywałem w ciemności krok za krokiem, robiąc przerwy dla zaczerpnięcia oddechu. Pod wierzchołkiem miałem wrażenie, że nie wciągam już powietrza, lecz papier ścierny, ale cały czas pamiętałem, kto idzie za mną. "Nie bądź cipa”, powtarzałem sobie. "Nie czas na przerwy”. On zaś praktycznie deptał mi po piętach. Gdy doszliśmy na miejsce, zobaczyliśmy całe stado, jakieś czterdzieści sztuk dokładnie tam, gdzie miały być. Nie ustrzeliliśmy niczego, ale gdy byliśmy już na dole, Jim powiedział:
– Zastanów się nad wstąpieniem do SEAL. Widziałem, jak wspinałeś się w ciemności i to było to. - Oczywiście rozparła mnie duma, ale nie potraktowałem jego sugestii poważnie. Zmieniło się to, dopiero gdy ojciec mojej byłej dziewczyny wystawił mnie za próg swego domu.
Przez całe lato po skończeniu szkoły dwanaście godzin dziennie, cztery dni w tygodniu, zgarniałem pokruszoną skałę na wielki przenośnik taśmowy w kopalni miedzi. Robiłem to w niemal zupełnej ciemności, którą rozjaśniały tylko dwie lampki na moim kasku. Uważałem, że dzięki temu wzmocnię raczej skromną muskulaturę górnej części ciała, i miałem rację. Nie przewidziałem tylko, ile pyłu przyjdzie mi przy tym wdychać i jak trudno będzie zapomnieć o losie tych wszystkich górników, którzy pośliznęli się przy tej robocie i porwani przez taśmę zmienili się w krwawą pulpę. Gdy zacząłem potem pracować jako dostawca pizzy, czułem się jak na wakacjach. Przez jakiś czas biłem się z myślami, czy nie podjąć studiów, mimo że nie musiałbym wyjechać daleko od domu. University of Montana mieści się w Missouli, niecałe dwie godziny jazdy autostradą. Ostatecznie jednak się nie zdecydowałem. Może zabrakło mi odwagi. Byłem tylko małomiasteczkowym chłopakiem z Montany i wielki świat mnie przerażał, podobnie jak tamten przenośnik taśmowy w kopalni. Bezpiecznym alternatywnym wyborem wydawał się Montana Tech, który dawał mi też możliwość dalszego grania w koszykówkę. W szkole miałem na tym polu całkiem dobre wyniki, ale przy wzroście 185 centymetrów nie mogłem już liczyć na łatwe sukcesy. Uznałem jednak, że skompensuję to ciężką pracą, i w sumie się udało. To był dla mnie świetny czas i byłem w idealnej formie. Fizycznie, bo poza tym…
Wspomniałem już chyba o pewnej dziewczynie. Teraz wiem, że nie chodziło tylko o to. Czułem się wypalony, i to nie tyle graniem, ile trybem życia. Nauka, trening, trening, nauka i tak w kółko. Być może nawet by do mnie nie dotarło, w jaką pułapkę się zapędziłem, gdyby nie ta sprawa z dziewczyną. Nie mogłem o niej zapomnieć, a przecież w tak małym mieście co rusz bym gdzieś na nią wpadał. Nie chciałem też zostać stałym klientem w barze Maloney’s. Rozumiałem, że picie, aby zapomnieć, to żadne rozwiązanie. Musiałem coś z tym zrobić. W pierwszej chwili pomyślałem o Benie i Jimie, dwóch nieco starszych gościach, których znałem od zawsze. Zaciągnęli się do Marines, kiedy byłem jeszcze w liceum, i razem pojechali na szkolenie. Gdy dostawali urlopy do domu, prezentowali się niczym superbohaterowie w lśniących butach i spodniach z takimi kantami, że ser dałoby się nimi kroić. Byli szalenie pewni siebie i pamiętam, jak mi przeszło przez myśl: Tym to nikt w mieście nie podskoczy. Chciałem być taki jak oni. W ogóle nie myślałem, że może to także oznaczać udział w walce. To, że można wtedy zginąć, kompletnie mi umykało. Widywałem absolwentów w mundurach, którzy przychodzili pożegnać się z wykładowcami przed wyruszeniem na operację "Pustynna Burza”. Jako dzieciak wyobrażałem sobie, że będzie to wojna tak krwawa jak w Wietnamie i że wszyscy oni zginą. Potem widziałem ten konflikt w CNN i wyglądało na to, że była to bułka z masłem. Poza tym, gdy się zastanawiałem nad służbą, nie prowadziliśmy akurat żadnej wojny, nic się też nie szykowało. Myślałem, że fajnie będzie pochodzić trochę w mundurze i nauczyć się tych wszystkich marszowych piosenek. Poza tym zniknąłbym tylko na kilka lat i potem mógłbym znowu zaglądać do tego samego baru i opowiadać cywilom anegdoty z frontu. I tak pewnego dnia w kwietniu 1995 roku poszedłem do biura werbunkowego Piechoty Morskiej, ale nikogo tam akurat nie zastałem. Przypomniałem sobie jednak, jak moi przyjaciele z Piechoty Morskiej żartowali sobie, że „Korpus Marines to obecnie element Departamentu Marynarki Wojennej. Element męski”. Skierowałem się więc z kolei do biura US Navy w nadziei, że może tam usłyszę, gdzie podziewa się nieobecny oficer werbunkowy Marines. Gość, którego tam spotkałem, nie powalał wyglądem, ale był bardzo bystry. Gdybym spotkał go kilka lat później, dobrze bym wiedział dlaczego. Miał mundur w kolorze khaki i kotwice na wyłogach kołnierza. Był bosmanem, czyli jednym z tych, dzięki którym Marynarka Wojenna w ogóle istnieje. Są to ludzie inteligentni, lojalni i doświadczeni, chociaż w razie potrzeby potrafią być też ostrzy. Ten miał swoją normę rekrutów do wyrobienia, co nie było łatwe w naszym miasteczku. Zwłaszcza że miał lokal tuż obok punktu werbunkowego Piechoty Morskiej. Na początek spojrzał na mnie sceptycznie. – Dlaczego chcesz zostać marine? – Ponieważ Korpus Marines ma najlepszych snajperów na świecie – odparłem. – A ja chcę być snajperem, bo wyrosłem na polowaniach.
Pokiwał głową. – To nie musisz szukać dalej – powiedział. – W Marynarce Wojennej też mamy snajperów. Musisz tylko trafić do oddziału Navy SEAL. Wtedy jeszcze nie umiałem nawet pływać, ale pomyślałem: Dlaczego zawodowy werbownik miałby mnie traktować jak naiwniaka? Dlaczego miałby mnie okłamywać? I faktycznie: w żadnym razie nie kłamał. To było raczej wielkie niedopowiedzenie. Ktoś taki jak ja, z takiego zadupia, miał podobne szanse dostać się do SEAL, jak ten rekruter awansować na admirała. Niemniej, wręcz buchając ignorancją, podpisałem się, gdzie należało. To był zaciąg odroczony, co znaczyło, że miałem się stawić na kursie rekruckim dopiero za sześć miesięcy. I dobrze, że tak się stało. Chociażby w sprawie pływania. Potrafiłem utrzymać się na wodzie, ale tak naprawdę nie pływałem. Nigdy nie ćwiczyłem podciągnięć. W broszurce, którą dostałem z innymi rekruckimi papierami, wyczytałem, że do SEAL może zostać przyjęty tylko ktoś, kto co najmniej osiem razy podciągnie się na drążku. Wcześniej zaś musi przepłynąć pięćset jardów, zrobić czterdzieści dwie pompki i pięćdziesiąt przysiadów. A jeszcze wcześniej się biega. Wtedy właśnie postanowiłem dać spokój machaniu łopatą i na serio zająć się przygotowaniami do testu kwalifikacyjnego. W kopalni pracowałem od miesiąca i w zasadzie powinny być już jakieś tego efekty. Jak duże? Pełen zapału pobiegłem do parku niedaleko domu, gdzie stały zardzewiałe przyrządy gimnastyczne. Chciałem sprawdzić, ile razy dam radę się podciągnąć ponad te wymagane osiem. Podskoczyłem, złapałem drążek i już. Raz!
Przyciąganie ziemskie zaraz sprawiło, że zawisłem na rękach i omal się nie puściłem. Spróbowałem nakazać bicepsom, aby ponownie mnie podciągnęły. Pieprz się! – odpowiedziały bicepsy. Usłyszałem to tak wyraźnie, jakby wykrzyczały mi to prosto w twarz. Boże, ale to trudne, pomyślałem. Muszę nad tym popracować. Niemniej optymizm jeszcze mnie nie opuścił. Jeszcze. Potem poszedłem na pływalnię do koledżu. Szczęśliwie wciąż miałem legitymację. Pomyślałem, że zacznę od tysiąca metrów, czyli czterdziestu długości basenu. Pod koniec drugiej długości bolały mnie ramiona, a nogi były bliskie złapania kurczu. Ledwie zdołałem wyleźć z wody. Owszem, to było wręcz żałosne, ale nie czułem się pokonany. Podjąłem walkę i toczyłem ją codziennie. Któregoś razu miałem szczęście spotkać na basenie szkolnego przyjaciela, który od czterech lat szykował się do pływania na University of Notre Dame. Gdy zobaczył, jak miotam się w wodzie, spytał mnie, co tu właściwie robię. – Właśnie zapisałem się do marynarki – odparłem. – Mam iść na kurs rekrucki SEAL. Wiesz, tam przepływają milę dziennie. Spojrzał na mnie i pokręcił głową. – Facet, nie masz pojęcia, w co się ładujesz. Na tysiąc procent nie dasz rady. Wracaj do basenu. Pokazał mi podstawy technik pływackich, a ja próbo- wałem je opanować. Ojczym zamontował dla mnie drążek w piwnicy. Schodziłem tam, puszczałem na cały regulator obie części Use Your Illusion Guns N’ Roses i ćwiczyłem.
Dopiero później dotarło do mnie, jak bardzo ten tytuł pasował do mojej sytuacji. Karmiłem się wtedy złudzeniem, że zostanę sealem, i to mnie motywowało. Pomagało mi też to, że zawsze byłem dobry w bieganiu. Ustaliłem sobie trasę, z domu do odległych o milę świateł na skrzyżowaniu. Po drodze mijałem dom najlepszego przyjaciela i dom kuzynostwa. Moim celem było pokonać ten dystans w mniej niż sześć minut. Przy światłach dawałem sobie trzydzieści sekund na głębokie oddechy i biegłem z powrotem. Każdego ranka, siedem dni w tygodniu, zrywałem się i szedłem na kilka godzin pływania. Potem wracałem, jadłem śniadanie i schodziłem do piwnicy. Potem pobiegać. Przez sześć miesięcy zajmowałem się tylko tym. Oraz nocnym rozwożeniem pizzy. I naprawdę dobrze się bawiłem, z każdym dniem nabierając formy.
Więcej przeczytacie w książce Briana O'Neilla, wydanej przez wydawnictwo Rebis.