Rozdział IV
Tej niedzieli wielebny Elisha Talbot, pastor Drugiego Kościoła Unitariańskiego w Cambridge, trzymając wysoko w górze lampę naftową, wędrował przejściem pod ulicami miasta. Szedł zygzakiem, omijając szerokim łukiem chwiejące się trumny i stosy połamanych kości. Zastanawiał się, czy lampa jest mu faktycznie potrzebna, przywykł już bowiem całkiem dobrze do ciemności wijącego się podziemnego korytarza, nie mogąc jedynie przezwyciężyć mdłości wywołanych przez stale obecną w krypcie ohydną woń rozkładu. Dodawał sobie otuchy myślą, że pewnego dnia pokona tę drogę bez pomocy lampy, pokładając jedynie ufność w Panu.
Przez chwilę zdawało mu się, że posłyszał jakiś szelest.
Rozejrzał się wokoło, lecz grobowce i ciemnoszare kolumny stały nieporuszone.
— Jest tu kto? — zabrzmiał w ciemnościach jego słynny melancholijny głos kaznodziei.
Talbot poczuł nagły przestrach, choć zapewne było to uczucie niestosowne dla pastora. Jak każdy człowiek, którego większość życia upłynęła w samotności, nosił w sobie wiele skrywanych lęków. Myśl o śmierci zawsze budziła w nim szczególne przerażenie; bardzo się tego wstydził. Był to przypuszczalnie jeden z powodów, dla których odbywał wędrówki pomiędzy podziemnymi kościelnymi grobowcami, usiłując w ten sposób przemóc swój grzeszny strach przed śmiertelnością ciała. Gdyby ktoś zapragnął kiedyś napisać jego biografię, zapewne tym samym próbowałby wyjaśnić zapał, z jakim Talbot strzegł racjonalnych zasad unitarianizmu przed demonami wiernych kalwinizmowi starszych pokoleń.
Pogwizdując nerwowo, Talbot mocniej chwycił lampę i niebawem dotarł do klatki schodowej na odległym końcu krypty. Bliskość wyjścia zapowiadała rychły powrót do ciepłych ulicznych świateł gazowych i krótszą drogę do domu.
— Jest tu kto? — powtórzył pastor i omiótł otoczenie światłem rozhuśtanej latarni, tym razem pewny, że coś się obok poruszyło. Znowu żadnej odpowiedzi.
Dźwięk był głośniejszy od lekkiego chrobotu, jaki czynią gryzonie, a jednocześnie zbyt cichy jak na hałasy ulicznych urwisów. „Co to, na Mojżesza?” — pomyślał Talbot i podniósł kiwającą się lampę na wysokość oczu. Słyszał o bandach łobuzów, których wojna i rozbudowa miasta wygnały z dawnych siedzib. Ludzie ci od jakiegoś czasu zaczęli gromadzić się w opuszczonych kryptach. Talbot zdecydował, że pośle po policjanta, aby zbadał tę sprawę następnego ranka. Chociaż z drugiej strony, czy coś wynikło z przekazania, dosłownie wczoraj, informacji o włamaniu do domowego sejfu i kradzieży tysiąca dolarów? Pastor był pewny, że policja w Cambridge nie zrobiła w tej sprawie nic. Mógł być tylko rad, że miejscowi złodzieje okazali się równie niekompetentni, zabrali bowiem tylko pieniądze, lekceważąc resztę cennej zawartości sejfu.
Wielebny Talbot zawsze był człowiekiem pełnym cnót i uczciwym względem swoich sąsiadów i kongregacji. Wyjątek stanowiły czasy, gdy przed trzydziestu laty dał się ponieść gorliwości. Na początku swej posługi w Drugim Kościele zgodził się rekrutować protestanckich robotników z Niemiec i Niderlandów do „dobrze płatnej pracy” w Bostonie, obiecując im przy tym możliwość praktyk religijnych w ramach swojej kongregacji. Skoro z Irlandii nadciągały kolejne fale katolików, czemu nie sprowadzić trochę protestantów? Praca przy budowie linii kolejowych była bardzo ciężka i dwudziestu z jego podopiecznych zmarło z powodu wycieńczenia lub wskutek zarazy, pozostawiając sieroty i wdowy bez środków do życia. Talbot po cichu wywinął się ze zobowiązań, a potem spędził długie lata na usuwaniu wszelkich śladów swojego zaangażowania w tę sprawę. Wcześniej przyjmował od robotników opłaty za „konsultacje”. Choć obiecywał sobie, że zwróci pieniądze ich rodzinom, nie uczynił tego. Wymazał z pamięci całe to zdarzenie, a każdą kolejną
życiową decyzję podejmował ostrożnie, skrupulatnie tropiąc przewrotność innych.
Cofając się niepewnie, Elisha Talbot nagle potknął się o coś twardego. Stanął zmartwiały. W pierwszej chwili pomyślał, że musiał popsuć się jego wewnętrzny kompas i wpadł na ścianę. Ale to nie była ściana. Jeśli pominąć uściski dłoni, od wielu lat nie dotykał go żaden człowiek, teraz jednak pastor nie miał wątpliwości, że czuje dotknięcie innej ludzkiej istoty. Ktoś oplótł go ramionami i usiłował odebrać mu lampę. Pastor usłyszał czyjś ciężki, przyspieszony oddech.
Gdy Talbot odzyskał świadomość, w ułamku sekundy zorientował się, że otacza go nieprzenikniony mrok, całkiem innego rodzaju niż przedtem. Nadal czuł cierpki odór krypty, lecz teraz o jego policzek ocierało się coś zimnego i wilgotnego. Po twarzy spływały mu strużki potu, które — dziwna rzecz — jakby pełzły od ust ku czołu. I było zimno, zimno jak w lodowni. Poczuł, że drży, i uświadomił sobie, iż jest nagi. Jednocześnie jego zdrętwiałe ciało trawił jakiś dziwny, nie znany wcześniej żar. Co to za koszmar? Czy to sen? Tak, oczywiście! To tylko ta straszna, głupia książka, którą czytał, zanim udał się na spoczynek, pełna opisów bestii i demonów, tak na niego podziałała. A jednak nie mógł sobie przypomnieć chwili, gdy wychodził z krypty, nie pamiętał, jak dotarł do swego skromnego domu pomarańczowej barwy, ani jak przynosił sobie wodę do mycia... Nagle zrozumiał, że nigdy nie opuścił podziemnych korytarzy. Jego serce biło jak młot, rozpaczliwie pompując krew do głowy. Oddychał, pojękując słabo.
Pastor poczuł jeszcze, jak szaleńczo wierzga stopami trawionymi przez ogień. Wiedział, że to nie sen i że ma zaraz umrzeć. Było to dziwne uczucie. Opuścił go wszelki strach, zapewne zużyty całkowicie za życia. Zamiast tego Talbota ogarnęła wściekłość, że mogło go coś takiego spotkać, że oto ginie jedno z Bożych dzieci, a nikt o tym nie wie i nikogo to nie obchodzi.
W tej ostatniej chwili próbował modlić się płaczliwym głosem: „Boże, przebacz mi, jeśli zbłądziłem”, lecz z jego ust wydobył się tylko rozdzierający krzyk, który utonął w coraz głośniejszym łomocie serca.
Rozdział VI
Upewniwszy się, że drzwi zostały dobrze zamknięte, Holmes wyjaśnił urywanymi zdaniami, jak po drodze z rynku do domu doznał olśnienia i popędził z powrotem do Kolegium Medycznego, gdzie okazało się, że — Bogu niech będą dzięki! — policjanci pojechali już na posterunek w Cambridge. Holmes posłał wiadomość do klubu, by ściągnąć Fieldsa od razu do Craigie House. Doktor chwycił dłoń Lowella i potrząsnął nią gorączkowo, wdzięczny mu za obecność bardziej, niż sam gotów byłby się do tego przyznać.
— Mój drogi, właśnie miałem posłać po ciebie gońca do Elmwood.
— Holmes, czy mówiłeś cokolwiek policji? — spytał Longfellow.
— Longfellow... i reszta... Proszę, chodźmy do gabinetu. Musicie mi obiecać, że wszystko, co wam powiem, zachowacie w najściślejszej tajemnicy.
Nikt się nie sprzeciwiał. Widok „małego doktora” zachowującego się z taką powagą był czymś niezwykłym; od dawna przypisano mu rolę arystokratycznego błazna — tyleż ku uciesze Bostonu, co goryczy Amelii Holmes.
— Dzisiaj odkryto morderstwo — ogłosił doktor słabym szeptem, jak gdyby lękał się, że ktoś może ich podsłuchiwać, lub jakby chciał oszczędzić swojej straszliwej opowieści półkom pełnym cennych foliałów.
Holmes odsunął się od ognia, bojąc się, że jego słowa mogłyby wydostać się przez komin.
— Byłem w Kolegium Medycznym — zaczął w końcu. — Miałem tam coś do zrobienia, gdy zjawiła się policja, aby wykorzystać jedno z naszych pomieszczeń do przeprowadzenia obdukcji. Zwłoki, które wnieśli, były pokryte ziemią, rozumiecie?
Holmes zrobił pauzę, nie dla retorycznego efektu, lecz dla złapania oddechu. Ze wzburzenia zlekceważył głośne oznaki swej astmy.
— Holmes, ale co to ma wspólnego z nami? — spytał Fields. — Dlaczego kazałeś mi się odrywać od partyjki wista?
— Zaczekaj — powiedział Holmes, wykonując gwałtowny ruch dłonią. Odłożył na bok bochenek chleba kupiony dla Amelii i wydobył z kieszeni chusteczkę.
— Ciało, martwy człowiek, jego stopy... Boże, dopomóż!
W błękitnych oczach Longfellowa zapalił się błysk. Jak dotąd nie mówił zbyt wiele, lecz zwracał najpilniejszą uwagę na zachowanie doktora.
— Napijesz się czegoś, Holmes? — spytał łagodnie.
— Tak. Dziękuję — skwapliwie zgodził się doktor, ocierając zroszone potem czoło. — Wybaczcie mi, proszę. Rwałem tutaj z prędkością strzały, zbyt niespokojny i niecierpliwy, by brać dorożkę, i zbyt przerażony, że kogoś spotkam, by skorzystać z konnego tramwaju!
Longfellow spokojnie skierował się do kuchni. Holmes czekał na drinka. Pozostali dwaj mężczyźni czekali na relację Holmesa. Lowell z nabożną powagą pokiwał głową, widząc zdenerwowanie przyjaciela. Po chwili gospodarz powrócił z ulubionym trunkiem doktora: brandy z lodem. Holmes chwycił szklaneczkę i wypił jednym haustem.
— Mój drogi Longfellow — rzekł doktor — choć niewiasta kusiła Adama, by zjadł fatalny owoc, nigdy nie słyszałem, by musiała namawiać go do picia. Do tego doszedł sam.
— Do rzeczy, Wendell — ponaglił go Lowell.
— Widziałem wszystko bardzo dokładnie, rozumiecie? Widziałem ciało z bliska, jak teraz widzę Jameya — doktor spojrzał w stronę Lowella. — Ktoś umieścił tego nieszczęśnika głową w dół i podpalił mu stopy. Podeszwy obu stóp, panowie, były doszczętnie spalone, upieczone na chrupko. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego... Cóż, będę miał ten obraz przed oczami, dopóki sam nie spocznę w ciemnej mogile.
— Mój drogi Holmes — zaczął Longfellow, lecz doktor jeszcze nie skończył i nie dał sobie przerwać.
— Nieboszczyk był bez ubrania. Nie mam pewności, czy nie zdjęła go policja, ale z tego, co mi powiedziano, wydaje mi się, że znaleziono go nagiego. A potem zobaczyłem jego twarz, rozumiecie...
Holmes sięgnął ponownie po szklankę, lecz była już niemal pusta. Zacisnął zęby na kawałku lodu.
— To był duchowny — stwierdził Longfellow.
Holmes skierował ku niemu pełne niedowierzania spojrzenie i rozgryzł lód trzonowcami.
— Tak. Właśnie.
— Longfellow, skąd o tym wiedziałeś? — odwrócił się Fields, nagle bardzo poruszony tą historią, która, jak wciąż czuł, nie miała z nim nic wspólnego. — Nie mogłeś przeczytać o tym w żadnej gazecie, skoro Wendell dopiero co uczestniczył w... Nagle zrozumiał, skąd wiedział Longfellow. W tej samej chwili pojął to również Lowell, który rzucił się w stronę Holmesa, jakby chciał go uderzyć.
— A ty skąd niby wiesz, że ciało znaleziono do góry nogami, Holmes? Powiedziała ci to policja?
— Niezupełnie.
— To wszystko domysły! Szukałeś powodu, żebyśmy przerwali tłumaczenie, tak abyś ty nie musiał się martwić o kłopoty, jakie może sprawić Harvard.
— Nikt nie będzie mi mówić, co widziałem na własne oczy — odgryzł się doktor. — Akurat medycyna jest tą dziedziną, której żaden z was nie studiował. Ja zaś na studia medyczne poświęciłem najlepszą część mojego życia. Gdybyście teraz — ty lub Longfellow — zaczęli mówić o Cervantesie, poczułbym się jak ignorant. Cóż, z całym szacunkiem, wiem co nieco na temat Cervantesa, lecz powinienem was słuchać, ponieważ to wy zajmowaliście się studiowaniem jego twórczości!
Fields zorientował się, że Holmes jest bardzo zdenerwowany.
— Rozumiemy, Wendell. Proszę, mów dalej. Gdyby Holmes nie zamilkł na chwilę, aby zaczerpnąć tchu, straciłby przytomność.
— Ten trup tkwił w ziemi głową w dół, Lowell. Widziałem smugi pozostawione przez pot i łzy, które płynęły mu z oczu przez czoło — słyszysz mnie? — w górę, przez czoło. Krew zastygła mu na twarzy. I właśnie wtedy, gdy zobaczyłem to nieruchome przerażenie, rozpoznałem wielebnego Elishę Talbota.
To nazwisko zaskoczyło wszystkich. Stary tyran Cambridge postawiony na głowie, oślepiony ziemią, zrozpaczony, unieruchomiony, mogący tylko bezradnie wierzgać płonącymi stopami — dokładnie tak, jak dantejscy symoniacy*), duchowni kupczący swoimi wpływami...
— Jeśli tego wam mało — Holmes gryzł nerwowo kostkę lodu — podczas obdukcji policjant powiedział, że znaleziono go w krypcie Drugiego Kościoła Unitariańskiego. To kościół Talbota! Ciało było zabrudzone mniej więcej od pasa w górę; poniżej nie było śladów ziemi. Talbot był nagi, zakopany głową w dół, ze stopami sterczącymi w powietrzu!
— Kiedy go znaleziono? Kto tam był? — chciał wiedzieć Lowell.
— Na litość boską! — wykrzyknął doktor. — Skąd mam znać takie szczegóły?
Longfellow obserwował, jak krótsza wskazówka jego leniwie tykającego zegara zmierza wolno ku liczbie 11.
— W wieczornej gazecie pani Healey ogłosiła nagrodę. Sędzia Healey nie zmarł z przyczyn naturalnych. Wdowa jest przekonana, że to również było morderstwo.
— Ale w przypadku Talbota nie chodzi tylko o morderstwo! — wykrzyknął Holmes. — Czyż nie jest to dla was wszystkich jasne? To Dante! Ktoś użył Dantego, aby zabić Talbota!
Policzki mu poczerwieniały.
— Czytałeś popołudniowe wydanie „Boston Transcript”, mój drogi Holmes? — zapytał cierpliwie Longfellow.
— Oczywiście! To znaczy, tak mi się wydaje...
Faktycznie przejrzał tylko pobieżnie gazetę na korytarzu Kolegium Medycznego, gdy szedł przygotować rysunki anatomiczne na poniedziałkowe zajęcia.
— Co tam było?
Longfellow znalazł gazetę. Fields wziął ją od niego, z kieszeni kamizelki wydobył okulary i przeczytał na głos:
— Nowe rewelacje na temat okoliczności niezwykłej śmierci sędziego Artemusa S. Healeya... — Fields uniósł wzrok znad kwadratowych szkieł. — Typowy błąd drukarski. Drugie imię Healeya brzmiało Prescott.
— Fields — zwrócił się doń Longfellow — bądź łaskaw i opuść pierwszą kolumnę. Przeczytaj, jak znaleziono jego ciało, na łąkach za domem Healeya, niedaleko od rzeki...
— Zakrwawione... całkowicie pozbawione odzieży... pokryte rojącym się w ogromnych ilościach...
— Dalej, Fields...
— ...robactwem?
Muchy, osy, czerwie — gazeta wymieniała poszczególne odmiany insektów. A w okolicy, na podwórku Wide Oaks odkryto proporczyk, którego obecności nikt nie potrafił wyjaśnić. Lowell chciał odpędzić myśli, które kłębiły mu się w głowie, lecz zamiast tego osunął się tylko w szerokim fotelu. Jego dolna warga drżała, jak zawsze gdy nie wiedział, co powiedzieć.
Mężczyźni wymieniali między sobą pytające spojrzenia, w nadziei, że któryś z nich okaże się mądrzejszy od pozostałych i zdoła wyjaśnić to wszystko jako zbieg okoliczności, że zdoła zaprzeczyć temu, iż wielebny Talbot został upieczony jak symoniacy, a sędzia Healey rzucony pomiędzy Ignavi — istoty pasywne i neutralne. Każdy kolejny szczegół potwierdzał tylko to, czemu i tak nie byli w stanie zaprzeczyć.
— To wszystko razem pasuje do siebie — stwierdził Holmes. — Śmierć Healeya była karą za grzech neutralności. Zbyt długo odmawiał zajęcia się Ustawą o zbiegłych niewolnikach. Lecz co z Talbotem? Nigdy nie słyszałem najmniejszej plotki, by komuś się naraził.
Holmes zerwał się nagle, gdy jego wzrok padł na strzelbę opartą o ścianę.
— Longfellow, na Boga, dlaczego trzymasz tu coś takiego?
Lowella przeszedł dreszcz, kiedy przypomniał sobie powód przybycia do Craigie House.
— Widzisz, Wendell, Longfellow miał wrażenie, że spostrzegł czającego się przed domem włamywacza. Posłaliśmy chłopca dozorcy, żeby sprowadził policję.
— Włamywacz? — spytał z niepokojem Holmes.
— Ech, zdawało mi się — Longfellow potrząsnął głową.
Z głośnym tupnięciem Fields skoczył niezgrabnie na dywan.
— Cóż, doskonałe wyczucie czasu — zwrócił się do Holmesa. — Mój drogi Wendell, przejdziesz do pamięci potomnych jako dobry obywatel. Kiedy zjawi się tu policja, wyjaśnimy im, że jesteśmy w posiadaniu informacji dotyczącej tych przestępstw i poinstruujemy ich, aby wrócili z naczelnikiem.
Fields rozpoczął swą wypowiedź władczym tonem, który słabł stopniowo, gdy wydawca szukał wzrokiem poparcia u Longfellowa. Gospodarz nie poruszał się. Jego błękitne oczy spoglądały na bogato zdobione grzbiety tomów jego księgozbioru. Nie było jasne, czy nadal uczestniczy w rozmowie.
— Tak — zgodził się Lowell, próbując dać wyraz czemuś na kształt zbiorowej ulgi po słowach Fieldsa. — Oczywiście, poinformujemy policję o naszych przypuszczeniach. Są to z pewnością istotne wiadomości przydatne w rozwiązaniu tej zagadki.
Holmes westchnął.
— Nie! Nie wolno o tym mówić nikomu, Longfellow — stwierdził z desperacją. — Musimy to zachować dla siebie! Nikt z nas nie może się wygadać, tak jak obiecaliśmy!
Lowell pochylił się ku krępemu doktorowi.
— To nie czas, by trzymać ręce w kieszeniach! Dwie osoby zginęły... Dwóch spośród nas!
— A kimże jesteśmy, żeby wtrącać się w takie okropne sprawy? — zawołał błagalnym tonem Holmes. — Policja prowadzi śledztwo i możesz być spokojny, że znajdą winnych tych zbrodni bez naszego udziału!
— Kimże jesteśmy, żeby się wtrącać! — powtórzył Lowell kpiąco. — Nie ma szans, żeby policja wpadła na ten trop, Wendell! Dopóki siedzimy tutaj, będą uganiać się jak pies za własnym ogonem!
— Wolałbyś raczej, żeby uganiali się za naszymi dzikimi opowieściami, Lowell? Co my wiemy o takiej sprawie jak morderstwo?
— Więc dlaczego robiłeś sobie kłopot przychodząc z tym do nas, Wendell?
— Abyśmy wiedzieli, jak chronić samych siebie! — odparł doktor. — Abyśmy postąpili, jak należy. Abyśmy nie weszli na niebezpieczną drogę!
— Jamey, Wendell, proszę... — Fields stanął pomiędzy nimi.
— Jeśli pójdziesz na policję, możesz mnie z tego od razu wykluczyć — dodał drżącym głosem Holmes, gdy usiadł. — Wyrażam swój stanowczy sprzeciw.
— Spójrzcie oto, panowie — Lowell wykonał demonstracyjny gest dłonią w kierunku Holmesa — Doktor Holmes w zwykłej dla siebie postawie, gdy świat go potrzebuje: siedzi na tyłku.
Doktor rozejrzał się po pokoju z nadzieją, że ktoś udzieli mu wsparcia, a potem jeszcze głębiej zapadł w swój fotel. Potulnie wyjął swój złoty łańcuszek, spleciony z odznaką Phi Beta Kappa i porównał czas na swoim zegarku z mahoniowym zegarem Longfellowa, niemal pewny, że wszystkie czasomierze w Cambridge w każdej chwili mogą stanąć.
Lowell był najbardziej przekonujący, gdy w jego głosie brzmiała łagodna pewność siebie. Takim właśnie tonem zwrócił się do gospodarza.
— Mój drogi Longfellow, kiedy przybędzie tu oficer, powinniśmy mieć przygotowane pismo zaadresowane do naczelnika policji. Wyjaśnimy w nim, co, jak sądzimy, odkryliśmy tej nocy. Potem możemy zapomnieć o sprawie, tak jak życzy sobie tego nasz drogi Holmes.
— No to do dzieła — Fields sięgnął do szuflady z przyborami do pisania.
Holmes i Lowell znowu zaczęli się kłócić. Longfellow lekko westchnął. Fields zastygł z dłonią w szufladzie, a Holmes i Lowell umilkli.
— Proszę, nie działajmy na oślep — rzekł Longfellow. — Zacznijmy od tego, kto w Bostonie i Cambridge wie o tych morderstwach.
— Co za pytanie! — Lowell był na tyle przejęty, że gotów był na nieuprzejmość nawet wobec jedynego człowieka, którego tak naprawdę, prócz swego zmarłego ojca, poważał. — Wie o tym każdy mieszkaniec tego zacnego miasta! O śmierci Healeya krzyczą pierwsze strony gazet.
Chwycił ze stołu numer „Boston Transcript” z wiadomością o zabójstwie sędziego.
— A zanim kur zapieje, wszyscy będą wiedzieć o śmierci Tablota. Sędzia i kaznodzieja! Równie dobrze mógłbyś próbować zakazać sprzedaży wołowiny i piwa, co starać się zatrzymać tę wiadomość!
— Bardzo dobrze. A kto jeszcze w mieście wie o Dantem? Kto jeszcze wie że le piante erano a tutti accese intrambe)? Jak wielu spacerujących po Washington Street i School Street, którzy oglądają witryny sklepów lub przystają, aby podziwiać najmodniejsze w tym sezonie kapelusze, myśli przy tym, że rigavan lor do sangue il volto, che, mischiato di lagrime) i wyobraża sobie strach przed fastidiosi vermi)? Powiedz mi, kto obecnie w naszym mieście — ba, kto w całej Ameryce zna słowa Dantego, jego dzieło, każdą pieśni, każdą tercynę na tyle dobrze, by w ogóle pomyśleć, że można dokonać zabójstwa podług opisów dantejskich kar w piekle?
W gabinecie Longfellowa, gdzie wszak zebrali się najbardziej wymowni „konwersacjoniści” Nowej Anglii, zapadła grobowa cisza. Nikt z obecnych nie śmiał głośno odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ odpowiedź znajdowała się w gabinecie: Henry Wadsworth Longfellow, profesor James Russell Lowell, profesor doktor Oliver Wendell Holmes,; James Thomas Fields oraz niewielkie grono ich przyjaciół i współpracowników.
— Dobry Boże! — zawołał Fields. — Jest tylko garstka ludzi, którzy potrafią czytać po włosku, nie mówiąc już o włoskim Dantego, a nawet oni nie poradziliby sobie bez stosu podręczników i słowników. Poza tym, większość z nich nigdy nie czytała Dantego!
Fields wiedział, co mówi. Znajomość obyczajów czytelniczych każdego literata i uczonego w Nowej Anglii i wszystkich znaczących postaci spoza tego grona stanowiła podstawę jego profesji.
— I nie przeczyta — ciągnął dalej — dopóki w każdej amerykańskiej księgarni nie pojawi się pełen przekład Dantego...
— Ten, nad którym pracujemy? — Longfellow podniósł odbitki Pieśni Szesnastej. — Jeśli rzeczywiście ujawnimy policji precyzję, z jaką te morderstwa były „ściągnięte” z Dantego, kogo jeszcze, posiadającego wiedzę wystarczającą, by popełnić te zbrodnie, dałoby się wskazać? Będziemy nie tylko ich pierwszymi podejrzanymi. Siłą rzeczy będziemy ich głównymi podejrzanymi.
— Ależ mój drogi Longfellow — Fields roześmiał się z desperacką powagą. — Przestańmy się tym tak bardzo ekscytować, panowie. Rozejrzycie się po pokoju: profesorowie, wybitni obywatele stanu Massachussets, poeci, goszczący u siebie i odwiedzający senatorów i dygnitarzy, i uczonych... Komu mogłoby przyjść do głowy, że jesteśmy zamieszani w morderstwo? Naprawdę nie będzie to czystym pochlebstwem, jeśli przypomnę, że zajmujemy w Bostonie dość wyjątkową pozycję!
— Tak jak profesor Webster. Szubienice przypomną nam, że nie ma takiego prawa, które zakazywałoby wieszania osób z Harvardu — odparł Longfellow.
Holmes pobladł jeszcze bardziej. Choć odczuł ulgę, gdy Longfellow wziął jego stronę, ten ostatni komentarz ukłuł go boleśnie.
— Pracowałem już wtedy od kilku lat w kolegium medycznym — rzekł, patrząc przed siebie szklany wzrokiem. — Z początku każdy z wykładowców i pracowników uczelni był podejrzany, nawet poeta jak ja.
Holmes próbował się roześmiać, lecz wypadło to blado.
— Trafiłem na listę potencjalnych morderców. Policja przyszła do domu, aby mnie wypytywać... Wendell Junior i mała Amelia byli jeszcze dziećmi. Neddie był zupełnie maleńki. Nigdy w życiu tak się nie bałem.
— Moi drodzy przyjaciele — powiedział spokojnie Longfellow. — Proszę, zgódźcie się, jeśli możecie: nawet jeśli policja zechciałaby nam zaufać, nawet gdyby faktycznie nam zaufała i uwierzyła, bylibyśmy podejrzani, dopóki nie złapaliby zabójcy. A potem, nawet gdyby go ujęto, Dante i tak byłby splamiony krwią, zanim Amerykanie zetknęliby się z jego słowami — i to w czasie, gdy nasz kraj ma już dość śmierci. Doktor Manning i Korporacja już teraz pragną pogrzebać Dantego, aby zachować swój program nauczania, a to byłby gwóźdź do trumny. Dantego w Ameryce dopadłoby na następne tysiąc lat to samo przekleństwo, co we Florencji. Holmes ma rację: nikomu nic nie powiemy.
Fields ze zdumieniem spojrzał na Longfellowa.
— Pod tym samym dachem ślubowaliśmy ochraniać Dantego — rzucił cicho Lowell na widok stężałej twarzy swojego wydawcy.
— Upewnijmy się, że po pierwsze chronimy siebie i nasze miasto, albo nie będzie nikogo kto stanie po stronie Dantego! — powiedział Fields.
— Chronić nas samych i Dantego jest teraz jednym i tym samym, mój drogi Fields — stwierdził rzeczowo Holmes, z niejasnym poczuciem, że miał całkowitą rację, przewidując nadejście kłopotów. — Jednym i tym samym. Nie tylko my bylibyśmy potępieni, gdyby sprawa wyszła na jaw, lecz również katolicy, imigranci...
Fields wiedział, że jego poeci mają rację. Gdyby teraz poszli na policję, znaleźliby się w nader niepewnej, jeśli nie niebezpiecznej, sytuacji.
— Boże, dopomóż! — westchnął wydawca. — Bylibyśmy zrujnowani. To nie o prawie rozmyślał Fields. W Bostonie zła opinia i plotka mogły zaszkodzić dżentelmenowi daleko skuteczniej niż kat. Niezależnie od tego, jak bardzo wielbiono jego poetów, opinia publiczna zawsze żywiła pewną niezdrową zazdrość w stosunku do znanych osobistości. Nowiny o nawet najdrobniejszych związkach z tak skandalicznym morderstwem rozprzestrzeniłyby się z szybkością błyskawicy. Fields odczuwał już nieraz niesmak, widząc jak na podstawie byle plotki, nurzano w błocie czyjąś reputację.
— Policja może tu być lada moment — powiedział Longfellow — Pamiętacie to? — Wyjął z szuflady kawałek papieru. — Spojrzymy na to teraz? Myślę, że zagadka sama się rozwiąże.
Longfellow rozpłaszczył kartkę wnętrzem swej dłoni. Uczeni pochylili się, aby raz jeszcze przyjrzeć się napisowi. Światło ognia kładło smugi purpury w poprzek ich zdumionych twarzy. Cień brody Longfelowa padał na zapisane przez Reya słowa: Deenan see amno atesennone turnay eeotur nodur lasheeato nay.
— To jest w połowie tercyny... — wyszeptał Lowell. — Jak mogliśmy to przeoczyć?
Fields chwycił papier. Nie kwapił się, aby przyznać, że jeszcze niczego nie widzi; ostatnie wydarzenia pozostawiły mu w głowie taki mętlik, że nie był w stanie sięgnąć po swe zasoby włoskiego. Kartka drżała w dłoni wydawcy. Delikatnie odłożył ją na stół i cofnął rękę.
„Dinanzi a me non fuor cose create se non etterne, e io etterno duro, lasciate ogne...” — recytował Lowell patrząc na Fieldsa — Z napisu nad bramami piekła. To właśnie ten fragment! Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate.
Lowell przymknął oczy, gdy tłumaczył:
Starsze ode mnie twory nie istnieją,
Chyba wieczyste — a jam niespożyta!
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją)
Włoczęga również ujrzał ten znak, jak pojawia się przed nim na Centralnym Posterunku Policji. Zobaczył Ignavi — „neutralnych”. Roje os i much otaczały ich białe, nagie ciała. Wraz z każdym zgniłym oddechem z ich ust wypełzały wielkie czerwie, by gromadzić się w chmary u ich stóp i pić ich krew zmieszaną z solą łez. Dusze Ignavi podążały w ślad za pustym proporcem, symbolem ich drogi bez celu. Włóczęga czuł, że muchy karmią się jego własną skórą, latając wokół niego i wyszarpując strzępy ciała. Musiał im uciec... a przynajmniej spróbować ucieczki. Longfellow znalazł swoją odbitkę poprawionego przekładu Pieśni trzeciej i położył ją na stole dla porównania.
— Wielkie nieba! — sapnął Holmes, chwytając rękaw Longfellowa. — Ten oficer-mulat był przy oględzinach zwłok wielebnego Talbota. On musi już coś wiedzieć!
Longfellow potrząsnął głową.
— Pamiętaj, Lowell jest profesorem języków nowożytnych. Posterunkowy pragnął zidentyfikować nieznany język; my byliśmy wówczas zbyt ślepi, by go rozszyfrować. Jacyś studenci skierowali go do Elmwood w noc sesji naszego Klubu, a Mabel skierowała go tutaj. Nie ma powodu, by sądzić, że ten policjant wie cokolwiek o dantejskim charakterze tych zbrodni, lub o naszym projekcie translatorskim.
— Jak to się stało, żeśmy od razu tego nie zauważyli? — spytał doktor. — Greene sugerował, że to może być włoski, ale zignorowaliśmy go.
— I Bogu dzięki! — wykrzyknął Fields. — Policja już by nas zadręczała!
— Kto jednak wyrecytował posterunkowemu napis z portalu? — Holmes poczuł, jak znów narasta w nim niepokój. — To nie może być tylko zbieg okoliczności. To musi mieć coś wspólnego z tymi morderstwami!
— Podejrzewam, że masz słuszność — Longfellow pokiwał spokojnie głową.
— Kto mógł mu to powiedzieć? — naciskał Holmes, obracając w dłoniach kartkę. — Inskrypcja widniejąca nad bramą piekła jest opisana w Pieśni trzeciej, tej samej, w której Dante i Wergili przechodzą pośród Ignavi, których męki były „modelem” morderstwa sędziego Healeya!
Na prowadzącej do Craigie House ścieżce zadudniły głośne kroki i Longfellow otworzył drzwi synowi dozorcy, który wbiegł do środka, szczękając wystającymi zębami. Wyjrzawszy przed dom, Longfellow stanął nagle oko w oko z Nicholasem Reyem.
— To on kazał mi się tu przyprowadzić, panie Longfellow — jęknął Karl, widząc zaskoczenie gospodarza, a potem patrząc na Reya z kwaśną miną.
— Byłem na posterunku w Cambridge w zupełnie innej sprawie — wyjaśnił Rey — akurat wtedy, gdy ten chłopiec przybył zameldować o pańskim kłopocie. Oficer dyżurny był właśnie poza posterunkiem. Rey mógł niemal usłyszeć ciężkie milczenie, które zapadło w gabinecie na dźwięk jego głosu.
— Zechce pan wejść, oficerze? — Longfellow nie wiedział co jeszcze mógłby powiedzieć.
Wyjaśnił policjantowi przyczynę swojego niepokoju. Nicholas Rey znów znalazł się na korytarzu pośród oddziałów Jerzego Waszyngtona. Dłońmi w kieszeniach spodni ugniatał garść wciąż jeszcze wilgotnych papierków, które zebrał w podziemnej krypcie. Na niektórych strzępkach widniały pojedyncze litery; inne były zbyt zabrudzone, by dało się je odczytać. Rey wszedł do gabinetu i zastał tam trzech dżentelmenów. Lowell, o wąsach przypominających kły morsa, siedział w płaszczu narzuconym na szlafrok i w spodniach w kratę, dwaj pozostali goście Longfellowa mieli rozpięte kołnierzyki i poluzowane krawaty. O ścianę stała oparta dwururka, na stole czekał bochenek chleba. Rey zawiesił wzrok na najwyraźniej pobudzonym mężczyźnie o chłopięcych rysach twarzy, który jako jedyny z nich nie nosił brody.
— Doktor Holmes asystował nam dziś po południu przy oględzinach zwłok w kolegium medycznym — wyjaśnił Rey Longfellowowi. — W istocie, to właśnie ta sprawa sprowadza mnie teraz do Cambridge. Dziękuję raz jeszcze, doktorze, za pańską pomoc.
Doktor skoczył na nogi i złożył chwiejny ukłon.
— Nie ma za co, sir — odparł uprzejmie. — Gdyby jeszcze kiedykolwiek potrzebował pan asysty, proszę słać po mnie bez wahania.
Wręczył Reyowi swoją wizytówkę, zapominając na chwilę, że nie był wcale pomocny. Był jednak zbyt zdenerwowany, by mówić do rzeczy.
— Być może to, co brzmi jak bezużyteczna łacińska przepowiednia, w jakimś stopniu będzie mogło przyczynić się do ujęcia grasującego po naszym mieście zabójcy.
Rey zatrzymał się i pokiwał głową z uznaniem. Syn dozorcy wziął Longfellowa za ramię i odciągnął go na bok.
— Najmocniej przepraszam, panie Longfellow — powiedział chłopiec.
— Nie chciało mi się wierzyć, że to jest policjant. Nie miał munduru ani niczego. Ale inny oficer tam, na posterunku, powiedział mi, że to władze miejskie kazały mu nosić zwyczajne ubrania, żeby nikt się na niego nie wściekał że jest czarnuchem-gliniarzem!
Longfellow odprawił Karla, obiecując mu porcję słodyczy. Tymczasem Holmes, przestępując z nogi na nogę, jak gdyby stał na gorących węglach, zasłaniał Reyowi środek stołu. Leżały tam gazeta obwieszczająca morderstwo Healeya, obok niej angielski przekład Pieśni trzeciej z „modelem” dla tego morderstwa, a między nimi — karteczka, na której Rey zapisał: Deenan see amno atesennone turnay eeotur nodur lasheeato nay. Longfellow w ślad za Reyem przekroczył próg gabinetu. Policjant mógł poczuć za sobą jego przyspieszony oddech. Nie uszło jego uwadze, że Lowell i Fields dziwnym wzrokiem wpratują się w stół za Holmesem. Szybko, niemal niezauważalnym ruchem, doktor Holmes wyciągnął ramię i zabrał ze stołu kartkę pozostawioną przez Reya.
— Och, oficerze — oznajmił doktor — Mogę zwrócić panu pańską karteczkę?
Rey odczuł nagły przypływ nadziei:
— Czy udało się panom?... — spytał cicho.
— Tak, tak — powiedział szybko Holmes. — Częściowo, przynajmniej. Badaliśmy dźwięki każdego znanego nam języka, drogi panie, i jak się wydaje, najprawdopodobniej jest to po prostu łamana angielszczyzna.
Holmes zaczerpnął tchu i spojrzał twardo.
— Część tego da się odczytać jako: „See no one tour, nay, O turn no door-latch out today”. Raczej szekspirowskie, choć odrobinę bzdurne, nie sądzi pan?
Rey spojrzał na Longfellowa, który zdawał się równie zaskoczony, jak on sam.
— Cóż, dziękuję za pamięć, doktorze Holmes — odparł Rey. — Pozostaje mi życzyć panom dobrej nocy.
Po wyjściu policjanta, gdy postać Reya znikała już na ścieżce, goście Longfellowa zbili się w grupkę na korytarzu.
— „Turn no door-latch”? — spytał Lowell.
— To odwróci jego podejrzenia, Lowell — wykrzyknął Holmes. — Mógłbyś wyglądać bardziej przekonująco. To dobra rada dla aktora, który gra Puncha i Judy, by nie pozwalać widowni oglądać swych nóg!
— Całkiem nieźle to poszło, Wendell — Fields przyjacielsko poklepał Holmesa.
Longfellow chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał. Wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi, zostawiając swoich przyjaciół w korytarzu.
— Longfellow? Mój drogi! — Fields zapukał cicho.
Lowell wziął wydawcę za ramię i pokręcił głową. Holmes uświadomił sobie, że wciąż coś trzyma w dłoni. Spojrzał na dół. Notatka Reya.
— Patrzcie no, oficer Rey zapomniał swojej kartki.
Teraz jednak patrzyli na nią inaczej. Nie był to już papier, lecz zimny kamień nad rozwartymi wrotami Piekła, przed którymi Dante zatrzymał się z wahaniem, ponaglany przez Wergiliusza.
Lowell zmiął ze złością kartkę i cisnął ją w płomień stojącej na korytarzu lampy.