Trwa ładowanie...
fragment
13-09-2011 11:41

Klaudyna 4. Klaudyna odchodzi

Klaudyna 4. Klaudyna odchodziŹródło: Inne
d4i7yg0
d4i7yg0

U Marty, bo jej pokój jest największy, czekamy przy zamkniętych okiennicach na Klaudynę i Kalliope, które mają przyjść na herbatę; Klaudyna przyjechała wczoraj wieczorem z mężem, lecz przyjdzie wyjątkowo sama, gdyż Marta nie przyjmuje dziś panów, ,,bo chce odpocząć”. Odpoczywa, drepcząc w miejscu, wirując w swej muślinowej sukni jaskrawozielonej, niemożliwie zielonej, która zbyt mocno akcentuje biel jej ciała i rozpala puszyste złoto włosów. W wycięciu staniczka duża różowa róża, pospolita i pachnąca. Niezawodna w wyborze, Marta zespala na sobie gwałtownie i umiejętnie zestawione kolory...

Wydaje mi się bardzo podniecona, w oczach ma groźbę, usta smutne. Siada, kreśli coś szybko na kartce, coś szeptem oblicza:

– ...Tutaj wypada po dwa ludwiki dziennie... tysiąc pięćset franków u Hunta... po powrocie... a tamten idiota ubrdał sobie znów Bayreuth... Życie jest rzeczą raczej skomplikowaną!

– Mówisz coś do mnie, Marto?

d4i7yg0

– Mówię i nie mówię. Powiadam, że życie jest skomplikowane.

– Skomplikowane... może i racja.

Marta wzrusza ramionami.

– Tak. „Może i racja”. A gdybyś tak musiała wytrzasnąć skądś pięćset ludwików?

– Pięćset ludwików?

– Nie fatyguj się przeliczaniem, dziesięć tysięcy franków. Gdybyś tak musiała wyskrobać je nie później jak za trzy tygodnie z... z własnej pustej kieszeni, to co byś zrobiła?

– Napisałabym... do bankiera i do... Alaina.

d4i7yg0

– Jakie to proste!

Mówi to tak sucho, iż boję się, że ją uraziłam.

– Tak to powiedziałaś, Marto... Czy... czy potrzeba ci pieniędzy?

Jej twarde szare oczy łagodnieją.

– Moja ty czarnulko-biedulko, żal mi cię. Pewno, że potrzebuję pieniędzy... Zawsze, zawsze!

– Ależ, Marto, ja byłym pewna, że jesteście bogaci. Powieści Leona idą dobrze, a twój posag...

– Tak, tak. Ale trzeba przecież coś jeść. Ty wiesz, ile kosztuje polędwica w tym roku? I myślisz, że mając trzydzieści tysięcy franków rocznie i ani grosza więcej, jakakolwiek kobieta mogłaby wyżyć przyzwoicie, nie kręcąc przy tym porządnie głową?

d4i7yg0

Zastanawiam się przez chwilę, jakbym obliczała:

– Tak, oczywiście... to jest może trochę skąpo. Ale dlaczego nie...

– Nie?...

– Nie powiedziałaś mi tego? Ja mam pieniądze i bardzo bym się cieszyła...

Marta całuje mnie hałaśliwie i ciągnie za ucho.

– Jesteś milutka. Nie mówię nie. Ale nie teraz. Poczekaj, mam jeszcze do dyspozycji jedną czy dwie sprężyny prawie nowe. Ciebie chowam na deser. A poza tym... to mnie bawi ta ciągła walka z pieniędzmi, bawi mnie, gdy otwierając rano oczy, spostrzegam rachunek, którego zapłaty domagają się ode mnie po raz dziesiąty, i spoglądam wtedy na swoje puste dłonie, i mówię sobie: „Jeszcze dziś wieczór w tej rączce musi się znaleźć dwadzieścia pięć ludwików!”.

d4i7yg0

Zdumiona, wpatruję się w tę małą Bellonę w sukni zielonej jak szarańcza... „Bić się, walka...” – słowa przerażające, które nasuwają obraz jakichś gestów morderczych, napiętych mięśni, krwi, zwycięstw... Jestem wobec Marty jak kaleka, ręce mam bezwładne i myślę o niedawnych łzach nad fotografią Alaina, o moim pokiereszowanym życiu... Nachodzi mnie jednak pewna wątpliwość.

– Marto... a co wtedy robisz?

– Słucham?

d4i7yg0

– Co robisz, jak potrzebujesz pieniędzy?

Uśmiecha się, odwraca, a później spogląda na mnie z wyrazem twarzy łagodnym i dalekim.

– Przyciskam Leonowego wydawcę... mydlę oczy krawcowi albo go terroryzuję... A poza tym zdarzają się czasem wpływy zupełnie nieoczekiwane.

– Chcesz powiedzieć, że ktoś zwraca ci niespodziewanie jakiś dług?

– Mniej więcej... Słyszę Klaudynę. Z kim ona rozmawia?

Otwiera drzwi i wychyla się na korytarz. Wiodę za nią wzrokiem, nie mogąc uwolnić się od pewnej niemiłej myśli... Po raz pierwszy zdarzyło mi się udawać ignorancję, dziecinne seplenienie Rose-Chou... „Nieoczekiwane wpływy!” Marta mnie niepokoi.

d4i7yg0

Rzeczywiście, Klaudyna z kimś rozmawia. Słyszę: „Maluuuśka...”. Co za maluśka? I ta czułość w głosie?...

Zjawia się, prowadząc na smyczy swoją Fanszetkę, zmanierowaną i spokojną, o falistych ruchach; na nasz widok zielone oczy kotki czernieją. Marta, zachwycona, klaszcze jak w teatrze.

– Och, jak świetnie, Klaudynko! Skąd wytrzasnęła pani tego rozkosznego zwierzaka? Z cyrku Barnuma?

– Co za pomysły! Od nas. Z Montigny. Fanszetka, siad!

Zdejmuje swój chłopięcy kapelusz i potrząsa lokami. Lubię jej matową cerę, wyraz naburmuszonej dobroci, jaki miewa często. Kotka siedzi przykładnie, z ogonem między przednimi łapkami. Dobrze, że wysłałam Toby’ego na spacer z Leonią; doszłoby do scysji.

– Dzień dobry, księżniczko z dalekich stron.

– Dzień dobry, Klaudynko. Miała pani dobrą podróż?

– Doskonałą, Renaud był czarujący. Flirtował ze mną cały czas, tak że ani przez chwilę nie miałam uczucia, że jestem mężatką... Niech sobie pani wyobrazi, że jakiś pan chciał kupić Fanszetkę! Spojrzałam na niego, jakby zgwałcił moją matkę... Gorąco tutaj. Będzie dużo osób?

– Nie, nie, tylko Kalliope Van Langendonck.

Klaudyna siada zręcznie okrakiem na krześle, na bardzo wysokim krześle.

– Świetnie! Uwielbiam Kalliope. Hej tam! Wy z triery! Będzie wesoła zabawa! A poza tym Kalliope jest ostatnią istotą, w której zamieszkuje jeszcze „dusza antyczna”.

– Co? – buntuje się Marta. – W tej kosmopolitce?

– To właśnie miałam na myśli. W prostocie ducha uważam, że Kalliope wciela w sobie wszelkie nacje zamieszkałe pod nami.

– Krety? – pokpiwam nieśmiało.

– Nie, subtelny mały zjadliwcze. Pod nami... na mapie. Ale o wilku mowa... Prosimy, prosimy, Kalliope, Hebe, Afrodyto, Mnazidiko... Na pani cześć odgrzebuję całą moją greczyznę!

Kalliope wydaje się naga w swej zbyt strojnej sukni z czarnej chantilly na cielistym spodzie z krepdeszynu. Zaraz za progiem osuwa się na krzesło bez sił:

– Ledwo żyję. Trzy piętra...

– ...To niedobre dla skóry – kończy Klaudyna.

– Ale dobre dla kobiety w ciąży. Dziecko się opuszcza.

MARTA (przerażona): Kalliope, pani jest w ciąży?

KALLIOPE (pogodnie): Nie, never, nigdy.

MARTA (z goryczą): Ma pani szczęście. Ja też zresztą nigdy. Ale to okropne zawracanie głowy z tymi wszystkimi środkami. A pani jak się wystrzega?

KALLIOPE (skromnie): Jestem wdową.

KLAUDYNA: Oczywiście, to też jest sposób. Ale warunek nie jest ani konieczny, ani wystarczający. A jak nie była pani wdową, to co pani robiła?

KALLIOPE: Robiłam krzyży – najpierw. I kaszlę – potem.

MARTA (parskając śmiechem): Krzyże!... Na kim? Na sobie czy na partnerze?

KALLIOPE: Na obydwa, dearest.

KLAUDYNA: Ach! ach! A potem pani kasłała? To taki rytuał grecki?

KALLIOPE: Nie, poulaki mou. Trzeba kasłać, o tak (kaszle). I to odchodzi.

MARTA (z powątpiewaniem): To łatwiej przechodzi, niż odchodzi... Klaudynko, mogę panią prosić o sałatkę brzoskwiniową?...

KLAUDYNA (w zamyśleniu): Nie należę do ciekawskich, ale wiele bym dała za to, żeby zobaczyć jego oblicze...

KALLIOPE: Czyje oblicze?

KLAUDYNA: Oblicze świętej pamięci pana Van Langendonck, w chwili kiedy pani „robiła krzyży”.

KALLIOPE (niewinnie): Ale ja robiłam krzyży u niego nie na oblicze!

KLAUDYNA (wybuchając śmiechem): Ach! ach! trzymajcie mnie! (Dławi się ze śmiechu.) Jeszcze się uduszę przez tę nieznośną Kalliope!

Nie posiada się z głośnej uciechy; Marta też krztusi się ze śmiechu. Ja sama, mimo wstydu, uśmiecham się w półmroku, który mnie osłania, który mnie niedostatecznie osłania, gdyż Klaudyna wypatrzyła moje rozbawienie (mam je sobie za złe).

– Bogobojna Annie, ja wszystko widzę! Proszę zaraz iść bawić się do parku albo nie robić takiej miny, jakby pani rozumiała. Chociaż nie (jej szorstki głos łagodnieje i robi się śpiewny), niech się pani uśmiecha jeszcze! Kąciki pani ust się podnoszą, powieki opadają, i nawet historyjki Kalliope nie brzmią wtedy tak dwuznacznie... mała Annie... pani uśmiech...

Marta wsuwa między Klaudynę i mnie skrzydło rozpostartego wachlarza:

– ...jeszcze trochę i nazwie pani moją szwagierkę Rezi! Dziękuję, nie życzę sobie, żeby mój uczciwy pokój służył do takich celów!

Rezi? Co to jest? Zdobywam się na odwagę.

– Jak powiedziałyście?... Rezi? Czy to jakieś słowo w obcym języku?

– Nie mogła pani utrafić lepiej – odpowiada Klaudyna, a tymczasem Marta i Kalliope uśmiechają się do siebie porozumiewawczo.

Klaudyna pochmurnieje, odstawia mrożoną kawę i zamyśla się, oczy jej ciemnieją i robią się zupełnie takie jak oczy białej kotki utkwione groźnie w jeden punkt...

Co mówiły jeszcze? Sama już nie wiem, coraz bardziej kryłam się w cieniu okiennicy. Nie śmiem powtórzyć tu tych okruchów, które zapamiętałam. Same okropne rzeczy! Kalliope wypowiada je na pół nieświadomie, z egzotycznym bezwstydem. Marta dobitnie i bez najmniejszego zażenowania; Klaudyna z jakimś zaczepnym rozmarzeniem, które budzi we mnie jeszcze najmniejszy sprzeciw.

Doszło do tego, że w żartach zaczęły mnie wypytywać o gesty i sprawy, których nie śmiem nazwać nawet w myślach. Nie wszystko zrozumiałam, bąkałam coś pod nosem, wysuwałam ręce z ich nalegających dłoni i wreszcie zostawiły mnie w spokoju, chociaż Klaudyna szeptała, wpatrując się w moje blade oczy, zbyt ustępliwe wobec cudzej woli: „Ona jest pociągająca jak podlotek”. Wyszła pierwsza, zabierając ze sobą białą kotkę w obróżce z zielonej skóry, ziewnąwszy nam prosto w nos: „Strasznie już dawno nie widziałam mojego miłego; tęskno mi za nim!”.

Maugis „lepi się” coraz bardziej. Składa Marcie swe hołdy w oparach whisky. Te spotkania o piątej koło muszli w parku są ponad moje siły. Spotykamy tam Kalliope i sforę mężczyzn wokół niej, Renaud-Klaudynę, zakochanych i irytujących. Tak, irytujących! Te ciągłe uśmiechy oczami, ten sposób siadania noga przy nodze, jakby pobrali się przed dwoma tygodniami! Widziałam zresztą w swoim życiu pary, które w dwa tygodnie po ślubie nie zwracały na siebie niczyjej uwagi...

...Tamci młodzi przy restauracyjnym stoliku, on rudy, ona ciemnowłosa i zbyt smagła, niedawno po ślubie, a mimo to nic w ich twarzach nie zdradzało pożądania, dłonie nigdy nie wyciągały się w pieszczocie, stopy nie stykały się pod osłoną obrusa... Kobieta często zakrywała powiekami przejrzyste oczy „barwy kwiatu dzikiej cykorii”, kładła i podnosiła widelec, chłodziła rozpaloną dłoń o perlisty bok karafki, jak ktoś trawiony gorączką i przywykły już do niej. On zajadał z apetytem zdrowym jak jego zęby i odzywał się od czasu do czasu głosem władcy: „Mylisz się, Annie; mięso jest akurat w sam raz...”. Ślepy! Nieczuły! Nie dostrzegał ani tego słodkiego podniecenia, ani rzęs zbyt ciężkich, przysłaniających niebieskie oczy. Nie domyślał się, jak byłam strwożona i jak wyczekiwałam, lękając się jej równocześnie, tej chwili jeszcze nienadeszłej, kiedy rozkoszą odpowiem na rozkosz... Jakże trudno jest o tym pisać... przerażona, posłuszna naginałam się do jego pieszczot prostych i krzepkich, których pozbawiał mnie zbyt
prędko, w chwili kiedy wyprężona, z gardłem pełnym łez, na samym skraju, zdawało mi się, śmierci, przeżywałam i oczekiwałam... nie wiedziałam czego.

Teraz już wiem. Nuda, samotność, straszliwa migrena pewnego popołudnia i eter uczyniły ze mnie grzesznicę dręczoną wyrzutami sumienia. Grzech czyha na mnie wciąż i walczę z nim pełna rozpaczy... Od kiedy prowadzę ten dziennik, sama sobie objawiam się z każdym dniem coraz wyraźniej jak poczerniały portret obmywany czyjąś doświadczoną ręką. W jaki sposób Alain, który tak małe objawia zainteresowanie dla moich przeżyć, domyślił się, co zaszło między mną a... Annie? Nie wiem. Może to zazdrość zdradzonego zwierzęcia go oświeciła...

Skąd spłynęło na mnie światło? Czy to jego nieobecność otworzyła mi oczy? Kilka mil ziemi i morza między nami dokonało cudu? Czy też skosztowałam czarodziejskiego napoju, który przywrócił pamięć Zygfrydowi? Lecz ten późno wypity napój przywrócił mu też miłość, a ja tymczasem, niestety!... Czegóż się uchwycę? Wszyscy wokół mnie w pędzie i w walce zdążają ku celowi swego życia... Marta i Leon mozolą się: on, by uzyskać duże nakłady, ona, by zapewnić sobie zbytek. Klaudyna kocha, Kalliope pozwala się kochać... Maugis pije... Alain wypełnia sobie życie tysiącami nieustępliwych błahostek: dbać o poważanie, błyszczeć i nigdy nie uchybić konwenansom, mieszkać w domu dobrze utrzymanym, sprawdzać karnecik z adresami równie starannie jak świadectwa z pracy nowych służących, trzymać żonę równie krótko jak swego półkrwi anglika... Wszyscy oni coś robią, ku czemuś zmierzają, a ja ręce mam próżne i opuszczone...

Nadejście Marty przerywa te czarne myśli. Lecz ona sama też nie jest dziś tak wesoła, tak pełna werwy jak zawsze, a jej ruchliwe i czerwone usta, choć roześmiane, rysują się smutno. Ale może to tylko mnie wszystko wydaje się gorzkie?

Siada, nie patrząc na mnie, układa fałdy koronkowej spódnicy stanowiącej część stroju à la Ludwik XVI, z białego pekinu. Białe pióra drżą na białym kapeluszu. Nie bardzo mi się podoba ta suknia, zbyt strojna, zbyt kościelno-ślubna. W głębi duszy wolę swoją, z woalu barwy kości słoniowej, marszczoną wokół okrągłego karczka, nad falbaną u spódnicy i przy rękawach.

– Idziesz? – pyta Marta krótko.

– Dokąd?

– Och, zawsze ta mina, jakbyś spadła wprost z księżyca! Do parku, jest piąta.

– Kiedy ja...

Przerywa mi gestem.

– Proszę cię! Już to słyszałam. Bierz kapelusz i idziemy.

Kiedy indziej byłabym posłuchała, na wpół nieświadomie. Lecz dzisiejszy rozhuśtany dzień odmienił mnie.

– Nie, Marto, wierz mi, boli mnie głowa.

– Wiem – wzrusza ramionami. – Powietrze doskonale ci zrobi. Chodź!

Łagodnie obstaję przy swoim. Marta zagryza wargi i marszczy rude brwi przyciemnione ołówkiem.

– Proszę cię. Jesteś mi dziś potrzebna!

– Potrzebna?

– Tak, potrzebna. Nie chcę zostać sama... z Maugisem.

– Z Maugisem? Żartujesz chyba. Będzie Klaudyna, Renaud i Kalliope.

Marta wierci się, blednie z lekka, ręce jej drżą.

– Błagam cię, Annie... nie doprowadzaj mnie do ostateczności.

Zaskoczona, nieufna, nie wstaję. Marta nie patrzy na mnie i mówi ze wzrokiem utkwionym w okno:

– Jesteś... jesteś mi bardzo potrzebna, bo... Leon jest zazdrosny.

Kłamie. Czuję, że kłamie. Przejrzała moje myśli i obraca wreszcie ku mnie swe płomienne oczy.

– To bzdura, i owszem, masz rację. Chcę pomówić z Maugisem bez świadków; jesteś mi potrzebna po to, żeby inni myśleli, że dotrzymujesz nam towarzystwa na przechadzce w odległości trzydziestu kroków, jak angielska guwernantka. Weźmiesz książkę, robótkę, co zechcesz. Rozumiesz teraz? I co? Oddasz mi tę przysługę?

Zarumieniłam się za nią. Z Maugisem! Liczyła na mnie, że... och, nie!

Na mój gest tupie wściekle nogą.

– Ty głuptasie! Cóż ty myślisz, że ja z nim pójdę w krzaki? Zrozumże, wszystko się wali, znikąd pieniędzy, ja muszę wydębić od Maugisa nie jeden artykuł o tej powieści Leona, która wyjdzie w październiku, ale dwa, trzy artykuły do pism zagranicznych, które otworzą przed nami Londyn i Wiedeń! Ten pijus jest sprytniejszy od małpy, ale ja postawię na swoim albo... albo... – Jąka się z pasji, wygraża pięścią, rozjuszona wygląda jak trykociarka przebrana za ci-devant, później opanowuje się z wysiłkiem i mówi spokojniej: – Oto jak się przedstawia sytuacja. Pójdziesz do parku? W Paryżu nie byłabym zmuszona do próśb. W Paryżu kobieta z głową na karku sama da sobie radę. Ale tutaj, w tym falansterze, gdzie sąsiad w hotelu liczy ci brudne koszule i dzbanki ciepłej wody rano...

– Powiedz mi, Marto... więc to z miłości dla Leona?

– Co... z miłości dla Leona?

– Z miłości dla Leona poświęcasz się, jesteś miła dla tego indywidum... to dla sławy twego męża, tak?

Marta śmieje się sucho i pudruje rozognione policzki.

– Może być i tak. Wieniec laurowy zdobi głowę równie dobrze... jak i co innego. Nie szukaj kapelusza, leży na łóżku.

Jak daleko zaprowadzi mnie ich towarzystwo? Do żadnej z nich nie chciałabym być podobna! Marta – gotowa na wszystko, Kalliope – cyniczna jak kobieta z haremu, Klaudyna – pozbawiona wstydu jak zwierzę podległe tylko instynktom, zarówno złym, jak i dobrym. Skoro potrafię osądzić je trzeźwo, ustrzeż mnie, Boże, bym miała stać się do nich podobna!

Tak, poszłam z Martą do parku, a później towarzyszyłam jej na przechadzce; Maugis szedł między nami. W ustronnej alei Marta powiedziała do mnie po prostu: „Annie, rozwiązała ci się wstążka u bucika”. A ja posłusznie udałam, że poprawiam jedwabne sznurowadło, które trzymało się doskonale, i potem już ich nie doganiałam. Szłam za nimi ze spuszczonymi oczami, nie śmiejąc spojrzeć na ich plecy, i słyszałam tylko spieszny szmer ich głosów.

Kiedy Marta, triumfująca i poruszona, przyszła zluzować mnie z mej haniebnej warty, odetchnęłam głęboko. Przymilnie wzięła mnie pod rękę.

– Zrobione. Dziękuję ci, malutka. Pomogłaś mi załatwić wiele spraw. Ale pomyśl tylko, jakie to było trudne! Gdybym umówiła się z Maugisem koło muszli, w mleczarni lub w kawiarni, nie upłynęłoby pięć minut, a już mielibyśmy na karku jakiegoś lub, co gorsza, jakąś marudę. A przyjąć Maugisa w pokoju to mogło być ryzykowne...

– Więc obiecał ci je?

– Co takiego?

– Te artykuły w pismach zagranicznych?

– Ach, tak... I to, i wszystko, co tylko zechcę.

Milknie na chwilę, potrząsa szerokimi rękawami, by ochłodzić się trochę, i szepcze jakby do siebie:

– Bogaty jest, łajdak!

Spoglądam na nią, zaskoczona.

– Bogaty? Cóż to cię może obchodzić, Marto?

– Chciałam przez to powiedzieć – wyjaśnia szybko – że mu zazdroszczę, że może pisać dla własnej przyjemności, a nie musi harować jak ten biedny Leon, który tam bez skutku przypuszcza szturm do Kalliope. To cypryjskie miasto otwarte zadziwiająco umie się bronić.

– Może też i oblegający nie posiada zbyt skutecznej broni – ryzykuję nieśmiało.

Marta zatrzymuje się raptownie pośrodku alei.

– Świat się kończy! Annie pozwala sobie na nieprzyzwoite żarciki! Nie wiedziałam, moja kochana, że masz o Leonie tak dokładne informacje!

Ożywiona, powróciła do grupki przyjaciół, lecz ja znów wymówiłam się migreną i poszłam do siebie; mój czarny Toby leży mi u stóp, a ja jestem pełna niepokoju, niezadowolona ze wszystkiego, upokorzona niesmaczną usługą, jaką oddałam Marcie.

Ach, iluż rzeczy Alain nawet nie podejrzewa! Uśmiecham się zjadliwie na myśl, jak mało wie o mnie i o swojej siostrzyczce. Zaczynam mieć już dosyć Arriège, gdzie na moje życie padło tak smutne światło, gdzie skupisko ludzkie, mniejsze tu i bardziej ścieśnione, napiera na mnie zewsząd, dotkliwsza karykatura... Przestał mnie bawić widok tego mrowiska. Rano, w mleczarni, zbyt tłumny pokaz tynkowanej brzydoty u kobiet, zwierzęcej pożądliwości mężczyzn – lub też zmęczenia, gdyż pojawiają się także i ponure twarze tych, co grali w bakarata, ściągnięte i zielone, o oczach nabiegłych krwią. Pojawiają się postaci stężałe od całonocnego siedzenia bez ruchu i nie tylko artretyzm usztywnia tu tyle „zawiasów”, jak mówi Marta.

Nie mam już ochoty odwiedzać więcej płukalni gardła ani asystować przy natryskach Marty, ani plotkować w hallu, ani zabawiać się na Weselu Janusi z postrzeloną Klaudyną, zakochaną w Debussym, która wpadła na sadystyczny pomysł chodzenia na najbardziej omszałe opery komiczne i oklaskiwania ich frenetycznie. Nie mogę już dłużej znieść tego, że zawsze o tej samej porze następują te same rozrywki, te same zabiegi, gromadzą się te same twarze. Uciekam wzrokiem przez okno ku wyrwie w zachodniej stronie doliny, ku wyłomowi w zaciśniętym wokół nas ciemnym pierścieniu, ku świetlistej szczelinie, w której połyskują dalekie góry osypane perłowym piaskiem, wymalowane na niebie o błękicie tak nikłym i czystym jak błękit moich oczu... Tamtędy prowadzi teraz droga mej ucieczki... Tam jest (czy też tylko wydaje mi się, niestety!) życie, które mogłoby być moim życiem, innym od życia tej lalki o popsutym mechanizmie, zwanej Annie.

Co ja mam z tobą zrobić, mój biedny, czarny Toby? Jedziemy do Bayreuth! Impetyczna decyzja Marty oszczędziła mi jakichkolwiek dyskusji. Cóż, wezmę cię ze sobą, tak jeszcze będzie najprościej i najuczciwiej. Obiecałam ci, że zostaniesz ze mną, i potrzebna mi jest twoja obecność pełna niemego uwielbienia, twój cień krótki i kwadratowy obok mego długiego cienia. Kochasz mnie dostatecznie, by uszanować mój sen, mój smutek, moje milczenie, i lubię cię jak potworka, który mnie strzeże. Odżywa we mnie dawna młodzieńcza wesołość, gdy widzę, jak eskortujesz mnie, pełen powagi, z pyskiem rozciągniętym dużym zielonym jabłkiem, które obnosisz jak skarb przez cały dzień, lub jak upartą łapą skrobiesz dywan, bo chciałbyś wydrapać to, co tam narysowane. Gdyż – sam prosty duchem – żyjesz pośród tajemnic. Mamią cię kolorowe desenie kwietne na fotelach, oszukują lustra,w których czyha na ciebie fantom czarnego buldożka, podobnego do ciebie jak brat, zasadzką są bujające krzesła umykające łapkom... Nie upierasz się, by
przeniknąć niepoznawalne. Wzdychasz lub gniewasz się, albo też uśmiechasz się z zakłopotaniem i wracasz do swego zielonego ogryzka.

Ja też jeszcze niecałe dwa miesiące temu powiadałam: „Tak musi być. Mój pan wie, czego trzeba”. Dziś gryzę się i uciekam przed sobą. Uciekam przed sobą! Zrozum to, jak należy, piesku pełen wiary, którą ja utraciłam. Lepiej, po stokroć lepiej, gdy ględzę w tym zeszyciku lub słucham Kalliope i Klaudyny, niż gdy pozostaję zbyt długo na niebezpiecznym sam na sam ze sobą...

Wyjazd do Bayreuth jest teraz jedynym tematem naszych rozmów. Kalliope trajkocze o tym od rana do wieczora i rozpacza, że wyjeżdżamy, co chwila wtrącając przy tym swoje „Bosze wszechmognący!” i „poulaki mou”.

Klaudyna przyjmuje cały ten szum z uprzejmą obojętnością. Ma swego Renauda, więc co ją obchodzi reszta? Leon, rozgoryczony od czasu porażki, której nie może darować Kalliope, za dużo mówi o swojej powieści, o Bayreuth, które zamierza w niej opisać, „Bayreuth widziane pod specjalnym kątem”.

– To temat zupełnie nowy – oświadcza z powagą Maugis, który od dziesięciu lat pisuje dla trzech pism codziennych korespondencje z Bayreuth.

– Nowy, jeśli umie się go odmłodzić – przytakuje Leon uczenie. – Bayreuth widziane oczyma kobiety zakochanej, widziane w nadmiernym uczuleniu zmysłów, jakie daje namiętność zaspokojona – i występna! – Kpijcie sobie, kpijcie... z tego może być doskonała rzecz i ze dwadzieścia wydań!

– Co najmniej – wyrzuca z siebie Maugis razem z kłębem dymu. – Ja bo przyznaję zawsze rację mężom pięknych pań.

Piękna pani drzemie wyciągnięta w bujającym fotelu. Marta nie sypia nigdy inaczej, tylko jak kot.

Smażymy się w parku; godzina druga, przewlekła godzina skwaru; mrożona kawa rozpuszcza się w filiżankach, Kalliope zamiera powoli, kwiląc jak gołąb. Podana do tyłu w słomianym fotelu, rozkoszuję się prażącym słońcem, nawet powieki mam nieruchome... Na pensji koleżanki nazywały mnie jaszczurką... Leon zerka co trochę na zegarek, by nie przeciągnąć za długo rekreacji. Zewłok Toby’ego, który wydaje się pusty wewnątrz, leży na drobniutkim piasku.

– Zabierasz ze sobą tego psa? – wzdycha Marta słabo.

– Oczywiście, to taki porządny chłopiec!

– Nie bardzo lubię porządnych chłopców, nawet w podróży.

– To wsiądziesz do innego przedziału.

Powiedziawszy to, sama się zadziwiłam w cichości ducha. Jeszcze miesiąc temu byłabym odpowiedziała: „To wsiądę do innego przedziału”.

Marta nie odpowiada nic, zdaje się spać. Po chwili otwiera jednak swoje czujne oczy.

– Czy nie uważacie, moi państwo, że Annie się zmieniła?

– Hm... – pomrukuje Maugis.

– Tak pani myśli? – rzuca Kalliope pojednawczo.

– Może... – waha się Leon.

– Stwierdzam z przyjemnością, że wszyscy są mojego zdania – szydzi Marta. – Nie zaskoczę więc państwa stwierdzeniem, że Annie chodzi szybciej, nie kuli tak ramion, mniej spogląda w ziemię i mówi w sposób niemal naturalny. To dopiero Alain zastanie zmiany!

Zażenowana, wstaję.

– To twoja ruchliwość, Marto, tak mnie galwanizuje. Alain mniej tym będzie zdziwiony, niż myślisz. Zawsze mnie zapewniał, że będziesz mieć na mnie doskonały wpływ. Przepraszam państwa, ale mam parę listów do napisania.

– Pójdę z panią – mówi Kalliope.

I idzie za mną rzeczywiście, choć wcale jej do tego nie zachęcałam. Wsuwa swoje pulchne ramię pod moją szczupłą rękę.

– Annie, mam do pani wielką prośbę.

Miły Boże, cóż za czarująca buzia! Spomiędzy rzęs jak ostrza szpad błyszczą lazurowe oczy, nieruchome, błagalne, a napięty łuk ust rozchyla się, jakby gotowe były do wszelkich zwierzeń... Po Kalliope wszystkiego się można spodziewać.

– Jaką, moja droga, wie pani dobrze, że jeżeli tylko będę mogła...

Jesteśmy u mnie w pokoju. Ujmuje mnie za ręce, przesadą mimiki przypomina aktorki włoskie.

– Och tak, prawda? Pani jest taka czysta dusza! To mnie zdecydowało. I am... zgubiona, jak pani mi odmówi! Ale pani mi nie odbierze swoje zainteresowanie...

Zwija małą koronkową chusteczkę i ociera rzęsy. Są suche. Czuję się nieswojo.

Bardzo skupiona teraz, przebiera palcami w stu dziwacznych fetyszach pobrzękujących na łańcuszku (Klaudyna mówi, że idąc, Kalliope hałasuje jak piesek) i spogląda w dywan. Mam wrażenie, że szepcze coś do siebie...

– To modlitwa do księżyca – wyjaśnia. – Annie, niech mnie pani ratuje. Muszę napisać list.

– List?

– Tak. List... epigrafion. List, który pani mi podyktuje.

– Ale do kogo ten list?

– Do... do... przyjaciela serca.

– Och!

Kalliope wyciąga rękę tragicznym gestem.

– Ja przysięgam, na głowę moich rodziców, które nie żyją, że to jest przyjaciel serca tylko!

Nie odpowiadam od razu. Chciałabym wiedzieć...

– Ale, moja droga, na co ja jestem tu pani potrzebna?

– Niech pani zrozumie! Przyjaciel serca, ja go kocham, o tak, ja kocham, na słowo! Annie! Ale... ale ja go nie znam dużo.

– Hm?

– Tak! On chce ze mną ożenić. Pisze listy takie namiętalne, a ja answer... odpowiadam bardzo mało... bo ja nie umiem bardzo pisać.

– Co pani znów opowiada?

– Prawdę, na słowo! Ja mówię... dwa, three, cztery, five języki, dosyć, żeby podróżować. Ale ja nie piszę. Francuski najbardziej, taki skomplikowany, taki... nie wiem, jak powiedzieć... Mój przyjaciel myśli, że jestem... wykształcona, jedyna, kobieta uniwersalna, i ja bym chciała wyglądać, jak on myśli! Bo jak nie, to... jak wy mówicie we Francji?... wszystko na marne nic.

Męczy się, rumieni, miętosi chusteczkę i posyła mi wszystek swój fluid. Zastanawiam się, bardzo chłodno:

– Niech mi pani powie, moja droga, kogo miała pani przedtem do pomocy? Bo, ostatecznie, nie do mnie pierwszej...

Wzrusza ramionami z irytacją.

– Jeden taki malutki z moich stron, on dobrze pisał. On się... kochał we mnie. I ja przepisywałam jego listy... Ale w innym rodzaju, rozumie pani.

Zamiast oburzyć się na tę niewzruszoną przewrotność, wybucham szalonym śmiechem. To jest silniejsze ode mnie, nie mogę brać Kalliope poważnie, nawet w złym. Otwieram teczkę do pisania listów.

– Niech pani siada, o tutaj, spróbujemy. Chociaż... nawet się pani nie domyśla, jakie to dla mnie dziwne pisać list miłosny. No, słucham. Co mam powiedzieć?

– Wszystko! – wykrzykuje Kalliope w pełnym wdzięczności uniesieniu. – Że ja go kocham!... Że jest daleko!... Że moje życie jest bez zapachu i że ja utrącam kolory... No, to wszystko, co się zawsze mówi.

...Że go kocham... że jest daleko... Poruszałam już kiedyś ten temat, ale z tak mizernym skutkiem... Wsparta na łokciach obok Kalliope, z oczami utkwionymi w migocącej pierścionkami rączce, dyktuję jak we śnie...

– Kochany...

– Za zimno – przerywa Kalliope. – Napiszę: „Moje serce na morzu!”.

– Jak pani woli... „Moje serce na morzu...” Nie, nie mogę tak, Kalliope. Niech mi pani da pióro, ja napiszę, a pani potem przepisze, zmieni sobie.

I piszę, w podnieceniu:

„Moje serce na morzu, zostawiłeś mnie jak pusty dom, w którym pali się jeszcze zapomniane światło. Będzie się palić do końca i przechodnie pomyślą, że dom jest zamieszkany, lecz płomyk zacznie niedługo maleć i zgaśnie... chyba że jakaś inna dłoń przywróci mu blask i siłę...”

– Nie tak, nie! – przerywa Kalliope, pochylona nade mną. – Niedobrze: „inna dłoń!...”. Niech pani napisze: „ta sama dłoń”.

Ale ja już nie piszę. Z głową na stole, twarz ukrywszy w zgięciu ręki, płaczę, zagniewana, że nie mogłam powstrzymać łez... Zabawa źle się skończyła. Poczciwa mała Kalliope pojmuje nagle – choć nie całkiem tak, jak należy – i otacza mnie ramionami, swoją wonią, żalem, okrzykami skruchy.

– Kochanie! Psychi mou! Jak ja jestem niedobra! Zapomniałam, że pani jest sama! Niech pani to da, już skończone. Już nie chcę. I zresztą, to wystarczy. Początek, a potem już można to i tamto dodać i zmienić; napiszę palazzo zamiast dom, a reszta poszukam we francuskich romansach...

– Przepraszam panią, moja miła. Zbiera się na burzę i nerwy mam zupełnie roztrzęsione.

– Nerwy! Ach, gdyby to chodziło tylko o nerwy! – powiada sentencjonalnie Kalliope, ze wzrokiem utkwionym w sufit. – Ale...

Jej gest cyniczny i prosty stanowi tak szczególne uzupełnienie tego, co powiedziała, że uśmiecham się mimo woli. Kalliope śmieje się.

– Prawda? Addio, many thanks, i proszę się nie gniewać. Biorę początek listu. Niech pani zostanie z odwagą.

Już jest na korytarzu, lecz wraca jeszcze i wsuwa przez drzwi swą główkę złośliwej boginki:

– I nawet przepiszę dwa razy, bo ja mam dwa przyjaciele.

„Ponieważ zawierają sól i siarkę, wody Arriège wskazane są przy chronicznych schorzeniach skóry...”

Klaudyna odczytuje na głos mały panegiryk w zachwycającej okładce, jaki ofiarowuje gościom zakład kąpielowy. Po raz ostatni słuchamy dziś smutnej orkiestry, która cały czas gra fortissimo, z posępną zajadłością i bez niuansów. Między Dragonami Villarsa a Marszem Armandy de Polignac Klaudyna, wbrew naszej woli i nie bez komentarzy, wtajemnicza nas w cudowne właściwości źródeł siarkowych. Jej dykcja jest nienaganna, ton pełen uczonej powagi, spokój niewzruszony.

Biała kotka, na smyczy, śpi obok na słomianym krześle, „takim za dwa su, jak dla człowieka” – zażądała Klaudyna – „i nie żelaznym, bo Fanszetce pupka łatwo ziębnie!”.

– Zabawimy się w coś! – wykrzykuje w nagłym natchnieniu.

– Troszkę się boję tej zabawy – odzywa się jej mąż o czułych oczach.

Pali wonne egipskie papierosy, najczęściej milczący, nieobecny, jakby całe swe życie złożył w tej, którą nazywa „najmilszą córeczką”...

– Bardzo ładna zabawa! Patrząc na was, będę zgadywać, na co się tu leczycie, a jak się pomylę, dam fant.

– Niech pani da od razu mnie – woła Marta. – Jestem zdrowa jak rydz.

– Ja też – mruczy Maugis purpurowy na twarzy, z panamą naciągniętą na nos.

– Ja też – mówi cicho Renaud.

– A ja! – wzdycha Leon, blady i zmęczony.

Klaudyna, prześliczna w białym kapturku z wiązadełkami z białego tiulu, grozi nam wąskim palcem.

– Figa z makiem! Zaraz się okaże, czy wszyscy przyjechaliście tutaj tylko dla przyjemności... jak ja.

Bierze swoją książeczkę i rozdziela diagnozy jak bukiety:

– Dla pani, Marto, „trądzik i egzema”! Dla ciebie, Renaud... poczekaj... o, mam! „furunkuły”. Ładnie, prawda? Jakby nazwa kwiatu. U Annie podejrzewam „różę nawracającą”, a u Leona „anemię skrofuliczną”...

– Dziękuję, nie mogłaś już nic gorszego? – przerywa Renaud, widząc, że mój szwagier uśmiecha się kwaśno.

– ...a u Maugisa... u Maugisa... masz ci los, nic już nie znajduję... ale nie! Jest! U Maugisa, mówię... „opryszczki nawrotowe narządów płciowych”.

Ogólny wybuch śmiechu! Marta pokazuje wszystkie zęby i parska bezczelnie w stronę wściekłego Maugisa, który podciąga kapelusz i odgraża się nieprzyzwoitej młodej osobie. Renaud bez przekonania usiłuje nas uciszyć, gdyż wypłoszyliśmy jakieś czcigodne towarzystwo, które uciekło, zgorszone, z hałasem wywracając krzesła.

– Nie zwracajcie na nich uwagi – rzuca Klaudyna. – Ci, co uciekli (znów bierze broszurkę), to zazdrośnicy, marne choróbki bez znaczenia... „chroniczne zapalenie macicy”, nędzne „nieżyty uszu” albo paskudne „leucorrhoea”, złamanego grosza niewarte!

– A pani sama, wstrętna mała osobo – wybucha Maugis – co pani tu robi, poza tym, że uprzykrza pani życie spokojnym ludziom?

– Ćśś... – Klaudyna pochyla się tajemniczo, i z namaszczeniem: – Proszę nikomu nie mówić, przyjechałam tu leczyć Fanszetkę, która cierpi na to samo, co pan.

d4i7yg0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4i7yg0

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj