Brzytwa sunęła gładko po starannie namydlonym gardle Kłamcy. Ruchy Luigiego były pewne i szybkie, co budziło podziw tym większy, że całej operacji dokonywał z pistoletem wielkości armaty dociśniętym do krocza. Loki nazywał to zasadą ograniczonego zaufania.
Zgodnie z oczekiwaniami Kłamcy, demon-fryzjer rzeczywiście niewiele wiedział. Na szczęście jednak nie starał się tego maskować i prosto z mostu wyznał, że jedyne, co ma, to kilka plotek, jakimi uraczyli go stali bywalcy. Nic wielkiego i ani jednej rzeczy, o której Loki nie słyszałby już wcześniej.
– Więc mówisz, że jak nazywałeś się w swoich, powiedzmy, lepszych czasach? – zapytał Kłamca, zmieniając w końcu temat.
– Astaroth – odparł Luigi, wycierając brzytwę w wiszący mu na ramieniu ręcznik. – Jestem... byłem filistyńskim demonem pożądania. Wiesz, Samson i Dalila, te sprawy.
– Sprawę znam, ale o tobie nigdy nie słyszałem – przyznał się Loki. – Jakieś inne osiągnięcia?
– Niestety. – Fryzjer pokręcił głową.
Rozległ się dźwięk dzwonka umieszczonego nad drzwiami i po chwili do salonu weszło dwóch postawnych mężczyzn. Wyglądali na stoczniowców. Obaj dobrze zbudowani, mieli na sobie brudne flanelowe koszule, dżinsy i ciężkie skórzane buty. Na twarzach ślady smaru, a włosy przylepione do czoła, jakby dopiero przed chwilą zdjęli z głów kaski.
Kłamca poprawił się w fotelu, tak aby ukryć pistolet pod ręcznikiem, którym owinął go Luigi, po czym przez lustro posłał Jeffersonowi pytające spojrzenie. Anioł pokręcił głową. Nie znał tych ludzi.
Loki przyjrzał się uważnie pierwszemu z nich. W jego twarzy było coś dziwnego, zdawała się... za luźna. Do tego mężczyzna przez cały czas mrużył oczy. Niezwykle zaczerwienione oczy.
I nagle Kłamca już wiedział. W jednej chwili był pewien, że brunatne smugi na twarzach stoczniowców to nie smar, a gładko ulizane włosy nie miały nic wspólnego z kaskami.
Raz – zaczął w myślach – dwa...
Na trzy uniósł nogi i z całej siły odepchnął się od blatu, usiłując jednocześnie tak balansować ciałem, by siedzieć przodem do obu mężczyzn. Lewą ręką sięgnął do kabury pod pachą, prawą natomiast, już uzbrojoną, skierował na wysokość kolana stojącego bliżej stoczniowca. Padł strzał, a zaraz potem następny.
Noga mężczyzny wygięła się pod nienaturalnym kątem, a on sam, pozbawiony punktu oparcia, poleciał na bok.
Twarz drugiego w jednej chwili przybrała przerażający, nieludzki wyraz. A potem stoczniowiec skoczył.
Loki błyskawicznie zgiął nogi i wyprostował, uderzając piętami w jego mostek. Przeciwnik pofrunął do tyłu, uderzył plecami o framugę drzwi i bezwładnie osunął się na ziemię.
Kłamca spokojnie wstał z fotela i z czułością wytarł ręcznikiem świeżo ogoloną twarz z resztek mydła.
– Masz tu jakieś zaplecze? – zapytał Luigiego.
Przerażony fryzjer pokiwał głową, wskazując na wąski korytarzyk prowadzący w głąb budynku. – Więc idź i poszukaj sznurka. Jefferson, przydaj się na coś, weź tego nieprzytomnego, a ja zajmę się jego kolegą. Przyjdzie nam troszeczkę ze sobą pogadać.
– Skąd wiedziałeś, że to demony? – zapytał zielonowłosy anioł, patrząc w zdumieniu na związanych na zapleczu mężczyzn. – Znaczy skąd wiedziałeś tak szybko? Całkiem nieźle się zamaskowali.
Loki rozgryzł trzymaną w ustach wykałaczkę, wyplułją i włożył następną.
– Ten pierwszy – wskazał głową – źle dobrał sobie pacjenta. Ładna skóra, ale nie ten rozmiar. A potem to już poszło. Czerwone oczy, krew na twarzach, włosy zaczesane tak, by ukryć miejsce, gdzie nacięli skórę. Z tego, co zauważyłem, piekielne demony zawsze zaczynają od głowy.
Jefferson pokręcił głową.
– Od głowy to zawsze zaczynają tylko demony od Belzebuba. Ci od Azazela wchodzą przez kręgosłup, a Asmodeuszowscy...
– To są demony Belzebuba? – przerwał mu Kłamca.
– Teraz już nie – odparł anioł. – Odkąd go pokonałeś, działają jako wolni strzelcy, ale...
Ręka Lokiego poruszyła się błyskawicznie i huknął strzał. Jefferson zerknął w stronę więźniów. Z głowy jednego z nich zostały tylko strzępy. Wyglądała jak dojrzały melon trafiony kamieniem.
– Jak pewnie wiesz, mam z nimi dawne porachunki – stwierdził Kłamca, chowając pistolet. – Poza tym jeden spokojnie nam wystarczy, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, podszedł do drugiego z więźniów i chwycił go za brodę.
– A teraz, złotko, bardzo cię proszę, za żadne skarby nie mów nam, dla kogo pracujesz. Uznaj, że w ogóle nas to nie obchodzi, a torturujemy cię dla czystej satysfakcji. Spraw mi tę przyjemność, śmieciu.
Do pomieszczenia wpadł Luigi, ale widząc, co się stało, pobladł i pospiesznie się wycofał. Jefferson wyglądał, jakby najchętniej zrobił to samo. Mimo to trwał dzielnie na posterunku. Czuł, że jeśli mają się czegokolwiek dowiedzieć, powinien jak najszybciej znaleźć swoją rolę w tym bałaganie.
– Przecież go nie zabijemy – powiedział, łapiąc Kłamcę za ramię. – Nic złego nie zrobił. Nie jego wina, że urodził się demonem.
Loki posłał aniołowi gniewne spojrzenie.
– Znasz przecież historię mojego spotkania z demonami Belzebuba. Gdy się ostatnio widzieliśmy, on i jego kumple omal mnie nie zatłukli.
– Wykonywali tylko rozkazy, Loki – Jefferson nie dawał za wygraną. – Powinieneś wiedzieć, co to znaczy. Wtedy był żołnierzem. Ale teraz nie jest i na dodatek może nam pomóc. Na Trony i Zwierzchności, bądźże profesjonalistą!
Oczy Lokiego zwęziły się do rozmiaru maleńkich szparek.
– Coś ty powiedział? – wycedził. – Że niby kim mam być?
Odskoczył o krok, dobywając obu pistoletów. Przyłożył lufy do głowy więźnia.
– Ja ci pokażę profesjonalizm! – krzyknął. – Mam w imię Niebios likwidować demony?! Więc proszę, kurwa, bardzo!
– Bocor&Wanga! – wrzasnął na całe gardło przerażony demon. – Pracuję dla Bocor&Wan...
Wystrzał z obu luf sprawił, że urwał w pół zdania.
Loki popatrzył zdumiony najpierw na pistolety, potem na Jeffersona.
– Skurcz w palcach – powiedział z niewinnym uśmiechem. – Daję słowo, te cholerne paluchy same się zgięły.