Są na tym i tamtym świecie sprawy, których nie da się załatwić z aureolą nad głową Ile waży Twoja dusza? To nie jest maska – wrzeszczała świadomość Vincenta. Za wszelką cenę starała się zapanować nad nogami, ale te miały już nowego pana i nie słuchały rozwrzeszczanego kawałka mózgu. Stopień po stopniu powoli niosły ciało na podest. – To nie jest maska, on naprawdę ma głowę szakala! Siedząca na tronie postać nadal wyciągała do księcia rękę. Dopiero teraz chłopiec mógł dostrzec, że ten półczłowiek trzymał w niej maleńkie piórko. Waga w jego drugiej dłoni zakołysała się delikatnie jakby zniecierpliwiona. – Chodź – warknął szakalogłowy. – Pokaż mi, ile waży twoja dusza. Nogi Vincenta zmusiły go do wejścia na dwa kolejne stopnie i wykonania kilku kroków po otaczającym tron piasku. Prawa ręka księcia uniosła się, a lewa pomknęła ku piersi. Ku sercu.
Nie!!! – wrzasnęła swym niemym krzykiem dusza księcia Edwarda. Wpadła do sali balowej właśnie w momencie, gdy ręka Vincenta wniknęła w klatkę piersiową.
Nie wbiła się, nie było ani śladu krwi, ani trzasku pękających kości, a mimo to Edward miał pewność, że się spóźnił. Bo żywi nie wkładają sobie dłoni do piersi i nie wyciągają z nich bijącego wciąż serca. A jeśli nawet, to nie idą z nim później przed siebie, by położyć je na wadze kogoś o głowie szakala.
Żywi ludzie nie słyszą też krzyków dusz, a Vincent odwrócił wzrok i spojrzał wprost na niego. Nawet uśmiechnął się nieśmiało.
Edward spuścił swą niematerialną głowę, nie chcąc patrzeć w smutne oczy księcia Monako. Mimowolnie zerknął na zakładników i ich oprawców.
Wszyscy stali jak zaczarowani rozgrywającą się na podwyższeniu sceną. Niańki znów zasłaniały dzieciom usta, trzymały je jednak zgodnie z poleceniem tak, by brzdące mogły wszystko widzieć. Terroryści znów stali pod ścianami, ale tym razem na baczność z bronią na ramieniu. Na ich twarzach malowała się duma i strach. Bojaźń boża. Cnota wierzących naprawdę. Naraz rozległ się cichutki brzdęk. Edward ponownie zerknął w stronę podwyższenia. Szalka wagi, na której spoczęło serce chłopca, przeważyła drugą, pustą. Szakalogłowy wstał.
– Niech osądzona będzie dusza twoja – warknął w jednym z umarłych języków, który jednak wszystkim na sali wydał się znajomy i zrozumiały. – Niech ukaże mi wszystkie swe brudy i objawi ciężar swych grzechów.
Bo ja jestem Anubis, pan i sędzia śmierci, a teraz także i życia. Po wieki wieków, aż przeminie ostatni z rodu ludzkiego.
Jego głowa poruszyła się zupełnie jak u aktora, który chce ocenić wrażenie, jakie wywarł na publice. Miał powody do radości. Wszyscy, nawet jego słudzy, wpatrywali się w niego z lękiem. Triumfującym gestem powoli podniósł do góry piórko i upuścił je na drugą szalkę. Puch, wirując w powietrzu, powoli opadał na właściwe miejsce, po czym ku ogromnemu zaskoczeniu Anubisa... przeważył szalę.
– Niewinny? – ryknął szakalogłowy, spoglądając z nienawiścią na Vincenta. Miał zamiar rozszarpać go pokazowo, unieść w powietrze siłą woli i zrzucić spod samego sufi tu wprost na kolce, które nagle wyrosły z podłogi. Mógłby to zrobić, gdyby waga nie drgnęła, mógłby, nawet gdyby szalki wyrównały się, ale teraz...
Zdjął tętniące serce z wagi i wepchnął je w pierś księcia z taką siłą, że chłopiec spadł z podestu. Znieruchomiał. Dusza Edwarda błyskawicznie rzuciła się ku niemu.
Wtedy w drzwiach sali stanęło dwóch mężczyzn. Od niższego z nich, siwego, biła aura podobna do tych, które Edward wyczuwał w niańkach, niemowlakach i strażnikach. Tyle że blask mężczyzny był ostrzejszy. Zupełnie jakby... określony.
Nagle duch księcia Anglii poczuł, że coś go ciągnie niczym odkurzacz wsysający pajęczynę bezczelnie rozciągniętą pod sufitem. Tym czymś było leżące na podłodze jego własne ciało.
Pierwszym, co Stevenson zauważył po wejściu do sali, było ciało chłopca leżące przy przeciwnej ścianie.
Pierwszym, co pomyślał: To nie może być on. Gdyby ktoś zapytał go o to, co działo się później, pewnie odpowiedziałby stwierdzeniem w stylu: To naprawdę nie była maska, i obłędnym chichotem. Takim, od którego włoski na karku stają dęba. Bo tak śmieją się tylko szaleńcy, którym wcale nie jest do śmiechu.
Jeden rzut oka na zakładników upewnił go, że wszystko, co jest w tym momencie istotne, ma miejsce na podeście dla orkiestry. Podeście, na którym miotał się człowiek w masce Anubisa. Tyle że głowa szakala wyglądała tak żywo, tak prawdziwie. Drgały na niej mięśnie, z pyska ciekła piana. No i te oczy rzucające gniewne spojrzenia. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Samuel Stevenson uwierzył. Wpatrywał się właśnie w oblicze egipskiego sędziego dusz. Boga, któremu nie wszystko szło zgodnie z planem.
Powietrze wokół wagi zafalowało. Najpierw pojawił się dociskający szalkę z piórkiem palec, a potem...
- – Ty! – warknął Anubis. Pragnął, by owo warknięcie zabrzmiało przerażająco, ale głos mu się załamał i przeszedł w pełen strachu skowyt. – Ale jak?
Stojący naprzeciw niego archanioł Michał zdjął palec z wagi i skrzywił się w uśmiechu. Wokół jego oka rozbłysły płomienie.
– Myślałeś, że powstrzyma mnie głupia kreska na drzwiach? – zadrwił. – Nie te czasy, kundlu. Wiesz, dlaczego ciągle jesteśmy najlepsi? Bo zmieniamy metody.
I zatrudniamy nowych.
Ręką wskazał łysego kapłana. Mężczyzna na moment przybrał postać ubranego w hawajską koszulkę uśmiechniętego blondyna, po czym znów stał się sobą.
– Ty zdrajco! – warknął do niego Anubis. – Wszystko mu powiedziałeś. Później się z tobą policzę. Kapłan rzucił coś w odpowiedzi, ale szakalogłowy już go nie słuchał. Cofnął się o krok i stanął gotów do walki.
Stevenson nic już nie rozumiał. Do tego momentu wszystko zdawało się do siebie pasować, choć układanka była zupełnie irracjonalna. Jak sztuka psychodeliczna z czasów jego młodości. Ten cały kapłan, mus, historia z pierworodnymi, a na koniec sam Anubis. Owszem, to było szaleństwo, ale przynajmniej dobrze zmontowane. Teraz jednak, odkąd obok Anubisa pojawił się ten klaun ze swymi sterczącymi na boki rudymi włosami, ogromnym czerwonym nosem na białej twarzy i hulahoopem zamiast paska, negocjator zaczął się zastanawiać, jakie halucynogeny zjadł razem z musem jabłkowym. Zwłaszcza że szakalogłowy wyglądał, jakby bał się tego pajaca.
– Ty zdrajco! – warknął właśnie do stojącego obok Stevensona kapłana. – Wszystko mu powiedziałeś. Później się z tobą policzę.
Łysy spojrzał zdumiony najpierw na negocjatora, potem na Anubisa.
– Ależ panie, przecież sam chciałeś, bym mu wyjaśnił! – prawie krzyknął.
Ale jego bóg już nie słuchał. Z pełnym lęku wyczekiwaniem patrzył na klauna. Od strony zakładników dobiegło Stevensona kilka pełnych zdziwienia szeptów, a nawet stłumionych chichotów.
I wtedy właśnie klaun wyciągnął zza pleców zrolowaną gazetę...
Archanioł wzruszył ramionami i lekceważąc gardę przeciwnika, wyprowadził krótki prosty dokładnie w nos Anubisa.
Trysnęła krew. Sędzia śmierci cofnął się, opuszczając ręce.
– Śmieją się z ciebie – kpił Michał. Postąpił krok do przodu. – Pewnie czekają, aż zaczniesz aportować. Choć, jak dla mnie, lepiej byś zrobił, gdybyś spróbował na przykład... ja wiem, może zdechł pies... Co ty na to?
– Czego chcesz? – Głos Anubisa skowyczał coraz bardziej.
– Masz szczęście, sukinsynu... – Archanioł przerwał na moment, by zaraz wybuchnąć śmiechem. – To mi się udało. Sukinsyn. Pasuje, nie?
– Powiedz mi, czego chcesz ode mnie – poprosił szakalogłowy.
– Masz szczęście, bo trafi łeś na mój dobry humor, a to nie zdarza się często. – Michał dostrzegł, że egipski bóg zaciska dłoń w pięść. Pokręcił głową. Anubis natychmiast rozluźnił rękę. – Zaraz obdarzę cię niewidzialnością, oczywiście niecałkowitą, bo ja i moje anioły będziemy cię widzieć. Obdarzony tą nową mocą opuścisz hotel i będziesz uciekał tak długo, dopóki nie dostaniesz zadyszki ze zmęczenia.
– Ja nigdy nie czuję zmęczenia. – W egipskim bogu odezwała się resztka dumy.
Archanioł zbył ją kolejnym wzruszeniem ramion.
– Tym lepiej. A swoimi wiernymi się nie przejmuj. Dopilnujemy, by wszyscy przeżyli. Nie chcemy cię przecież zabić, prawda? A teraz popatrz tutaj.
Wysunął ku niemu pierś. Anubis pochylił się ku niej.
– Odskocz gwałtownie – polecił Michał. Szakalogłowy wykonał polecenie.
– A teraz znikaj. I nie oglądaj się za siebie.