ZA RZEKĘ, DO SĄSIEDNIEGO KRAJU Od kilku dni czekaliśmy w Ngomo na samolot. Nasza maszyna [miała](https://turystyka.wp.pl/male-6050031134733441c) przybyć z sąsiedniego kraju i wrócić tam z pasażerami.
Nudziło mnie leżenie na łóżku w hotelowym pokoju, widok był na drucianą siatkę i stół pod oknem. Coraz częściej przenosiłem się na werandę. Stały tam wiklinowe fotele, słomiany dach dawał trochę cienia. Za niską balustradą rozpoczynał się trawnik, przechadzały się po nim dwa ibisy i wbijały długie dzioby w ziemię. Dalej busz.
Krzaki o mięsistych liściach, kilka palm, na ścieżkach pojawiały się kobiety z dziećmi zawiniętymi w koce. Zbliżyło się dwóch Belgów z aluminiowymi walizkami zamykanymi na cyfrowe kombinacje.
Ubrali się na tę podróż w jasne garnitury, które szybko stały się brudne i wymięte. Ze względu na przejawianą przez nich niecierpliwość i wysokie wymagania, nazwaliśmy ich inwestorami. Inny towarzysz podróży, dwumetrowy Sudaf, tak ludzie francuskojęzyczni nazywają Południowoafrykańczyków, chodził w rozpiętej koszuli koloru khaki i shortach. Wyglądało, że miejsce w którym tu utknęliśmy podoba mu się, warunki uznał za znośne, ze służbą hotelową wdawał się w głośne rozmowy. Potem wracając do nas, oznajmiał: "Oni są wszędzie tacy sami".
Po chwili namysłu dodawał: "Ale istnieją też i pewne różnice." Patrzył z politowaniem na spoconych Belgów, ironicznie doradzał im cierpliwość i dostosowanie się do miejscowych warunków. Domyślał się, po co tu przyjechali, ale chciał, żeby mu to sami powiedzieli. Wielokrotnie zadawał im to samo pytanie, namawiał do szczerości, która przecież powinna obowiązywać przyjaciół.
Bawiło go, gdy odpowiadali wykrętami. Sam wracał na jakąś rozpoczętą budowę, widać było, że zna się na kopalnictwie. Po kolorze i gatunku roślin potrafił określić złoża minerałów kryjące się pod powierzchnią ziemi. Nie zdradzał jednak jakich rud poszukuje, kobaltu, diamentów czy złota. Gdyby zapewnił nas, że sadzi kukurydzę lub jest instruktorem w wojsku rebeliantów, przyjęlibyśmy to z równą obojętnością. Raz czy dwa zapytano mnie, co tu robię i czym się trudnię.
Odpowiadałem, że sporządzam mapy dla potrzeb rolnictwa. Zawsze wywoływało to tłumioną wesołość. Nie próbowałem zgłębiać powodów tej niewiary.
Miasto Ngomo leży w strefie tropikalnej, położone jest u podnóża ciemnych wzgórz. Za czasów kolonialnych rezydował tu gubernator, powstało kilka misji i szpital, w czwartki z wielkim hałasem i gwizdami odprawiano pociąg do stolicy. Na wierzchołkach okolicznych gór do dziś spotykają się trzy państwowe granice. Po dokonaniu kilku zygzaków jedna wbija się w rozległe jezioro, inna prostą linią oddala na północ.
Z czasem kamienie graniczne zarosły krzakami. Potworzyły się terytoria należące do różnych armii wyzwoleńczych. Ich zasięg wyznacza pień odrapany z kory, łapka szakala zawieszona w poprzek ścieżki, albo niezauważalne dla obcych cięcia na kamieniach. Przez kilka miesięcy w roku nad Ngomo gromadzą się chmury, białe zwoje dotykają palm.
Mokną wzgórza porośnięte gęstą roślinnością, wilgoć nasyca parowy. Pod baldachimami z liści wielkie małpy siedzą jak filozofowie, ich młode baraszkują w trawie. Wymieniają bezwstydne gesty, ogryzają mięsiste łodygi, zrzucają z gałęzi wyssane skorupy.
Przyzwyczajone do safari fotograficznych teraz bezwiednie wystawiają się na strzał. W ostatnich latach coraz mniej przybywa tu badaczy i uczonych, miejscowi ludzie zasmakowali w "leśnym mięsie". Białe turystki ciągle zapuszczają się w te chaszcze, jakoby po to, aby podobać się gorylom.
Usadowił się przy mnie właściciel hotelu, Libańczyk. Opalona twarz, zdrowa cera. Pokazywał się zawsze w błyszczącej, odprasowanej koszuli, co przy znacznej ilości służby, nie było wielką sztuką. Nakazał podać czarną kawę i ciasteczka. Dobrze się tu żyje, mówił, jedynym problemem są moskity...
Zżerają nas. Ale nie należy o tym głośno prawić, doniesie się, przyjadą charytatywni Szwedzi i rozpylą nad nami trucizny. Tygodniami będziemy oddychać przez zmoczone chusteczki, a ropa strużkami popłynie nam z powiek... Poza tym sprawy toczą się w przyrodzonym porządku. Opowiedział, że poprzedni prezydent był surowym moralistą i utrzymywał kraj w przykładnym posłuchu.
Zakazał kobietom chodzić w spodniach i słuchania zachodniej muzyki. Panny nie mogły prezentować gołych biustów. On sam ubrany w czarny garnitur objeżdżał kraj amerykańską limuzyną. Miał fenomenalną pamięć. Kiedy dopatrzył się jakiegoś uchybienia, zapamiętywał sobie twarz winowajcy. Za drugim razem przywoływał go przed siebie i karał więzieniem lub chłostą.
- A teraz? - zapytałem. ~ Po wygnaniu prezydenta? Co się dzieje teraz?
- Teraz... - Libańczyk uśmiechnął się smutnie. - Też jest dobrze. Może nawet lepiej. Przeżywamy wahnięcie w drugą stronę. Kraj jest rozległy, w stolicy zapomniano o naszej prowincji. Nikomu nie jest potrzebna. Zawalił się most na jedynej drodze łączącej nas ze światem, ostatni pociąg przyjechał tu trzy lata temu i został. Można go obejrzeć na stacji, w wagonach mieszkają uciekinierzy. Przez pewien czas od Rządu przychodziły polecenia i rozkazy, przywożono skrzynkę z wypłatą dla urzędników.
Pewnego dnia po otwarciu skrzynki zamiast pieniędzy znaleziono w niej wióry... Urzędnicy rozeszli się do domów. Zabrali ze sobą stoły, podłogi, framugi... Ktoś przejął urzędowe pieczęcie, do dziś udziela pozwoleń i koncesji...
- Wspomniał pan o uciekinierach? Skąd przychodzą?
- O to nie należy pytać, to ludzi obraża. Zaklinają się, że są tutejsi, pokazują lepiankę, w której się urodzili. Nie chcą, aby ich stąd ruszyć. Miasto obrosło grubą skorupą szałasów, zwłaszcza wzdłuż rzeki i dróg. Z trzciny budują płaskie, wielopokojowe pomieszczenia, z zewnątrz oblepiają je gliną.
Mają dwie metody zdobywania terenu... Jedna cicha, niezauważalnie dla oka, dostawiają kilka ruder, rozwieszają maty, patykami wyznaczają granice... W innych wypadkach posuwają się skokami. W ciągu jednej nocy budują kolonię szałasów, materiały mają już przygotowane...
Tak zdobyli park Królowej Wiktorii. Uprzednio było to schludne, dobrze utrzymane miejsce, klomby róż, cieniste aleje, żwirem wysypane ścieżki...
Pewnego ranka obudziliśmy się, a park pokryty jest szałasami! Buda przy budzie, ustawili je według przemyślanego planu! Na środku parku stoi pomnik Królowej Wictorii. Marmurowy postument oblepili łachami, na głowie monarchini wisi męska bielizna! Jeśli którejś nocy zdobędą lotnisko, zabudują beton swoją rupieciarnią, zostaniemy tu odcięci od świata na zawsze...
Libańczyk wydał kilka poleceń służbie i po chwili wróciliśmy do rozmowy.
- Na szczęście mamy tu jeszcze Mr. Bruno - rzekł. Podniósł porcelanową filiżankę, dotknął pełnymi wargami złoconego brzegu.
- A z czego żyją ci uciekinierzy? - zaciekawiłem się.
- Prowadzą handel wymienny, zaczęli drobną hodowlę... Robią wypady na okoliczne wioski, zdobywają w ten sposób trochę ziarna...
Włoskie siostry zakonne gotują im posiłki. Papież podobno coś przysyła... Wtedy jedzą. Piliśmy kawę w milczeniu, rozważaliśmy sytuację prowincji. Mój rozmówca był człowiekiem wykształconym, szczególnie interesował się historią. Patrzył na świat jak na zdumiewające widowisko, do którego włączają się wciąż nowe ludy.
Zwierzył mi się, że dużo czyta. Zwłaszcza biografie. W Afryce znalazł czas na studiowanie klasyków... Zna dobrze życie Juliusza Cezara i Napoleona. Sprowadził sobie całość dzieł Churchilla. Tutaj zamierza spędzić resztę życia. Odpowiada mu ciepły klimat i przyzwyczaił się do licznej służby. Tymczasem prowadzi hotel, pilnuje, aby bar znośnie funkcjonował i aby uciekinierzy nie zadomowili się w obejściu. Zostaje mu dużo czasu na lektury.
Potem dodał, że jakość usług bardzo zależy od sytuacji politycznej. Za czasów starego prezydenta wdrożono wysokie standardy, po jego obaleniu nastąpiło rozprzężenie... Nikomu nie chciało się zmieniać prześcieradeł, pojawiły się braki w srebrze. Kelnerzy zajęli miejsca normalnie przeznaczone dla gości, rodzina kucharza grzebała łapami w półmiskach...
- Teraz nastąpiła poprawa?
- Staramy się...
Potem wskazał na siedzące przy stolikach dziewczęta.
- Mam też tu mój harem...
Kolorowo ubrane panny piły lemoniadę, głośno zaczepiały hotelowych gości. Bardziej przedsiębiorcze odwoływały na bok upatrzonego przybysza, nastawały, aby na miejscu zbadał ich walory.
- Mam ich osiem... - promieniał gospodarz.
- Dzisiaj dwie nie przyszły. Nie robię sobie złudzeń, co do ich wierności.