Poprzedniego wieczoru mąż powiedział mi, że jestem dobrym człowiekiem. Trudno zdecydować czy to komplement, czy kpina. Dobry brzmi jak naiwny. Niedzisiejszy, niegdysiejszy. Wszystko dlatego, że moja jedyna przyjaciółka, Malwina, zapomniała mnie poinformować, że wróciła do Polski. Wszystko dlatego, że nie robiłam z tego problemu.
– Dobroć nie ma tu nic do rzeczy – próbuję tłumaczyć. – To po prostu przyjaźń. Zrozumienie, pomijanie błahostek.
– Akurat – prycha Zbyszek i zagłębia nos w gazecie.
Dobry. Powtarzam to słowo nad kuchennym zlewem, aż staje się tylko zlepkiem liter. Dobry. To znaczy wyrozumiały, tolerancyjny, rozumiejący. Dobry wybacza, krzywdy zapomni, w biedzie pomoże. Dla siebie niewiele chce. Jak ja?
Dzisiejszy zabiegany dzień pozwolił mi na pierwszą szklankę herbaty dopiero o czternastej. Jolka, mój starszy służbowy dopust boży, koleżanka zza biurka, przechodziła samą siebie. Nie da się ostatnio z babą wytrzymać. Od dawna jej tłumaczę, że chcę wychodzić z pracy wcześniej. Joanna, nasza kierowniczka, nie widzi żadnego problemu, ale Jolce trudno pogodzić się z tym, że ktoś miałby lepiej niż ona. Lepiej? Praca musi być wykonana – wcale nie miałabym lepiej. Musiałabym tylko być jeszcze bardziej zorganizowana. Jolka to biedna kobieta, swoją drogą. Niby ma syna, ale mieszka od dawna sam – z matką kontaktuje się rzadko. Nie udało się jej. Kiedyś, kiedy Michał był mały, zostawiła go na pięć lat i wyjechała do Stanów na przysłowiowe saksy, a potem... potem było już za późno. Płacz i zgrzytanie zębów nie pomogły. Chłopak znalazł się w szpitalu dla nerwowo chorych, wplątał w narkotyki, przydarzyły mu się jakieś drobne kradzieże. Neurotyczna osobowość, kopia mamusi.
Do tego Jolka nie ma żadnego stałego faceta. Pięciu mężów przetrwała – ale z nikim nie związała się na dłużej. Tak z kwiatka na kwiatek, to i do domu spieszyć się nie musi. Czasem to jej nawet zazdroszczę. Może wyjść kiedy chce, i wrócić kiedy chce – albo nie wracać w ogóle. A jeśli zostawi po sobie porządek, to po powrocie zastanie też porządek. A ja zostawiam po sobie porządek każdego wieczoru. Rano nie zdążę jeszcze wyjść do pracy, a już panuje artystyczny nieład. Uważam, żeby nie poślizgnąć się na żadnej ciężarówce, nie potknąć o misia, ewentualnie nie uderzyć o kosmicznego robota. Jeszcze do niedawna udawało mi się utrzymywać zabawki w ryzach, ale teraz z każdym tygodniem mają coraz więcej mocy i coraz większy zasięg. Część z nich opanowała już nawet sufit – albo z niego zwisa, albo jest do niego przyklejona. I kiedy patrzę na ten galimatias, to zazdroszczę Jolce. Ma cicho i spokojnie. Cicho, spokojnie i ma porządek – i nikt na nią nie czeka. Nikt rano nie przygotuje jej herbaty i nie poda panadolu,
kiedy boli ją głowa. A ja najpierw dostanę panadol, w drugą rękę szklankę z herbatą, a od tyłu kuksańca, żebym już wstawała, bo dziecko się nudzi. Do tego mały zaśmieje się perliście i chociażby głowa odpadała mi z bólu, wstanę i pójdę się z nim pobawić. Co tam, niedługo wyrośnie i nie będzie chciał się bawić ze starą matką.
Fajnie, że udało mi się dzisiaj wyjść z pracy w miarę normalnie. Wprawdzie goniłam z robotą przez cały dzień, ale udało mi się skończyć wcześniej niż zwykle. Już o piętnastej dziesięć byłam w drzwiach, a w domu pół godziny później. I mam swoją ciszę i spokój. Wprawdzie nie ma róży bez kolców i bałagan też mam, ale na razie nie będę go sprzątać, co tam. I tak za półtorej godziny pojawi się mój ancymon z babcią i rozwibruje cały dom. Nie mogę się nasłuchać tej ciszy. Nie włączam radia ani telewizora – żeby mi jej nie zakłócały. Chociaż u sąsiada radio gra na cały regulator. Marzy mi się ogródek, nawet malutki. I cichutki. Wyszłabym sobie wtedy na taras, przysiadła na chwilę i popatrzyła na drzewka. Marzenia. Wyjść to ja sobie mogę – na balkon. Na balkonik. Metr na półtora, z tym że przydatność do oglądania drzewek jest mizerna, bo cały jest w sznurkach do wieszania bielizny. Nie mam jak rozwiesić prania w łazience, bo wtedy nie można prysznica wziąć ani nawet rąk umyć. Łazienka jest tak mała, że zamiast
umywalki stoi pralka, a ręce trzeba myć nad wanną. A jakby nad tym jeszcze wisiało pranie...
Najgorzej jest zimą. Ale co tam, mamy, do licha, lipiec! Przed oczami staje mi taras wychodzący na mały ogródek i tej wizji będę się trzymać, a co. Ale szybko się wszystko robi w kuchni, kiedy w domu spokój, nikt nie ciągnie mnie za spódnicę, nikt nie woła ani niczego nie chce. Warzywa na zupę już obrane ipokrojone. Leżą spokojnie w garnku i czekają na śmierć poprzez wygotowanie. Tak, obiad gotowy, tylko wstawić, a ja – ciągle mam jeszcze prawie godzinę, świat jest piękny! Zbyszek powinien być w domu dzisiaj trochę po osiemnastej, może ciut wcześniej. Kiedy więc teściowa wróci z małym z przedszkola, będzie jeszcze jakaś godzina do powrotu męża. Zjemy zupę, a z drugim poczekamy na Zbyszka.
Zza ściany słyszę wiadomości. Sąsiad trochę głuchy, więc nawet i pretensji do niego mieć nie mogę, chociaż przeszkadza... Za to drudzy sąsiedzi – tych z kolei w ogóle nie ma. Kilka lat temu kupili sobie dwa hektary osiemdziesiąt kilometrów od miasta. Cudo, pół działki zadrzewione, las stary, gęsty i piękny. Życie wśród natury, istny raj. Sąsiadka mówiła o tym z błyskiem w oku, od samego słuchania robiłam się zazdrosna. No i co? Przeprowadzili się tam, zobaczyłam Stefę po pół roku. Spotkałam ją na ulicy i poznałam dopiero w ostatniej chwili, kiedy mi się ukłoniła. Zawsze była szczupła, ale w tym lesie schudła jeszcze z piętnaście kilo. Teraz wygląda, jakby startowała w wyborach na miss zagłodzonych wampirów. No, nasza szkapa po prostu. Do tego przestała farbować włosy i okazało się, że jej naturalny kolor jest mało twarzowy. W sztucznym ciemnym blondzie wyglądała lepiej i naturalniej – kto zresztą prezentuje się dobrze w siwiźnie? Stefa ma niecałe czterdzieści lat. Gdzie tam czterdzieści, niedawno skończyła
trzydzieści pięć, a wygląda jak moja babka! Sucha, pomarszczona skóra, na oko sześćdziesiąt pięć plus. Makabra. To może ten mój balkonik nie jest taki zły? Nie mogę wprawdzie na niego wyjść, by podziwiać ścianę szumiącego lasu, ale za to mogę się odwrócić, wejść do łazienki i posmarować twarz kremem. Lub wyjść z domu, przejść osiemset metrów i kupić sobie inny krem. I przy okazji wiadomości od sąsiada posłucham, nawet radia nie muszę włączać.
Ze Stefą Prosową to trochę tak, jak z moją teściową. Rodzice Zbyszka mają nieduże, ale ładne mieszkanie blisko centrum. Miasto jest niewielkie, to zaledwie dwa przystanki od naszego osiedla, ale jednak mamy dwa oddzielne mieszkania. Nasze jest w blokowisku, teściów – w naprawdę ładnym miejscu, przy bocznej, zadrzewionej ulicy, bardzo blisko parku. No, drugie piętro to trochę niedogodność, ale na okrągłą jak beczułka figurkę teściowej to i czwarte by się przydało. Mamusia wierciła teściowi dziurę w brzuchu tak długo, aż wywierciła działkę za miastem. I teraz rokrocznie, już w marcu, działka jest przedmiotem wojny domowej. Bo teściowa w mieście siedzieć nie chce – od kwietnia do listopada chce mieszkać na działce. Ta działka znowu nie jest na końcu świata, bo dzieli ją od miasta zaledwie czterdzieści kilometrów. Ale bywały takie lata, że jak Mamusia tam wsiąkła, to przez pół roku w mieście stopy nie postawiła. Bo i po co? Może racja, domek tam jest, wprawdzie z gatunku wiecznotrwałej prowizorki, ale przespać
się można.
Działka jest w środku lasu, dla zmęczonej pospiechem życia duszy – jak znalazł. Ale Mamusia nie prowadzi samochodu, a autobusu nie ma tam w promieniu pięciu kilometrów. Sąsiedzi jacyś owszem, od czasu do czasu się trafią, ale głównie w weekendy, a i to sporadycznie. Kiedyś się zdarzyło, że matka zasłabła. Ojciec dzwonił po karetkę, nie mogła tam trafić po nocy, szukali się wzajemnie. W tym czasie teść wycinał konar z drzewa sąsiadów, bo blokował drogę ambulansowi... Czeski film. Na koniec, tuż przed północą, kiedy Mamusia leżała już w szpitalu, teść zadzwonił do nas. Zbyszek tak spanikował, że wyskoczył z wanny, w której siedzieliśmy, stłukł kieliszek z winem, bo właśnie zaczynaliśmy romantyczną część wieczoru, i był tak przerażony, że musiałam podawać mu kolejne części garderoby. Uznałam to za stosowne po dłuższej chwili przyglądania się, jak próbuje głowę wcisnąć w rękaw swetra, przy czym na zewnątrz było dwadzieścia siedem stopni. Oczywiście pojechałam wtedy z nim i chociaż mój mąż na co dzień jest bardzo
spokojnym i poprawnym kierowcą, tego wieczoru przekroczył większość znanych mi przepisów drogowych. A gdyby coś takiego stało się teściowi, nie teściowej?
Mamusia nie za bardzo potrafi sprawnie posłużyć się telefonem komórkowym – zadzwoni tylko wtedy, kiedy klawiatura nie jest zablokowana, bo inaczej „telefon nie działa”, SMS-a nie wyśle, bo nie potrafi , samochodu nie prowadzi... Jakoś nigdy nie potrafiłam się z teściową dogadać. Och, młoda byłam i głupia – tylko to drugie mi zostało. Marzeń miałam bez liku i nie wyobrażałam sobie żadnych kompromisów. Wygadana też byłam, że ho ho. Ale ja byłam młoda, a teściowie starzy, a jeszcze głupsi ode mnie. Nic nie pojmowali z tego mojego gadania i nigdy się nie porozumieliśmy.