Pośrodku ryneczku stała zdobiona studnia, tzw. sebilj. Wokół zlatywało się dużo gołębi – niczym na Rynku w Krakowie, było to też miejsce spotkań zakochanych par. Tam można się było napić wody, która spływała nieustannie maleńkim strumieniem.
Przysiadłam na ławeczce opasującej studnię i patrzyłam, jak co chwilę ktoś podchodził i gasił pragnienie.
- Popij i ti, sine... (Napij się i ty, dziecko...) – zachęcała mnie do spróbowania starsza kobieta, która siedziała obok już wcześniej.
Od niej dowiedziałam się o legendzie, zgodnie z którą każdy, kto weźmie do ust choćby kropelkę wody z Baščaršiji, już zawsze będzie wracał do Sarajewa.
Wtedy, zwiedzając samotnie starą targową część miasta, nie napiłam się tej wody mimo zachęty starej sarajewianki. Zrobiłam to jednak nieco później, gdy okazało się, że są powody, by budować więź z tym miastem. I rzeczywiście wracałam potem do Sarajewa wielokrotnie... Baščaršija była dla mnie kwintesencją kultury orientu. Tam elementy wschodnie były widoczne, namacalne i słyszalne, można je było „skosztować”, a raz skosztowawszy, zasmakować w nich.
(...)
– A może masz ochotę na kawę? – z głębokości wąskiego sklepiku wychyliła się młoda kobieta.
- Bardzo chętnie – przystałam na tę propozycję.
Córka sprzedawcy poprowadziła mnie do środka długiego, ciasnego sklepu. W kąciku miała kuchenkę elektryczną i na niej przygotowała – częściowo zagotowała, a częściowo zaparzyła - w pięknej džezvie bardzo mocną i dobrze posłodzoną kawę, wcześniej zmieloną w ręcznym młynku.
- U nas w Bośni pije się głównie kawę i wodę. Picie kawy to zwyczaj towarzyski, a wody – zaspokajanie pragnienia. Jak chcesz, to ci potem powróżę z fusów – zaproponowała.
- Pośpieszmy się, żebyśmy zdążyli dojść przed zmrokiem – ponaglał Sejo. – W ciemnościach zawsze jest bardziej niebezpiecznie, zresztą i tak chodząc po Sarajewie, trzeba mieć oczy naokoło głowy. To chwilowe zawieszenie broni nie jest żadną gwarancją bezpieczeństwa.
(...) Zatrzymaliśmy się przed wysokim wieżowcem - wokół walały się gruzy, stosy śmieci, z których wystawały tablice rejestracyjne, a po tym całym nieszczęściu wałęsały się wychudłe psy.
Przed wejściem do klatki schodowej podniosłam wzrok do góry – w niektórych oknach nie było szyb, w innych szyby zastępowała folia z napisem UNHCR.
Weszliśmy na VII piętro. W mieszkaniu, które kiedyś musiało być piękne, na środku salonu była wykuta dziura na rurę od wymyślnego pieca, ściana w tym miejscu była okopcona. Gdy był gaz, Sejo puszczając olbrzymi płomień na pół pokoju, uruchamiał swój piecyk. Był z niego bardzo dumny, bo sam go zrobił, wykorzystując do tego sporej wielkości puszkę po oleju, który dostawali z pomocy humanitarnej. Gaz raz był, raz go nie było. To samo było z prądem i wodą. Sejo mówił, że jak tak jest, jest dobrze. Przecież w pierwszych latach wojny było jeszcze ciężej.
Nie umiałam sobie tego wyobrazić. Nie wiedziałam, ile wody mogę zużyć w łazience na umycie rąk. Przyglądałam się wszystkiemu. W kuchni znalazłam niewiele: kanistry z wodą, ser fetę w srebrnym opakowaniu - przedatowany.
(...)
Prąd w ten wieczór był tylko przez dwie godziny, potem zapanował mrok.
Ta noc mimo ciemności dla oczu była jasna dla naszych dusz.
Stawialiśmy sobie wzajemnie wiele pytań, między innymi dotyczących spraw wiary, dzieci, pracy, miejsca, gdzie będziemy mieszkać... Niektóre z nich pozostawały bez odpowiedzi. Przepytane z nich miało być nasze dalsze życie.
- Mimo przeszkód i różnic między nami wierzę w nasze składne, udane małżeństwo – powiedział Sejo, kiedy już świtało.
Jego oczy nie kłamały.
- Mam coś dla ciebie.
W szafie pod dwoma ręcznikami trzymał schowany dla mnie prezent. Bukiet ulubionych przeze mnie żółtych tulipanów – na papierze, z kolorem w wyobraźni.
- Czekał tu na ciebie już od dawna – dodał cicho, patrząc mi głęboko w oczy.
Któregoś dnia, gdy zatrzymaliśmy się na nocleg w Tuzli, a było to już późnym wieczorem, Milewicz dowiedział się, że w pobliskiej szkole przebywają uchodźcy, a wśród nich chłopak, który ocalał w masowej masakrze.
- Zbieramy się i jedziemy – zdecydował natychmiast.
Było już po dwudziestej drugiej, kiedy podjechaliśmy pod tę szkołę.
- Zapytaj, który to i powiedz mu, że chcemy z nim przeprowadzić wywiad – powiedział do mnie Waldek.
Zaczęłam więc wypytywać biegające wokół dzieci. Od razu poprowadziły mnie do jednego z pokoi. Tam znaleźliśmy młodego mężczyznę o czarnych włosach, właściwie chłopaka – miał około dwudziestu lat. Potwierdził, że to on.
Nie pamiętam jego imienia, ale pamiętam spojrzenie jego brązowych oczu. Oczu, które widziały koszmar.
Mówił spokojnie, ze szczegółami.
- To było w czerwcu 1992 roku. Pozbierali nas z kilku wsi leżących w pobliżu Zvornika. Zvornik przejęli Serbowie. Nie wiem dokładnie, jak liczna była cała grupa – co chwilę z różnych stron dowozili nowych autobusami lub ciężarówkami, po czym odjeżdżali w niewiadomym kierunku. Grupa, w której ja byłem mogła liczyć około dwustu osób. Trzy pełne autobusy i dwie ciężarówki. Mieli nas zwieźć do Kalesiji, ale tak się nie stało.