Jest źle, będzie gorzej. W obronie "chytrej baby z Radomia"
Internet jest ważną częścią naszego życia, obojętne czy tego chcemy czy nie. Obojętne, czy jesteśmy nastolatkami, czy starszymi paniami. Obojętne, czy przebywamy na imprezie pod gołym niebem, czy próbujemy zabawić się w modnym klubie. Dlatego warto o nim rozmawiać. I dlatego rację ma Wojciech Orliński, dowodzący w swojej najnowszej książce, że czas się bać. Internetu i o internet.
Zacznijmy od krótkiej wyliczanki.
Wojciech Orliński pisze: "W 2010 roku 85-letnia Jadwiga H. zadzwoniła na policję, zaniepokojona pożarem sterty siana. Rozmowa z policjantem szła jej nieskładnie, internauci śmieją się z niej do dziś. Wrzucone na YouTube nagranie było jednym z największych hitów polskiego internetu".
Pod koniec 2012 roku nasz zakątek internetu zachwyciło inne nagranie, o "chytrej babie z Radomia". Widzimy na nim zorganizowaną przez miasto imprezę wigilijną i kobietę, która z zastawionego napojami stołu zgarnia kilka butelek dla siebie.
10 grudnia 2012 roku Marta Urzędowska opisała w "Gazecie Wyborczej" tragiczną historię Amandy Todd, 15-latki z Kanady. Wysłała ona kiedyś nieznajomemu swoje nagie zdjęcie. Fotografia nie zniknęła już z internetu, a konsekwencje głupiego czynu prześladowały dziewczynę tak długo, aż w końcu popełniła samobójstwo.
W sierpniu 2013 roku agencja PAP donosiła: "Wielka Brytania: portal ask.fm w ogniu krytyki po samobójstwie Hannah Smith". Chodziło o 14-letnią Brytyjkę, która nie wytrzymawszy stresu spowodowanego nienawistnymi, obraźliwymi komentarzami publikowanymi na jej profilu na ask.fm, popełniła samobójstwo.
I znów Wojciech Orliński: "W maju 2012 BBC poinformowało, że brytyjskie kluby zaczynają na wejściu żądać od gościa pokazania konta facebookowego jako warunek przejścia przez selekcję".
Można się łudzić, że zagrożenia związane z internetem nas nie dotyczą. Że, jak oszukiwał się niegdyś bloger Michał R. Wiśniewski, "giniemy w szumie". Ale to nieprawda. Internet jest ważną częścią naszego życia, obojętne czy tego chcemy czy nie. Obojętne, czy jesteśmy nastolatkami, czy starszymi paniami. Obojętne, czy przebywamy na imprezie pod gołym niebem, czy próbujemy zabawić się w modnym klubie. Dlatego warto o nim rozmawiać. I dlatego rację ma Wojciech Orliński, dowodzący w swojej najnowszej książce, że czas się bać. Internetu i o internet.
Orliński wychodzi z niezwykle intrygującego założenia, którym już na wstępie wytrąca swoim polemistom wiele argumentów. Otóż, jak dowodzi publicysta "Gazety Wyborczej", postrzeganie internetu jako medium jest błędne. Nie można porównywać go do prasy czy telewizji, bo nie na tym polega internet. Orliński proponuje byśmy zaczęli postrzegać sieć, jako "świadczenie użyteczności publicznej", takie samo jak "wodociągi, kanalizacja czy infrastruktura gazowa". Dzięki temu wychodzimy z błędnego przeświadczenia, że "można z internetu zrezygnować". Bo tak naprawdę nie można. Żyjemy w świecie, którego sieć jest nieodzownym elementem. Rezygnacja z niej nie byłaby równie prosta, co rezygnacja z telewizora w mieszkaniu. Bez internetu nie można sobie dzisiaj wyobrazić bankowości czy wykonywania wielu zawodów (w tym mojego i Orlińskiego). A dzięki monopolistycznym praktykom firm, które internetem rządzą, w bliskiej i przewidywalnej przyszłości, sieć będzie do życia jeszcze bardziej niezbędna.
Skoro więc internet jest świadczeniem użyteczności publicznej, bez którego nie wyobrażamy sobie dzisiaj naszego życia, to dlaczego pozwoliliśmy, by władzę nad nim przejęło kilka monopolistycznych korporacji? Do tego amerykańskich? Gdyby podobna sytuacja dotknęła kanalizacji czy wodociągów - gdyby sprywatyzowano je i wpuszczono na ten rynek agresywnych monopolistów, wykorzystujących swoją pozycję, by narzucać warunki zwykłym obywatelom - wybuchłyby protesty, być może nawet zamieszki. Orliński podaje nawet konkretny przykład: w 1999 roku Bank Światowy zmusił Boliwię do komercjalizacji wodociągów w Cochabamba. W rezultacie ceny wody poszybowały w górę, a zdobywanie jej własnymi metodami (jak chociażby uciążliwe i niepraktyczne kopanie własnej studni) stało się nielegalne. Rok później wybuchły w tym mieście "zamieszki wodne". Były ofiary śmiertelne.
Nie obserwujemy niestety żadnych "zamieszek internetowych", gdyż internet, już w pierwszych chwilach prawdziwej wolności, urządzony został tak, by zignorować prawa zwykłych obywateli, a zabezpieczyć interesy biznesu. Wywód na ten temat to najmocniejsza strona książki Orlińskiego. Krytykuje on w nim nie tyle sieć i cyfrowe korporacje, co współczesny kapitalizm w jego neoliberalnej formie i niemrawe rządy (amerykański, europejskie i polskie). To one są odpowiedzialne za wadliwe prawo dające firmom takim jak Google, Facebook, Twitter czy Amazon możliwość monopolizowania rynku, manipulowania społeczeństwami i unikania odpowiedzialności.
Najjaskrawszym przykładem takiego prawodawstwa jest słynna instytucja "safe harbor" stworzona w latach 90., gdy sieć jeszcze raczkowała. To dzięki niej możliwe jest dzisiaj gnębienie Jadwigi H. czy szykanowanie "chytrej baby z Radomia" (która, być może, zachowała się niewłaściwie, ale która przecież w żadnej mierze nie zasłużyła na opublikowanie jej wizerunku i ogólnonarodowy lincz). Po polsku "safe harbor" nazywa się "warunkowym zwolnieniem z odpowiedzialności" i polega na tym, że właściciel danego biznesu internetowego nie ponosi odpowiedzialności za treści, które publikuje, a które łamią lub naruszają prawa. Zgodnie z "warunkowym zwolnieniem z odpowiedzialności" obowiązkiem właściciela takiego biznesu jest zareagować tylko wtedy, gdy otrzyma on uzasadnione powiadomienie od osoby pokrzywdzonej. I wtedy jednak nie musi reagować wobec wszystkich przekazów, ale jedynie wobec tych wskazanych przez pokrzywdzonego.
Ta formuła doprowadza do sytuacji, w której nic w internecie nie ginie. Nawet jeżeli są to nielegalnie ujawnione nagrania z policyjnego telefonu, okrutne komentarze pod profilem nastolatki czy jej nagie zdjęcia. Google (właściciel YouTube) czy ask.fm musi zareagować tylko na konkretne zgłoszenie, mogąc jednocześnie zgrywać głupa i ignorować fakt, że dany filmik został wcześniej skopiowany i wciąż znajduje się na stronie prowadzonej przez firmę - po prostu pod innym tytułem.
"Safe harbor" miał sens w latach 90., gdy internet przestawał być siecią akademicką i wychodził do świata. Zapisy takie chroniły małe, rozkręcające się przedsiębiorstwa przed zalewem pozwów. Pozwalały amerykańskim przedsiębiorstwom, będącym daleko za szybko rozwijającą się Unią Europejską, wejść na rynek i rozpocząć działalność. Obowiązują w krajach UE tylko dzięki szantażowi, jakiego dopuściły się USA, grożąc nam wtedy wojną gospodarczą.
Dlaczego jednak obowiązują dzisiaj, 25 lat po "uwolnieniu" internetu, gdy technologia pozwala kontrolować informatykom Google treść wszystkich publikowanych na YouTube filmików (i usuwać je, jeżeli naruszają interes na przykład wielkich wydawców)? Przecież taka sytuacja nie miałaby racji bytu w żadnym innym wypadku. Gazeta publikująca nagranie zgłoszenia Jadwigi H. lub użyczająca swoich łamów nienawistnikom prześladującym Hannah Smith zostałaby spacyfikowana. A jednak w internecie jest to możliwe.
Orliński umiejętnie punktuje także brak równowagi panujący w sieci. Porównuje politykę wielkich korporacji i służb specjalnych do weneckiego lustra - "my" nie wiemy o "nich" nic (bo to tajemnica firmy albo bezpieczeństwa narodowego), "oni" wiedzą o was wszystko, bo nadużywają swojej silniejszej pozycji (a zresztą nie powinniśmy mieć nic do ukrycia). To przypadek chociażby znienawidzonych przez internautów regulaminów usług, z zapisami których, teoretycznie, można się nie zgodzić. Piszę teoretycznie, gdyż w praktyce, jak dowodzi Orliński, nie mamy takiej możliwości. Przecież oznaczałoby to zmianę zawodu lub rezygnację z korzystania z poczty elektronicznej. Każdej, nie tylko gmaila. Warto wiedzieć bowiem, że Google prześwietla nie tylko maile pisane, odbierane i wysyłane na gmailu, ale także przychodzące spoza gmaila.
Świetnym przykładem takiej praktyki (o którym Orliński tylko wspomina) może być polityka Steam - platformy należącej do firmy Valve, a służącej wynajmowaniu licencji na gry. W cyfrowym świecie, w którym nic nie kupujemy na własność, a jedynie nabywamy prawo do tymczasowej zabawy, Steam może zmieniać warunki swojego regulaminu kiedy chce i jak chce. Użytkownik, który w pewnym momencie odmówiłby ich zaakceptowania, tłumacząc, iż zakładając konto godził się na coś innego, pozostałby z niczym.
Taki eksperyment przeprowadził kiedyś użytkownik serwisu Reddit o pseudonimie urquan. Gdy Steam zmienił zapisy swojego regulaminu (na mniej przyjazne użytkownikom) zapytał, co się stanie, jeżeli na nowe zasady nie wyrazi zgody. Czy Steam pozwoli mu wziąć gry, za które już zapłacił i odejść? W odpowiedzi usłyszał: "Możemy zdezaktywować twoje konto na stałe, wyczyścić wszelkie informacje o płatnościach oraz twój profil Steam. Gry na twoim koncie nie będą dostępne w przyszłości". Czyli: "możesz odejść, ale stracisz gry, za które już zapłaciłeś". Choć w zasadzie nawet część "możesz odejść" jest dyskusyjna. Jaką mamy bowiem pewność, że internetowe biznesy naprawdę usuwają nasze dane?
Zarzuty Orlińskiego są słuszne i trudno nie powtarzać za nim, że "czas się bać". Nie jest jednak tak, że we wszystkim się z Orlińskim zgadzam. Mam problem z niektórymi poglądami publicysty "Gazety Wyborczej" i podzielam wątpliwości Mirosława Filiciaka piszącego, że książce brakuje spojrzenia na problemy internetu "z perspektywy innej niż spojrzenie klasy średniej, klikającej na laptopach, ale z niepokojem obserwującej sytuację na rynku pracy". Szczególnie wyraźnie widać to w rozdziale poświęconym prawom autorskim. Orliński martwi się w nim o swój własny interes - wszak jako dziennikarz jest jednym z tych, którym najbardziej zależy na restrykcyjnym prawie autorskim. Zapomina jednocześnie, że internet dał wielu gorzej sytuowanym prawdziwy dostęp do wiedzy i kultury.
Orliński chętnie wypisuje, które z naszych praw podstawowych łamane są przez cyfrowe korporacje. "Równość wobec prawa i zakaz dyskryminacji (artykuł 32), swoboda komunikacji i tajemnicy korespondencji (artykuł 49), ochrona przed nieuzasadnionym przeszukaniem (artykuł 50), ochrona przed ujawnieniem osobistych informacji, nieuzasadnioną inwigilacją i prawo do sprawdzenia dokumentów gromadzonych na swój temat w bazach danych (artykuł 51), wolność sumienia (artykuł 53), wolność słowa (artykuł 54), wolność zrzeszeń (artykuł 58), swoboda wyboru zawodu i miejsca pracy (artykuł 65)". Chętnie też uderza w "otwartystów" drwiąc z ich naiwności i ideałów, i dowodząc, że piractwo jest zawsze szkodliwe. A Fundacja Wikimedia, Fundacja Mozilla, Public Knowledge i Creative Commons to instytucje kontrolowane przez cyfrowe korporacje.
Niestety, zapomina przy tym, że jednym z podstawowych praw jest także "prawo do swobodnego uczestniczenia w życiu kulturalnym społeczeństwa, do korzystania ze sztuki, do uczestniczenia w postępie nauki i korzystania z jego dobrodziejstw" (Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, artykuł 27.1*). I wcale mu się nie dziwię. Z perspektywy przedstawiciela klasy średniej, publicysty najbardziej prestiżowej gazety w Polsce, piszącego swoją książkę na drogim sprzęcie firmy Apple, łatwo przegapić, jak wielu ludzi jest z obiegu kultury po prostu wykluczonych i jak wielu uczestniczy w niej właśnie dzięki piractwu lub inicjatywom "otwartystów".
Orliński tymczasem, broniąc interesów artystów, wydawców (którzy, "płacąc zaliczki, biorą na siebie ryzyko niepowodzenia") i swoich, stawia na równi Facebooka czy Google z pirackim serwisem The Pirate Bay, dzięki któremu można ściągać filmy, książki, muzykę i oprogramowanie. Tylko dlatego, że ściganemu szwedzkiemu serwisowi zdarza się zarabiać pieniądze na emisji reklam. I całkowicie ignoruje fakt, że w swoim porównaniu zestawia monopolistycznego giganta, który w samym tylko 2012 roku zarobił ponad 31 miliardów dolarów z drogą w utrzymaniu, skromną inicjatywą przynoszącą marne 5,2 miliona dolarów w 2010 roku (dane za Orlińskim).
Chybione, choć świetnie udokumentowane, wydają się także ataki na Wikipedię. Owszem, ma ona swoje wady i każdy, kto korzysta z internetu doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ale wciąż jest to najbardziej demokratyczna i otwarta skarbnica wiedzy, jaką kiedykolwiek wymyśliliśmy. W której pisaniu, przynajmniej teoretycznie (co też punktuje Orliński) może uczestniczyć każdy. Warto ją docenić, nawet mimo niezręcznych zakusów Google i kompromitującego faktu, że wikipedyści to coraz bardziej zamknięta kasta znajomych, broniących swoich własnych interesów. Nawet mimo, że Antarktyda ma na niej więcej wpisów niż jakiekolwiek państwo afrykańskie.
Wszystko to są jednak tylko drobne zastrzeżenia kiepsko opłacanego dziennikarza internetowego, rozczarowanego, że Orliński zapomniał jak to jest, gdy nie tylko nie ma się pieniędzy na najnowszego MacBooka, ale i na wyjście do kina. W zasadniczej kwestii publicysta "Wyborczej" się nie myli. Nie tylko czas się bać, ale i czas działać. Opanowany przez monopolistów internet staje się coraz bardziej wrogi i nieprzyjazny. Tracimy coraz więcej praw. A politycy śpią, gotowi przebudzić się tylko w momencie, gdy na ulice wychodzą młodzi demonstranci - jak w przypadku ACTA.
A przecież tylko zrządzenie losu sprawiło, że ani ja, ani ty, drogi czytelniku, nie staliśmy się jeszcze jedną z ofiar internetu i internetowych korporacji. Takich jak Jadwiga H., pani z Radomia, Amanda Todd czy Hannah Smith.
Tomasz Pstrągowski, WP.PL
- By oprzeć się pokusie manipulacji, warto też podać treść punktu drugiego tego artykułu, który brzmi: "Każdy człowiek ma prawo do ochrony moralnych i materialnych korzyści wynikających z jakiejkolwiek jego działalności naukowej, literackiej lub artystycznej."