- Urodziłem się ze złym charakterem. Ale wstyd było mi tylko w czterech przypadkach - mówi Jerzy Nasierowski, autor bestsellerowej epopei więziennej "Zbrodni i..."., opisującej życie salonowe PRL-owskiej Warszawy oraz szokujące wspomnienia zza więziennego muru. Skazany na 32 lata odsiadki i przedterminowo zwolniony, nigdy nie przyznał się do współudziału w morderstwie.
Gdy czytałem "Zbrodnię i…", robiło mi się niedobrze. Zbiorowe gwałty, zoofilia, absolutna degeneracja. Skala patologii jest tak wielka, że powiem szczerze: trudno mi w nią uwierzyć. Trudno też nie podejrzewać, że chciał pan po prostu wywołać skandal.
Dużo też tam miłości. Ale nic w tej książce nie jest fikcją. Wszystko wydarzyło się naprawdę. Znałem tych ludzi podczas odsiadki, a później na wolności. Być może większość z nich nigdy nie powinna chodzić po ulicach. Ale może ja też?
Urodzony w niezwykle zamożnej ziemiańskiej rodzinie. W dodatku wzięty aktor z przyszłością. Czemu zaczął pan kraść?
Do dziś zadaję sobie to pytanie. Chyba urodziłem się po prostu ze złym charakterem. Moja rodzina - istotnie, była majętna. Ale ja sam, jak na PRL-owskie realia, uchodziłem za bardzo zamożnego.
Zły charakter? To dość banalne wytłumaczenie. Jakby nic nie było pana winą.
Przyznaję, to banalne wytłumaczenie. Może chodziło mi o adrenalinę? Czy może było jak w tym przysłowiu o Cyganie, który dał się powiesić? Dobro i zło są wciąż tajemniczą sprawą. Jaka jest ich proporcja w człowieku?
Majątku dorobił się pan nielegalnie.
Tak. Sprowadzałem do Polski m.in. rurki i końcówki do długopisów i sprzedawałem z zyskiem. Jedna osoba mogła otrzymać z Zachodu paczkę o wartości kilkudziesięciu tys. zł. A ja ściągnąłem ich do kraju dziesiątki, oczywiście na podstawionych ludzi. Zarobiłem w ten sposób co najmniej 2 mln zł. A średnia pensja wynosiła wtedy 2 tys.
A jak to było z przemytem dzieł sztuki?
To również był świetny biznes. We Francji czy Wielkiej Brytanii za XVII-wieczne ikony płacono fortunę. Dzięki temu mogłem wojażować po całej Europie. Miałem kolekcję antyków, malarstwa, mebli, rzeźb. Wszystko we wspaniałym mieszkaniu na Starym Mieście. Nie, nic w nim nie pochodziło z kradzieży.
Kiedy zrobiliście pierwszy skok?
Bodajże w 1960 r. To był niewinny pomysł mojej przyjaciółki Basi, żony słynnego reżysera Konrada Swinarskiego. Włamaliśmy się do domu malarza, naszego wspólnego kolegi, Franciszka Starowieyskiego. Basia podejrzewała, że jego żona Ewa romansuje z jej mężem. Ewa była uznaną scenografką i miała lada dzień wyjechać do Niemiec pracować przy jakiejś sztuce. Plan był taki: włamujemy się, kradniemy paszport, a jej karierę trafia szlag.
Czyli wtedy nie chodziło jeszcze o pieniądze?
Aby upozorować zwykłe włamanie, zabrałem stamtąd jakieś połamane zegary. Potem okazało się, że te antyczne "rupiecie" są dużo warte. Sprzedałem je w Londynie u Sotheby'ego. Jakieś 10 lat później mój zły charakter znów dał o sobie znać.
Okradał pan aktorów i członków stołecznej bohemy. Swoich znajomych i przyjaciół. Nie było panu wstyd?
W czterech przypadkach. I szczerze tego żałuję.
W 1972 r. podczas takiego włamania pański kochanek Andrzej i jego nieznany panu wspólnik nieumyślnie spowodowali śmierć kobiety.
O tym wszystkim dowiedziałem się od Andrzeja po fakcie. Czemu potem długo nic z tym nie robiłem? Byłem w nim zakochany. Nie znałem tej kobiety. Ale o tym adresie Andrzej dowiedział się ode mnie. Ona była znajomą pani, od której kupiłem obraz.
Twierdzi pan, że sprawców nigdy by nie schwytano, gdyby nie pan.
Z całą pewnością. Wkrótce dowiedziałem się z gazet, że milicja ujęła czterech chłopaków. Przyznali się do tego włamania i morderstwa! Szczegółowo opowiedzieli też o przygotowaniach i przebiegu tamtej nieszczęsnej nocy. Potem pisano, że sprawa została odroczona, bo jeden ze "sprawców" trafił do szpitala z powodu samouszkodzeń. Myśli pan, że tak łatwo w imię tzw. sprawiedliwości, donieść na kogoś ukochanego? Ale nie było innego wyjścia.
W aktach sprawy, które są w IPN-ie, można przeczytać moje dobrowolne zeznanie z dnia 19 kwietnia 1972 r. - karta 1310 i 1311. Zresztą dysponuję też jej kopią, jak i kopią sprawy tych czterech chłopaków. Mój ojciec za ciężkie pieniądze kupił odpis, jak trafiłem za kratki.
Jak to? Pana, z tym złym charakterem, ruszyło sumienie?
A jeśli jednak obowiązek moralny? Było jasne, w jaki sposób "wydobyto" z nich zeznania. Wrobiono ich dla tzw. wykrywalności. Nie mogłem żyć ze świadomością, że takich czterech Tomaszów Komendów pójdzie siedzieć za niewinność.
I tym samym trafił pan na ławę oskarżonych. W 1973 r. sąd orzekł, że Jerzy Nasierowski jest mózgiem złodziejskiej szajki i współwinnym morderstwa.
Wszyscy o tym mówili, a sam proces nazywano najgłośniejszą sprawą PRL-u. Słusznie moralnie odpowiadałem za pośredni udział w tzw. zabójstwie, zasadnie za kradzieże, a potem wspomniane przestępstwa skarbowe. Łącznie wlepili mi 32 lata.
Ale proces był farsą. Mój "obrońca" mec. Jacek Wasilewski - z czasem okazało się TW - pominął wpis w aktach sprawy, mówiący, że to ja zawiadomiłem milicję.
Andrzej dostał 25 lat, a jego nieznany mi wspólnik, zresztą konfident MO, 15 lat.
Wtedy za kradzieże i przemyt skazano też pana wieloletniego partnera, aktora Mieczysława Gajdę. Wyszedł po dwóch latach. Pisano, że był pan jego utrzymankiem.
Prostuję to od 50 lat, ale jak widać bez skutku. Można mi słusznie zarzucić, że to ja ponoszę za wszystko moralną odpowiedzialność. Andrzej miał niespełna 17 lat, ja 36. Ale nie byłem niczyim utrzymankiem. Co to to nie!
Kiedy zrobiono zdjęcie z okładki pana książki "Zbrodnia i..."?
W 1972 r. Miesiąc, góra dwa przed aresztowaniem.
Widzę niezłego twardziela. Za chwilę ten twardziel będzie nieprzytomny ze strachu.
Pamiętam pierwszą noc na Mokotowie. Tak się wstydziłem, że rozważałem, czy się nie powiesić na prześcieradle.
Ale to był zaledwie areszt śledczy. Co najbardziej uderzyło pana po przewiezieniu do więzienia?
Wszystko! To był absolutnie inny świat. Śmiertelnie niebezpieczny. Rządzący się prawami, które trudno zrozumieć komuś z zewnątrz. Z osobnym językiem, rytuałami, kodeksem. Ze ściśle określoną hierarchią.
To znaczy?
Na samym jej szczycie znajdowali się git-ludzie. To lepsi więźniowie posługujący się grypserą, czyli specyficzną gwarą. Dziś tak chętnie, ale i bezmyślnie, przywoływaną w mowie potocznej.
Potem frajerzy, czyli nie grypsujący. A na samym dole cwele, wykorzystywani seksualnie i pomiatani przez innych osadzonych.
Kiedyś byli jeszcze feści (akronim od słów frajerska elita skur**ych towarzyszy - przyp. G.K.), czyli subkultura antagonistyczna do git-ludzi. Dziś już w nieistniejąca.
Znowu trudno wierzyć, że przez 10 lat, które pan ostatecznie odsiedział, nic się panu nie stało. Zwłaszcza w kontekście potwornych historii z książki i pana orientacji.
Nic! To nieprawdopodobne, a jednak możliwe. Każdemu, kto się dziś mógłby zostać zapuszkowany, dam cenną radę. Nie dostosowuj się zachowaniem do więziennego otoczenia. To uratowało mi życie.
Nie udawałem, że jestem urką (kryminalista z dużym "stażem" – przyp. G.K.). Nie nauczyłem się "pisać" na rękach (rozmawiać na migi – przyp. G.K.), nie piłem czaju (mocna herbata używana jako środek oszałamiający - przyp. G.K.), nie grypsowałem. Nie zrobiłem sobie żadnego tatuażu.
Pozostałem sobą: dobrze wychowanym, życzliwym dla każdego facetem z tzw. wyższych sfer. Dlatego inni więźniowie odnosili się do mnie z uprzejmą ciekawością. A w końcu z pewnym szacunkiem.
Ale przecież wszystkie gazety trąbiły "Aktor i jego młodociany kochanek"! I nikt z git-ludzi panu nie zrobił krzywdy?
Ależ zagrożenie wisiało w powietrzu cały czas! Zwłaszcza na samym początku. Doskonale pamiętam pierwsze wyjście do obskurnej łaźni w Zakładzie Karnym nr 1 w Strzelcach Opolskich (jedno z najcięższych więzień – przyp. G.K.). Groza. Jakby kanapowy pudelek wszedł do klatki z głodnymi seksu lwami. W dodatku wytatuowanymi od stóp do głów.
Otóż nikt nigdy nie spytał się wprost o moją orientację. Kiedy już lepiej się poznaliśmy, ludzie stwierdzili, że pismaki zmyślają. A poza tym "Jurek jest za inteligentny, żeby mogło być z nim coś nie tak...".
Czyli wykluczali, że mógłby być pan cwelem?
Dokładnie. To jest zresztą na swój sposób fascynujące. Za kratami w tym grypserskim seksie z mężczyzną nie było nic złego, o ile było się stroną aktywną. Ale już osobnik pasywny, czyli właśnie cwel, zasługiwał na największe potępienie. Był na wszelkie sposoby odczłowieczany przez współwięźniów. I przeżywał piekło. Jak opisywany przez mnie cwel Ola.
Jednym z bohaterów "Zbrodnia i…" jest też Książę - przerażający git-człowiek z penisem wytatuowanym w cegły. Mimo że się w panu podkochiwał, to za nazwanie go „pedałem” mogłaby grozić śmierć.
Zapomniał pan, że oprócz cegieł miał tam też kwiat róży. Młodzi bohaterowie "Zbrodni i..." uważali się za 100 proc. mężczyzn, patriotów, katolików. Marzyli, że na wolności ożenią się, będą mieć dzieci. Co nie przeszkadzało im wzdychać do cweli, zakochiwać się w nich, uprawiać z nimi ten git-seks. A jednocześnie ich katując. Życie seksualne i mentalne tych facetów przypominało równoległe szyny, które biegną obok siebie, ale nigdy się nie przecinają.
Akurat w pana przypadku przejście na grypserę dużo by mu ułatwiło.
Gdybym zgłosił chęć stania się git-człowiekiem, to automatycznie Andrzej stałby się cwelem. A on przeważnie siedział w tym samym więzieniu, co ja. Musiałem go chronić.
Zastanawia mnie, czemu ci wszyscy zwyrodnialcy tak chętnie opowiadali te obrzydliwe i przecież kompromitujące ich historie. Wiedzieli, że znajdą się w książce?
Oczywiście, że wiedzieli. Mało tego, często zagadywali "Jurek, to ci się przyda do książki". Dlaczego? Bo to samce, które kochały się przechwalać, których interesowały tylko władza, seks i tzw. godność własna. Za kratami więźniowie są trochę jak pawie w kajdankach.
Pisze pan też, że przeżył nawet bunt więzienny.
Ba! Napisałem o tym musical! Jeden z moich kolegów spod celi, gangster na wolności, finansował tłumaczenie tej opowieści na angielski przez Johna Portera. To byłby cudowny spektakl. Także w czytaniu.
A skąd pomysł, aby to wszystko opisywać?
Antropolog Bronisław Malinowski po pobycie na Wyspach Trobriandzkich napisał przełomową monografię "Życie seksualne dzikich". To był podobny przypadek. Znalazłem się w miejscu, o którym w PRL-u poza murami niewiele było wiadomo. A ja nagle miałem go na wyciągnięcie ręki. Obudził się we mnie reporter, a kolejne szoki poznawcze były impulsami do dalszego pisania.
Jakim cudem nikt pana nie przyłapał? Przecież opisywał pan m.in. patologię systemu więziennictwa i jawnie krytykował komunę.
Na początku przygotowywałem materiał do apelacji dla mojego "obrońcy". Ani klawiszom, ani wychowawcy, ani dyrektorowi więzienia nie chciało się sprawdzać zapisków, które mu przesyłałem. On trochę miał mnie za głupka i nawet do nich nie zaglądał, tylko przekazywał mojej siostrze. A ona dawała zaufanej maszynistce.
Mecenasem "Zbrodni i…" był pisarz Roman Bratny. W jaki sposób wstępna wersja książki do niego trafiła?
Po mojej przegranej apelacji siostra uzyskała poparcie pisarzy, m.in. Brandysa, Dygata czy Konwickiego, abym mógł pisać w celi.
Maszynopis trafił też do reżysera Krzysztofa Zanussiego, który bywał na moich tzw. salonach. On z kolei dał go Bratnemu.
Bratny wcześniej mnie nie znał, poza tym nie lubił gejów. Więc niechętnie przeczytał "Zbrodnię i...". Jednak ostatecznie się zachwycił się i postanowił mnie bronić. A ponieważ miał bardzo wysoką pozycję w PZPR, skutecznie przekonywał kolejnych ministrów sprawiedliwości, abym mógł kontynuować pisanie. Też dzięki jego wstawiennictwu już po 10 i pół roku wyszedłem na wolność.
Pierwsza edycja "Zbrodni i…" ukazała się 1988 r., czyli 6 lat po pańskim ułaskawieniu. Osiągnęła niebywały sukces.
W dniu premiery kolejki jak za mięsem ustawiały się jeszcze przed otwarciem księgarń. Łączny nakład 70 tys. egzemplarzy zniknął w dwa dni. Potem "Zbrodnię i…" można było kupić np. na bazarze Różyckiego za pięciokrotną cenę!
Dobrze pan trafił. W tamtych czasach było ogromne zapotrzebowanie na tego typu treści. Zupełnie jak w przypadku "Pamiętników Anastazji P." czy książek Urbana.
Może i tak. Ale ludźmi przede wszystkim powodowała ciekawość. Nikt przede mną tak dokładnie nie opisał życia w PRL-owskim więzieniu. Ponadto "Zbrodnia" już była owiana legendą. Wcześniej krążyła, w pirackiej wersji, za grubą kasę w drugim obiegu. Oczywiście nie miałem z tego złamanego grosza.
A na oficjalnej "Zbrodni i…" się pan obłowił? Dziś największe hity wydawnicze osiągają nakłady rzędu 100 tys.
Gdzie tam, byłem i jestem biedny. Dokładnie nie pamiętam stawki, ale to była przeciętna kwota. Ot tyle, że starczało mi na skromne życie.
Jak to możliwe, że książka w ogóle się ukazała? To było jeszcze przed okrągłym stołem. Przecież ciągle rządzili komuniści.
To był efekt wieloletnich starań Romana Bratnego, żeby Rada Państwa łaskawie na to zezwoliła. Jej przewodniczący prof. Henryk Jabłoński w końcu się zgodził. Ale był warunek, że książka wyjdzie pod pseudonimem…
…Jerzy Trębicki.
To panieńskie nazwisko mojej matki. "Zbrodnia i…" ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego, którego szef był członkiem KC PZPR. Nie było też żadnych recenzji, nie było już dodruków. Cenzura zrobiła z niej sieczkę. Wersja, która teraz wyszła w Ha!arcie, jest nie tylko najpełniejsza w stosunku do poprzednich wydań, ale i rozszerzona.
Podobno PRL-owskie władze zgodziły się na publikację też ze względów dydaktycznych.
Wiceminister sprawiedliwości Tadeusz Skóra uznał, że moje pisanie zadziała odstraszająco na potencjalnych przestępców.
To byłoby dziś trudne. Mało kto czyta książki. Zresztą, sytuacja w więzieniach w porównaniu do lat 70. i 80., z tego co wiem mocno się zmieniła. Jest mniej przemocy, a grypsujących jak na lekarstwo.
Ktoś z pana współwięźniów odezwał się do pana po publikacji książki? Jakieś problemy, pogróżki?
Gdzie tam. Z niektórymi kolegami spod celi utrzymywałem na wolności kontakt. Część z nich została gangsterami, wikłali się w jakieś nie do końca legalne biznesy. Niektórzy zakładali rodziny i próbowali odnaleźć się w realiach dzikiego kapitalizmu.
Książkę czytali i o niej słyszeli, bo odbiła się bardzo głośnym echem. Ba, niektórzy byli bardzo dumni, że w jakiś sposób zapisali się w literaturze.
Rozpoznałby pan na ulicy recydywistę?
Bez trudu. I nie chodzi o tatuaże, które mówią o jego "fachu" czy pozycji w hierarchii. Recydywistów na kilometr czuć w zachowaniu, w chodzie, w spojrzeniu. Oni boją się wolności.
Co się stało z Andrzejem?
Po wyroku mieliśmy kontakt. Potem Andrzej się ożenił. Ma troje dzieci, wyjechał do Niemiec. Jest biznesmenem, świetnie sobie radzi.
Po wyjściu na wolność Gajda wrócił do zawodu. Pracował w dubbingu. Pan prawie nie występuje.
Decydenci od kultury wciąż żywią do mnie zrozumiałą niechęć. Żyję więc z piętnem mordercy, choć nikogo nie zabiłem. W dodatku przez ostatnie pół wieku uczciwie i pracowicie naprawiałem swoje błędy.
Ostatnio nagrałem audiobooka ze "Zbrodnią i…" oraz "Gejerelem" Krzysztofa Tomasika. W sumie ponad 50 godzin. Czasem mignę też w jakimś filmie.
W 2016 r. Marek Kalita i Aleksandra Popławska z Teatru Syrena obsadzili pana w adaptacji "Dogville" Larsa von Triera.
Paru recenzentów uznało nawet, że byłem najlepszy! Popławska i Kalita wypatrzyli mnie na YouTube, gdzie wrzucam swoje filmiki. Jestem im ogromnie wdzięczny, że mi zaufali.
Ale pojawiły się też głosy, że dyrektor Wojciech Malajkat zatrudnia w Syrenie mordercę. Podobno były pogróżki, a pewna znana aktorka powiedziała, że jej noga już nigdy tam nie postanie.
Trudno mi to nawet komentować. Wszystko w tej sprawie powiedziano, a ja i tak do końca życia dla niektórych będę mordercą.
Co dziś robi Jerzy Nasierowski oprócz wrzucania filmików YouTube'a?
Jest ich już z 200, zapraszam wszystkich do oglądania! A co u mnie? Mam 86 lat, ale podobno tego nie widać. Od lat codziennie ćwiczę przez półtorej godziny. W więzieniu, bo chciałem wyjść na wolność sprawny. A dziś, żeby dłużej zachować zdrowie i aktorską formę. Bo chcę jeszcze zagrać. Na razie angażują mnie młodzi twórcy, występuję w etiudach i teledyskach. Ale wciąż czekam na propozycje tych dojrzałych filmowców.
Nadal dużo piszę, mam całą masę nieopublikowanych książek i sztuk. Wierzę, że ktoś, w końcu, zechce je wydać i wystawić. Przecież trzeba z czegoś żyć.
Mam przemożny cel. Tak, jak postanowiłem przeżyć więzienie, tak w końcu wydostanę się z tej anatemy. I zapewniam: już niczego nikomu nie ukradnę.
Rozmawiał Grzegorz Kłos.
Jerzy Nasierowski - (ur. 27 maja 1933, w Grochach) aktor i pisarz. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Aktor filmowy i teatralny, wystąpił, m.in. w filmie "Zamach", "Godzina pąsowej róży", "Ranny w lesie". W 1973 r. został skazany na 25 lat więzienia za współudział w zabójstwie popełnionym przez jego młodego kochanka.
Proces Nasierowskiego był jednym z najgłośniejszych w Polsce lat 70. Na podstawie własnych przeżyć, w czasie odbywania kary, napisał powieść "Zbrodnia i...", wydaną w 1988 r. Do przedterminowego uwolnienia aktora przyczyniło się osobiste wstawiennictwo Romana Bratnego, który stał się mecenasem książki Nasierowskiego i do której napisał przedmowę.